Ewelina, Robert, Daniel i Augustyn Gancewscy kończą po 10 lat!

Poczwórne szczęście naraz

Nadzieja z niepokojem w parze

W dniu Bożego Narodzenia roku 2000 Krystyna i Ryszard Gancewscy kopiowali w pewnym stopniu biblijnego Józefa i Maryję. Bo tak jak oni spodziewali się rozwiązania. Co prawda, w nieco dalszej perspektywie. Nie musieli też po temu miejsca u niewdzięcznych gospodarzy szukać. Mieli przecież własne dwupokojowe mieszkanko, a 25-letnia pierworódka Krystyna znajdowała się pod opieką lekarzy.

Tym baczniejszą, gdy ci ustalili, że mają do czynienia z ciążą mnogą. Powielaną, co jakże rzadko się zdarza, aż na cztery płody. I przez to właśnie powodującą wielkie zatroskanie, czy aby nie nastąpią ewentualne powikłania. Ten i ów z ginekologów proponował nawet ciążę częściowo usunąć, póki nie za późno. A oni się nie zgodzili. Bo jakże podnieść rękę na to, czym Pan Bóg ich młodą i zgodną rodzinę zechciał obdzielić? Zdecydowali wspólnie z całych sił dotrwać do porodu, choć wiedzieli, że łatwo nie będzie.

Siedzieli więc przy wigilijnym stole zasłuchani w kolędy z na ile szczęśliwymi, na tyle trwożnymi myślami o potomstwie, co w łonie pani Krystyny coraz bardziej przybierało postać człowieczą. A na samym wierzchołku choinki jakoś słodziutko uśmiechały się cztery aniołki. Zawieszone przez nich z dobrymi życzeniami dla tych, o których w niedalekiej przyszłości miała się powiększyć rodzina Gancewskich. I – jak dziś zgodnie twierdzą – również te aniołki musiały wydzielać sprzyjające im fluidy.

Cud na jawie

6 marca 2001 roku o godzinie 10.13 w Klinice Kobiet Wileńskiego Szpitala Uniwersyteckiego na Antokolu nastąpił cud na jawie. Na świat, choć z pomocą cesarskiego cięcia, przyszły czworaczki: trzech chłopczyków i dziewczynka. O łącznej wadze 8500 gramów, z których najmniejsza „kruszynka” ważyła 1788 gramów, a największa – 2750. Radości Gancewskich nie było końca. Dzielili ją z nimi asystujący przy porodzie lekarze, społeczność polska na Litwie, ba – cała Nadniemeńska Kraina, gdyż tego typu przypadek był ledwie trzeci w jej powojennej historii. Oto dlaczego znaleźli się raptem na widoku u wszystkich. Dziennikarze z kamerami, mikrofonami, notesami pchali się wprost szpitalnymi drzwiami i oknami, chcąc najpełniej zrelacjonować to, co się stało.

Wzorem biblijnych Trzech Króli nie obeszło się również bez wizyt przeróżnych notabli i decydentów, przybywających z darami. Wprawdzie zamiast kadzidła, mirry i złota przynosili oni kwiaty, gratulacje i przeróżne rzeczowo-pieniężne prezenty. Zarząd spółki elektronicznej „Vilniaus vingis”, gdzie na co dzień w charakterze nastawiacza przyrządów elektroniczno-optycznych pracowała pani Krystyna, dosłownie na poczekaniu podjął decyzję o przydzielaniu przez parę pierwszych lat po 5 tysięcy litów rocznie na każdą z pociech. Z kolei fundacja dobroczynna małżonki prezydenta kraju Almy Adamkiene i spółka „Procter&Gamble” wręczyły rodzicom czek na nabycie 4 tysięcy pampersów. Powyższe gesty dobrodziejstwa miały cokolwiek stonować idące z radością w parze zatroskanie Gancewskich: jak w tych kryzysowych czasach poradzić sobie z wychowaniem naraz tylu maleństw.

Odwiedziny, chrzciny, osiedliny

Gdy najmniejsze z bobasków osiągnęły należytą wagę, mógł nareszcie stęskniony rodzic zabrać je wraz z żoną do dwupokojowego domowego gniazdka, gdzie raptem zrobiło się ciasno od łóżeczek. A tu jeszcze krewni i znajomi tłumnie ciągnęli w odwiedziny, w czym szczególnie przodowały rozpromienione ze szczęścia babcie Janina i Teresa.

