Podglądy

Jakie państwo – taki dowód potęgi

Pani prezydent Grybauskaite damską rączką przyklepała ciężką płytę grobową, którą litewski Sejm przywalił polskojęzyczne szkolnictwo.

Nie wdając się w żadne refleksje, parafowała represyjną wobec szkół nowelizację Ustawy o oświacie. Tym oto sposobem dała dowód potęgi państwa litewskiego... przynajmniej w jednej dziedzinie. Polskość na Litwie, która przetrwała carskie zabory, niemieckie okupacje oraz sowieckie represje, musi polec wobec kaprysu garstki złośliwych politycznych krasnali. Reprezentantów państwa, które ponad wszystko kocha, szanuje i piastuje takie świętości jak: język, historia, dziedzictwo kulturowe, narodowa duma, świadomość, symbole i barwy... Pod warunkiem, że poprzedza je określenie litewski (-a, -ie). Odczuwany przez część obywateli szacunek dla własnego ojczystego języka krasnoludom doskwiera jak kolka żółciowa, a też ich śmiertelnie obraża. Toteż spróbowali rozprawić się ze źródłem tego bólu i urazy heroicznie i kategorycznie – ustawowo nakazując polskojęzycznej młodzieży litewski język ponad ojczysty pokochać, zaś tego ostatniego zaniechać.

Oto i pani prezydent po podpisaniu ustawy nie omieszkała matołkowatej polskiej młodzieży pouczyć, że litewski język jest „nasz kochany”, toteż należy „znać go i szanować”. Zasugerowała w ten sposób, że uczniowie polskich szkół – to półniemowy. Ani chybi, że poza domem porozumiewają się językiem migowym, zaś egzamin maturalny z litewskiego zdają... czy to Boskim cudem, czy to psim swędem. Podstępem też zdobywają i kończą litewskie uczelnie. No, bo pewnikiem nie kapują, co się dzieje na wykładach, bełkocą coś w obcym narzeczu na egzaminach i nie mogą się porozumieć ze swoimi litewskojęzycznymi kolegami-studentami. Biedne łamagi, ofermy, niedorozwoje. Zdawałoby się...

Niestety, kombinując nad alibi dla krzywdzącej Polaków decyzji Dalia Grybauskaite użyła argumentu ilustrującego odwrotność tego, co Sejm właśnie zmajstrował. Nawołując innojęzyczną młodzież do wzmacniania w sobie miłości do litewskiego pochwaliła się, że sama zna prawie wszystkie języki mniejszości narodowych... To tak jak wszystkie znane mi polskie dzieci! Płynnie świergocą po polsku, litewsku, a przeważnie i rosyjsku. Same tego nie zauważając przełączają się z jednego języka na inny i żadnego z nich – w odróżnieniu od polityków – nie uważają za obcy. Podczas gdy np. nasi posłowie w rubryce „języki obce” wpisują „rosyjski” i „polski”, dla polskich dzieciaków „obce” – to co najmniej angielski, niemiecki czy hiszpański. Litewski i rosyjski – to dla nich lokalne.

Nie wiem więc, czy panią prezydent zmartwi, czy może ucieszy, ale nowelizacja, którą właśnie podpisała, nie stwarza młodzieży szansy na opanowanie „wszystkich języków mniejszości”, tylko jej właśnie pozbawia. Gdyby Dalii Grybauskaite na tych językach zależało, ogłosiłaby coś w tym rodzaju: „Dobrze, w szkołach polskich wzmacniamy litewski, w litewskich – przynajmniej Wileńszczyzny – wprowadzamy nauczanie polskiego”.

Wiem, że songailowcy uznaliby ten krok za zdradę narodowych interesów, zamach na litewski język, „próbę naruszenia suwerenności Litwy”. Dowodem histeria, jaka się rozpętała po wypowiedzi przywódcy AWPL, europosła Waldemara Tomaszewskiego, który oświadczył, że Litwini na Wileńszczyźnie również powinni integrować się ze społeczeństwem lokalnym. A przecież Finowie tak się właśnie integrują i nic, ich państwo ma się świetnie. Szwedzi w Finlandii stanowią zaledwie 5,6 procent ludności (mniej niż jest Polaków na Litwie), tym niemniej szwedzki jest u Finów drugim językiem urzędowym. Naucza się go w całym kraju, obowiązkowa jest również matura z tego języka. Każdy Szwed w Finlandii ma konstytucyjnie zagwarantowane prawo bycia obsłużonym w swoim języku przez administrację państwową i samorządową. I to nie tylko w regionach, które owa mniejszość zwarcie zamieszkuje. W całym państwie. Szwedzi nie muszą też walczyć o dwujęzyczne napisy z nazwami miejscowości, urzędów czy ulic. One są wszędzie tam, gdzie mniejszość stanowi... przynajmniej 6-8 procent mieszkańców gminy.