Radość zaczęła iść w parze z codziennymi kłopotami, wynikającymi z kąpieli, karmienia, wyciszania rozkapryszonych szkrabów, gdy niezbyt cierpliwie chciały czekać w kolejce do piersi mamy, ululania ich wreszcie do snu. Nie ukrywają, że dzień im się wydłużał nieraz na... 24 godziny, a marzenia o wolnej chwili i o zmrużeniu tak naprawdę oka wypadło odkładać wyraźnie na później.

22 kwietnia sprawiali Gancewscy chrzciny. Było, oj, było na co popatrzeć, kiedy zdążali do kościoła św. Teresy przy Ostrej Bramie! Orszak, z racji na cztery pary chrzestnych, przypominał weselny, a kapłan niczym na próbie czterokrotnie powtarzał ten pierwszy, jakże ważny w życiu każdego człowieka rytuał sakramentu, połączonego z nadaniem mu imienia.

W przypadku Gancewskich wybranego dla każdej z pociech jeszcze na długo przedtem, nim na świat przyszły. W kolejności jak to czyniły, zwać się odtąd jęli: Daniel, Ewelina, Robert i Augustyn. Bardzo po dorosłemu więc, choć tak naprawdę w wersji tej zaistniały jedynie w oficjalnych papierach, bo rodzicom, chrzestnym mamom i ojcom oraz babciom bardziej swojska była ich forma zdrobniała.

Nazajutrz krzątającym się teraz już wokół imiennych maluchów rodzicom Gancewskim, znowu dzień za dniem, a noc za nocą powszedniały. Na szczęście, miały też miejsce wydarzenia nietuzinkowe, z których na czoło wysuwa się bez wątpienia przydział większego, trzypokojowego mieszkania. Dostali je z puli państwowej na zasadzie bezterminowego odnajmu za symboliczne 20 centów za metr kwadratowy miesięcznie.

Od końca kwietnia, gdy nastąpiła przeprowadzka na „nowe śmiecie” do stołecznej dzielnicy Pilaite, luz w krzątaninie jakże wyraźniejszy się zrobił. Tę zresztą odciążyła przydzielona przez ojców Wilna niania. Przychodząca co dnia na trzy godziny, by pomóc przy karmieniu, w sprzątaniu mieszkania, a przede wszystkim w wyprawach z dwoma dwumiejscowymi wózkami na spacery.

W chwilach wolnych od pracy w naprawiającej samochody spółce „Dagris” pomocną dłoń heroicznie ciągnął mąż Ryszard, który jako jedynak w sposób szczególny nie posiadał się z radości z poczwórnego ojcostwa. Choć też zdawał sprawę, że tak liczne naraz potomstwo nakłada nań dodatkowe obowiązki, wynikające z zarobienia na utrzymanie rodziny, gdyż wydatków zrobiło się co niemiara. Tym bardziej, że pierwotne obietnice o ulgach za mieszkanie rychło poszły w niepamięć (obecnie co miesiąc trzeba na to przeznaczać aż po 250 litów bez wliczania kosztów ogrzewania, wody i prądu elektrycznego).

Hej, przedszkolacy i uczniowie!

Jak tylko pociechy skończyły trzy latka, zostały oddane do przedszkola, gdyż pani Krystyna zdecydowała podjąć po urlopie macierzyńskim ponowne zatrudnienie w „Vilniaus vingis”, chcąc cokolwiek wyręczyć głowę rodziny w tym byciu karmicielem. Na szczęście, z ich adaptacją tam nie było najmniejszego problemu. Szły przecież swojską gromadką, mocno scaloną domowymi więzami, aczkolwiek chętnie bawiąc się z innymi dziećmi oraz wzbogacając na zajęciach edukacyjnych swe zasoby wiedzy. W czym bariery nie stanowił im nawet język litewski, gdyż w Pilaite nie było w pobliżu tego typu polskiej placówki.

Otrzymanie czteropokojowego mieszkania w dzielnicy Justyniszki zdecydowanie odmieniło jednak ten stan rzeczy. Będąca dosłownie na wyciągnięcie ręki, a prowadzona z wielkim poświęceniem przez Zofię Matarewicz szkoła-przedszkole „Wilia” sprawiła, że końcowy szlif przygotowawczy przed znalezieniem się w ławkach i pochyleniem się nad podręcznikami czworaczki zdobyły już „po naszemu”.

W „Wilii” zresztą pozostają po dzień dzisiejszy, będąc uczniami klasy trzeciej. Gdy po półtora roku ukończą nauczanie początkowe, prosta droga powiedzie ich stąd pierwotnie do Wileńskiej Szkoły Podstawowej im. Jana Pawła II, a następnie – do gimnazjum, mającego takoż za patrona naszego sławnego Papieża. Dla Gancewskich jest bowiem bardziej niż oczywiste, by pociechy zdobyły maturę w języku polskim, jakim od dziada pradziada mówili i mówią zakorzenieni w okolicach Rukojń przodkowie.

Ich rodzicielską radością jest, że nauka trzem synkom i córeczce wcale nie powoduje siódmych potów. Zarówno ta w ogólniaku jak też na muzycznej pięciolinii. Od pierwszej klasy bowiem całą czwórką chodzą równolegle na zajęcia do szkoły muzycznej, a każdy wtajemnicza się w grę na skrzypcach i na pianinie, co zresztą czynią bynajmniej nie spod bata. Owszem, przez pierwsze miesiące, kiedy trzeba było opanować prawidłowe trzymanie instrumentu, którego wirtuozem był Niccolo Paganini, nieco kręciły noskami. Wystarczyło jednak, że odbył się pierwszy koncert, a „męczarnie” zostały z nawiązką wynagrodzone: smyki tak ochoczo jęły pociągać smykami, że z trojga skrzypiec domowych rychło zostało tylko dwoje. Kto wie, może w przyszłości czworaczki utworzą kwartet skrzypcowy, co byłoby zapewne ewenementem na skalę światową.

Od ubiegłorocznej jesieni towarzyszy 10-letnim Gancewskim kolejne artystyczne wcielenie, gdyż in corpore zaczęli uczęszczać na zajęcia tańca towarzyskiego, jakie dwa razy tygodniowo zaraz po lekcjach odbywają się w szkole. W tym jednak rodziną być się nie da. A to z tej prostej przyczyny, że dla takiego tanga bądź fokstrota koniecznie trzeba dwojga, a w ich przypadku na trzech partnerów jest ledwie jedna Ewelinka. Tańczy więc z nią Augustyn, a Robert z Danielem wirują z innymi dziewczętami. A nie trzeba mówić, że każda z par podczas przeglądów stara się najbardziej przypaść do gustu jurorom.

Tacy kochani, tacy… inni

To „kto lepszy” nieobce jest zresztą na co dzień wewnątrz czworaczków. Tak jak kiedyś pępowina mamy, łączy ich przecież niewidzialna nić. Wystarczy, by któryś zrobił coś, za co otrzyma pochwałę, a już ma wnet trzech naśladowców. Opowiada z uśmiechem mama Gancewska, jak to ostatnio Danek z Ewelinką zaczęli śpiewać w kościelnym chórku, który oprawia swymi występami Msze św. w wileńskim kościele bł. Jerzego Matulewicza. Na odpowiedź dwóch pozostałych „mężczyzn” nie wypadło długo czekać: w tejże świątyni zaciągnęli się w poczet ministrantów.

Pobudzając aktywność latorośli zdają rodzice sprawę, że wcale nie musi ona zdążać w jednym kierunku. Jeszcze przecież gdy niemowlakami były, rzucała się w oczy ich inność: pod względem temperamentu, upodobań, zachowań. Teraz inność tę niczym soczewka ogniskują zdolności do nauki: Augustynek szczególnie biegły jest w rysowaniu i malowaniu, Ewelinka ma najbardziej artystyczną duszę, Robert zdradza ciągoty do przedmiotów ścisłych, a zarazem rozkochany jest w historii, Daniel natomiast przoduje w muzykowaniu. Zatem wcale niekoniecznie być musi tak, by w dorosłym życiu wybrali jeden zawód. Trzeba więc właściwie odkryć ich talenty, które odpowiednio rozwinięte zaprocentują kiedyś z maksymalnym pożytkiem. Wedle przysłowiowego: „czym skorupka za młodu nasiąknie”.

Nieuzbrojonym okiem widać, jak w czworaczkach kształtują się osobowości i indywidualności. O ile jeszcze do niedawna chłopcy usilnie prosili o identyczne ubranie oraz obuwie z koniecznymi nawet jednakimi sznurówkami, o tyle obecnie wręcz odwrotnie – każdy chce się różnić. Kupują więc Gancewscy coś w jednym stylu z przyodziewku i kłopot z głowy, bo synkowie nie są w tym wybredni. Co innego natomiast Ewelinka, już teraz lubiąca spędzić przed lustrem niejedną chwilę.