Na tym tle przechwałki naszych politasów, że mniejszości narodowe na Litwie są traktowane najlepiej pod słońcem, brzmią i żałośnie, i żenująco. A powoływanie się na dobro „tej biednej, niedouczonej i pozbawionej równych szans polskiej młodzieży” – irytująco. W moim odbiorze biedny to jest zięć moich znajomych – chłopak z Mariampola. Od roku wżeniony w polską rodzinę i mieszkający u teściów opanował jedno jedyne polskie słowo, na którego dźwięk chichocze zresztą głupkowato: „kamizelka”. Teściowie, by pacholęcia konwersacją w nieznanej mu mowie nie peszyć, w jego obecności taktownie przechodzą na litewski. Ich znajomi i krewni takoż. Jedynie mój mąż, który nie miał szczęścia pobierać szkół na Litwie, wykazał się kompletnym brakiem wyczucia.

Próbując nawiązać z młodym żonkosiem konwersację sondował go, moim zdaniem, nieco sadystycznie: „rosyjski, niemiecki, angielski...?”. Dwie pierwsze propozycje zostały skwitowane wzruszeniem ramion, przy ostatniej chłopak się ożywił. Niestety, okazało się, że absolwent jakiegoś tam kierunku menadżerskiego i z tym językiem radzi sobie słabiutko. Tymczasem jego żona – studiujące na litewskiej uczelni „niedouczone dziecię z polskiej rodziny” – z racji jakiejś wymiany stypendialnej z Lizboną opanowała właśnie portugalski. To, zaliczając ojczysty, piąty język, którym się płynnie posługuje.

Ale kogo to obchodzi? Ubrani w białe rękawiczki i dobrze skrojone garniturki grabarze polskiego szkolnictwa twierdzą, że właśnie nasza młodzież – to specjalnej troski marnoty. Zresztą, jakie tam trzy lokalne języki? Znajomość litewskiego – to mus, reszta się nie liczy. Za dowód służy wielkoduszna wypowiedź premiera Kubiliusa: „Optuję za tym, by wszystkie dzieci na Litwie dobrze znały litewski i angielski, a nie wykluczam też niemieckiego”. Ot, łaskawca. A i pełną gębą światowiec. Obok litewskiego dopuszcza też angielski, a nawet niemiecki. Polski czy rosyjski – języki ojczyste dla prawie 14 proc. obywateli Litwy, a dla wielu Litwinów będące językami biznesowej komunikacji – jakoś Kubiliusowi umknęły. Albo uznał je za odchodzące w niebyt bzdety! Bo i prawda. Niech jeno uchwalona właśnie nowelizacja trochę poobowiązuje, a wszyscy – bez irytujących wyjątków – będziemy Litwinami, wszyscy będziemy mówili i myśleli wyłącznie w „naszym kochanym języku”.

„(...) Niezbędne jest tylko wzmocnienie jego nauczania dla Rosjan i Polaków” – jak mantrę powtarza poczciwe premierzysko. Cóż za umiłowanie ułomnych! Własna nieskalana narodowo młodzież Kubiliusowi przez palce przecieka i w irlandzką, brytyjską, norweską, szwedzką ziemię jak w suchy piach wsiąka, a on nic tylko kombinuje: „Jak by tu pomóc tym ciemnym, niekumającym po litewsku Polakom i Rosjanom...?”. A przecież gdyby myślał o mniejszościach narodowych nie tylko sercem, ale też rozumem, mógłby dokonać zaskakującego i przywracającego mu spokojny sen odkrycia. Takiego, jakiego dokonał szef Telewizji „Lietuvos rytas” Edmundas Jakilaitis.

Pan redaktor chciał otóż zademonstrować widzom stopień językowego upośledzenia polskich małolatów. Zabrał więc kamerzystę, podszkolił się w języku migowym i kopnął się do pierwszej z brzegu polskiej szkoły (padło na wileńską „Syrokomlówkę”), by sobie pofilmować, jak to polska młódź brutalnie kaleczy „nasz kochany litewski”. I cóż się okazało? Smarkacze puścili się z telewizyjną ekipą w pogadankę tak płynną litewszczyzną, że zdębiał zarówno sam Jakilaitis jak i jego operator. Kamera by też pewnie zdębiała, gdyby nie była sztywna z natury. „Czego my jeszcze od nich chcemy...? – pytał się potem zdumiony tym co usłyszał. – Toż oni litewski mają w małym palcu”.

W palcu, w palcu... Powinni mieć w sercu i w umyśle. Dlatego będziemy go „wzmacniać” tak długo, aż wzorem niejakiej Katažiny Andruškevič, uczennicy litewskiego Gimnazjum Tysiąclecia Litwy w Solecznikach i laureatki konkursu pt. „Następstwa polskiej okupacji w Litwie Wschodniej”, polska młodzież zacznie gubić się w wyznaniach: „Jestem Polką? Ale czuję się Litwinką. No, tak... czuję się Litwinką, chociaż jestem, zdaje się, Polką”. A gdyby tak jeszcze młodzi Polacy zaczęli przy okazji licznych narodowych świąt – ramię w ramię z posłem Uoką i jego łysolami – chadzać aleją Giedymina i skandować swojskie: „Lietuva lietuviams!”, to już by można było im to „wzmacnianie” zupełnie odpuścić.

A tak naprawdę o tym, że młodzi Polacy świetnie sobie z litewskim radzą, panowie w białych rękawiczkach dobrze wiedzą. Lamentując nad tym, że absolwenci polskich szkół – to młodzież specjalnej troski, która sobie po maturze w życiu nie poradzi, nie mają obaw przed zafundowaniem im egzaminu z języka państwowego według programu, którego nie przerabiali. Ale furda to!

„Problemów nie powinno być – mityguje minister oświaty i nauki Litwy Gintaras Steponavičius zaniepokojonego tą niesprawiedliwością redaktora „Kuriera Wileńskiego”. – Odwiedzam szkoły polskie i obcuję z uczniami. Jak mówią, w ich szkołach już dawno szykowano się do tego. Wiele przedmiotów uczą się z litewskich podręczników”.

Czyli minister i cała ta zakłamana polityczna ferajna leci z nami w kulki. Panowie plączą się w zeznaniach jak ta biedna Katažina Andruškevič. Najpierw przez długie miesiące, a nawet lata, w żywe oczy łżą, że w polskich szkołach poziom litewskiego jest katastrofalnie niski, po czym stwierdzają: „spokojna głowa, polskie dzieciaki na ujednoliconym egzaminie poradzą sobie śpiewająco”. Nawet wbrew temu, że w ciągu dwóch lat będą musiały opanować program, który ich rówieśnicy ze szkół litewskich przerabiali przez lat 12. Wydaje mi się, że gdyby obłuda śmierdziała, w obecności stronników „wzmacniania” trzeba by było zakładać przeciwgazowe maski.

W jednym i pan minister, i inni mściwie nam panujący fałszywcy mają rację. Nasza młodzież jest zahartowana (ciągle na celowniku rządzących), nawykła do wyrzeczeń (czas stracony na dojazdy do odległych szkół) i większego wysiłku (dodatkowe przedmioty), więc z wieloma rzeczami sobie poradzi. I z zaostrzonymi wymaganiami na maturze, i z dodatkowymi przedmiotami w języku litewskim, i z piętnem „dzieci gorszego Boga”. Nie poradzi sobie z jednym. Z największym uprawomocnionym przez oświatową ustawę draństwem. Chodzi o tzw. optymalizację sieci szkół, czyli o legalizację likwidacji w małych miejscowościach szkół mniejszości narodowych i pozostawiania tam wyłącznie litewskich. Tego progu nie przeskoczy ani żadne polskie dziecko, ani jego rodzice, ani samorządy Wileńszczyzny.

Przyznam, że do ostatniej chwili miałam nadzieję, iż paskudny zapis o optymalizacji – to tylko strachy na lachy. Że władze niepodległego, na pozór demokratycznego i na pozór unijnego kraju nie będą miały czelności zabrać Polakom tego, na co nie targnął się nawet Sowiet. Że nie odważą się uszczuplić posiadanych przez nich praw. Ale gdzie tam? Zagrali Requiem, a jeszcze domagają się, byśmy pod nie radośnie pląsali „suktinisa”, bo chodzi wszak o „likwidację dyskryminującego Polaków systemu szkolnictwa”.

Trudno! Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Co innego mnie teraz martwi. Czym się odtąd politasy będą chwalić przed światem?

„Litwa jest jedynym krajem, gdzie ludzie polskiego pochodzenia mogą uzyskać polskie wykształcenie od przedszkola do uniwersytetu” – tak piał do niedawna premier Andrius Kubilius.

„Litwa jest jedynym krajem, gdzie istnieje możliwość uzyskania po polsku wykształcenia od początkowego do wyższego” – tak mu wtórował minister spraw zagranicznych Audronius Ažubalis. W tym chórku nie brakowało żadnego przedstawiciela najwyższych władz państwa litewskiego, a z boku na podobną, choć bardziej agresywną nutę, podśpiewywał im najtwardszy nacjonalistyczny beton. Jeden z betonogłowych do przywilejów polskiej mniejszości zaliczył nawet... zwycięstwo Polki w eliminacjach na Konkurs Eurowizji. Rzeczywiście. Głosujący namaścili lenkaskie nasienie na wyjazd do Düsseldorfu, a mogli ją na ten przykład... ustrzelić.

W każdym bądź razie przyczyna do powyższych przechwałek właśnie ustała. Już nie jesteśmy tym „wyjątkowo przyjaznym dla mniejszości krajem”, a innych powodów do chełpienia się na razie nie widzę. Coraz bardziej zresztą nie widzę.

A pani prezydent, przypominam tylko, że niedawno zapowiadała: „Nikt nie zamierza krzywdzić mniejszości narodowych ani w sferze oświatowej, ani żadnej innej”. No, to my nie zamierzamy krzywdzić pani prezydent głosując na nią po raz drugi. Z litości. Urząd prezydencki na Litwie, jak widać, zmusza do łamania danych obietnic, a to uczciwą osobę musi boleć.

Lucyna Dowdo

Wstecz