Ciągoty do inności znajdują też przejaw w… sprawowaniu imienin. Jako czegoś, co jest „własnością” każdego z osobna. W odróżnieniu od dnia urodzin, kiedy to z czterech stron zdmuchują łączną liczbę świeczek na torcie. Nie muszą zatem rodzice pamiętać, że wtedy jest Roberta, wtedy – Daniela, wtedy – Augustyna, a wtedy – Eweliny. Każdy z nich ma to zawczasu zaznaczone w kalendarzu i mocno pilnuje, by być pojedynczym solenizantem, a przez to znaleźć się w centrum uwagi domowników i nie tylko.

Medal – do podomki?

Moje dociekanie, co z tego jakże nietypowego dotychczasowego bycia naraz poczwórną rodzicielką zapadło pani Krystynie najbardziej w pamięć, wprawia ją w wyraźne zakłopotanie. Zbyt intensywne było bowiem to macierzyństwo: z rozkapryszeniem, kiedy boląco wykluwały się pierwsze ząbki, z radością pierwszych słów i pierwszych samodzielnych kroków, z wszelkimi katarkami, powodującymi u pociech nierzadko chorobową reakcję łańcuchową. Słowem, w codziennym kieracie kręciła się niczym fryga. Jeśli dobrze przypomina, po raz pierwszy tak naprawdę się wyspała, kiedy kochane dzieci ukończyły pięć lat.

Te wyrzeczenia jednak z nawiązką kompensowały i kompensują uśmiechnięte buzie i ciągnące się w jakże szczerym porywie zarówno ku mamie jak też ku tacie cztery pary rączek, by rodziców objąć w dziękczynnym uścisku i cmoknąć koniecznego całusa. „Kolana za małe się zrobiły, by je wszystkie obok siebie usadowić” – zwierza się nie bez dumy w głosie pani Krystyna.

I zaraz zapamiętale się broni, kiedym gotów do jej podomki słowny medal matki-bohaterki w dowód podziwu przypinać. A przecież za takową z powodzeniem może uchodzić, jeśli się zważy, że poza wychowywaniem czworaczków i pracą zawodową zdołała też ukończyć wieczorowe studia wyższe – pedagogikę socjalną na Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym.

Tym, kto z niedowierzania pokręci głową i pośpieszy z pytaniem: „jak z tym wszystkim poradziła?”, ma lakoniczną odpowiedź: „dla chcącego nic trudnego”. Owszem, kosztowało to ją wiele samozaparcia. Z reguły przecież bywało tak, że wracając z pracy w zakładzie zabierała z przedszkola dzieci, czekała z nimi, aż mąż zamelduje się w domu, a wtedy jechała na zajęcia na uniwersytet. Natomiast wróciwszy stamtąd późnym wieczorem, nierzadko układała dzieci do snu, po czym gotowała, prała, zaglądała do podręczników, a nim tuliła głowę do poduszki, z maksymalną dokładnością ustalała program zajęć na jutro. I tak przez cztery lata, nim w roku 2007 otrzymała upragniony dyplom. Gotowa podzielić się nim z mężem Ryszardem za ogrom zasług, jakie w to położył.

Dyplom jak kapitał

Ów dyplom na razie nie znajduje zawodowego pokrycia. Odkąd zakład „Vilniaus vingis” splajtował, a pociechy poszły do szkoły, pani Krystyna zasila liczbę bezrobotnych. Nie oznacza to jednak wcale, że może sobie pozwolić na zbijanie bąków. W domu robota robotę pogania, a tu dzieci dopilnować trzeba – odprowadzić i zabrać je z „kuźni wiedzy”, asystować w zajęciach muzycznych. Nie stroni też od pracy społecznej: jest w komitecie rodzicielskim szkoły, służy pomocą wychowawczyni klasy 3b Alinie Czerniawskiej.

Kto wie jednak, czy aby wykształcenie pedagogiczne nie przyda się. Mogłaby przecież w wielkim stylu poprowadzić poradnię dla młodych mam. W oparciu o własne doświadczenie praktyczne, stanowiące kapitał nie do przecenienia. Póki kryzysowa rzeczywistość daje się we znaki, jest to raczej w sferze marzeń. Wystarczy jednak, by sytuacja gospodarcza polepszyła się, a wtedy...

Za parę tygodni, 6 marca Ewelinka, Robert, Daniel i Augustyn Gancewscy niczym na zgodną komendę ukończą po 10 lat. Pierwsza wspólna tak okrągła rocznica z zerami na końcu stanowi doskonałą okazję, by upleść wianuszek czy raczej cztery wianuszki życzeń. W których niczym refren w piosence będą się powtarzały słowa: zdrowie, szczęście i krocie im podobnych, co niczym dobre aniołki miałyby w przyszłości towarzyszyć czworaczkom na drodze życia.

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz