Polak też potrafi!

Skowronkiem ponaglany

Pielgrzymował Pan Bóg po ziemi o przedwiośniu, kiedy Matka-Natura nie zdążyła jeszcze po zimowej bieli i czerni ubarwić świat w zieleń oraz wszelkie kwiecie. A tak wędrując spotkał w polu wieśniaka, co to szedł za ciągnionym przez woły radłem, szykując pole pod rychłe siewy. Przywitał się Stwórca jak zawsze przyjaźnie, a oracz takoż odpowiedziawszy zatrzymał się, by nieco odsapnąć i otrzeć pot z czoła.

– Szaro, smutno tu jakoś – ciągnął niezwykły przybysz. Gdy wieśniak temu stwierdzeniu potaknął, pochylił się, podniósł grudkę ziemi i cisnął nią w powietrze. Wtedy właśnie stał się cud: grudka przekształciła się w locie w skowronka – jak ziemia szarego, ale całego rozedrganego śpiewem. Odtąd ta polna ptaszyna jest nieodłącznym kompanem rolniczego kieratu, gdyż zawieszona hen w podobłoczach nie ustaje w dźwięcznym radowaniu oraczy i siewców.

Na Wileńszczyźnie, na kochanej…

Antoni Jundo należy właśnie do grona tych, kto po rolniczemu łapie się za bary z ziemią żywicielką, a należy mu się piedestał szczególny, gdyż orze i sieje na powierzchni aż 1500 (!) hektarów. W Prenach i okolicach, czyli na Ziemi Święciańskiej. Ziemi, która w Zułowie wydała na świat Marszałka Józefa Piłsudskiego. Ta okoliczność obarcza farmera z Pren odpowiedzialnością szczególną. Bo przecież nawet przy odrobinie wyobraźni łatwo jest przywołać polatujący nad tym skrawkiem Wileńszczyzny-Ojczyzny duch twórcy niepodległego Państwa Polskiego.

Za tę Wileńszczyznę-Ojczyznę w szeregach AK podczas II wojny światowej walczył zresztą ojciec Władysław, za co później Sowieci zesłali go na „nieludzką ziemię” – do Workuty, gdzie przez lat 10 pracował w kopalni. Gdy wrócił stamtąd w rodzinne strony – do Wersoki w rejonie solecznickim, krew go czarna zalewała na widok, że to, czego wieloletnią harówą dorobili się przodkowie, padło łupem wszechwładnej kolektywizacji. Ale wyboru nie było: pracował na swojej i nie swojej ziemi, by wraz z żoną zarobić na utrzymanie córki i trzech synów.

W kołchozie, który ojciec przeklinał

Jeden z nich – Antoni zaraz po ukończeniu szkoły podstawowej w Wersoce wstąpił na agronomię do szkoły rolniczej w Białej Wace. Otrzymawszy w roku 1980 dyplom z wyróżnieniem, dostał skierowanie do pracy w Wesołówce i w tymże roku podjął zaocznie dalsze agronomiczne studia na zlokalizowanej w Kownie Litewskiej Akademii Rolniczej. W Wesołówce, gdzie kierownictwo sowchozu nie stroniło od zaglądania do kieliszka, nie zagrzał jednak długo miejsca, przenosząc się do kołchozu „Przykazania Iljicza” z siedzibą w Prenach. Tu wybranką serca została pracująca w księgowości Walentyna, z którą na ślubnym kobiercu stanęli w roku 1981. By odtąd wspólnie „koczować” do sowchozu „Mera”, do gospodarstwa rybackiego „Orniany” i by w roku 1985 ponownie zameldować się w „Przykazaniach Iljicza”. Będąc skuszonymi przez przewodniczącego Władysława Szczyknę możliwością otrzymania własnego domu.

Rok 1986 w życiorysie Antoniego Jundy zalega kamieniem milowym z dwóch powodów: pozyskania upragnionego dyplomu agronoma, równoznacznego z uzyskaniem wyższego wykształcenia oraz osiedlenia się we własnym domu o powierzchni 150 metrów kwadratowych, z czym sąsiadowały zabudowania, pozwalające na prowadzenie gospodarstwa przyzagrodowego. Wraz z otrzymaniem dyplomu awansował też Jundo na stanowisko agronoma naczelnego. Innymi słowy, stał się głównym strategiem tego, co siano i sadzono z myślą o najlepszych plonach. A – przyznać trzeba – te prezentowały się zdecydowanie okazalej niż dosadne słoma a plewy. Kołchoz, któremu naonczas przewodniczył Władysław Szczykno, należał bowiem do czołówki gospodarstw rejonu święciańskiego, bo też sama nazwa nakazywała „trzymać fason”.

Niczym kryska na Matyska

Kiedy jednak po rozbracie w roku 1990 Litwy ze Związkiem Sowieckim władze w Wilnie jęły spoglądać na kołchozowo-sowchozową rzeczywistość niczym na „czerwoną zarazę” i zapamiętale ją tępić, nawet na takiego „mocarza” jak „Przykazania Iljicza” przyszła kryska na Matyska. Na nic zdało się powierzenie w roku 1991 na walnym zebraniu steru Jundzie. Staczali się po równi pochyłej na zbity łeb. Rok później, widząc nieuchronny upadek, zdecydowali podzielić się na 17 spółek, a pan Antoni stanął u steru jednej z nich.

Ale i ta „poduszka tlenowa” nie była w stanie uratować „umarlaka”. Bo kształtowana długimi laty mentalność człowieka wsi, że to co nasze znaczy niczyje, czyli tak podatne do rozkradania, nie zmieniła się. Ten i ów z członków spółki ukradkiem przywłaszczał więc to, co on – szef – mocno główkując sprowadzał po niższych cenach z sąsiedniej Białorusi: paliwo, nawozy, części zamienne. Pojął wtedy ostatecznie Jundo, iż zbiorowa forma gospodarowania bezpowrotnie odżyła, że tylko pracując na siebie można coś osiągnąć.

Niezbyt opłacalne krasule i maciory

W roku 1995, gdy zaczynali to „na siebie”, mieli 153 hektary ziemi. Dużo jak na sfatygowany nieraz mocno sprzęt pokołchozowy, jakim dysponowali. Wtedy też zdecydowali postawić na hodowlę bydła mlecznego. A choć z biegiem czasu ferma zaczęła liczyć nawet 130 krów, specjalizacja ta na dłuższą metę nie wypaliła. Brak pastwisk i ich odległa lokalizacja od domu sprawiły, że musieli zrezygnować na rzecz chowu trzody chlewnej. W czym pomocne miały być zakupione z Niemiec knury rasy pietreny. Niezwykle kosztowne, gdyż za każdy o wadze 120 kilo wypadło wyłożyć po 3-3,5 tysiąca litów. Niebawem maciory sypnęły im prosiakami. Sprzedawali je małe i podhodowane, sprzedawali sztuki rozpłodowe. Kosztowało to ich sporo fatygi, gdyż nabywców wypadało znajdywać nawet na Łotwie i w Polsce, nie mówiąc już o Litwie, gdzie coraz wyraźniej dawała znać o sobie konkurencja.

Ona to powodowała na rynku nadmiar wieprzowiny, co dołowało ceny zbytu. Mimo tej „huśtawki” w zyskach przez lat 10 mężnie trwali, doprowadzając pogłowie trzody nawet do ponad 1000 sztuk. I może by nadal prowadzili „świński interes”, gdyby nie zdecydowanie zaostrzone wymogi co do przechowywania gnojówki i innych zwierzęcych odchodów po tym, gdy Litwa stała się członkiem Unii Europejskiej. Zresztą w kalkulacjach wychodziło im coraz wyraźniej, że przepuszczanie poprzez żołądki loch, knurów i tuczników w postaci przygotowanej karmy zboża, które wówczas uprawiali już na połaci 700 hektarów, bynajmniej nie mnoży oczekiwanych dochodów. Właśnie te restrykcje w parze z kalkulacyjną „matematyką” in minus zadecydowały o położeniu w roku 2007 krzyżyka na hodowli.

Pierwszeństwo – zbożowym łanom

W trzecim rolniczym podejściu postawili na produkcję ziarna o zdecydowanie wąskiej specjalizacji, co spowodowało wyraźną zmianę struktury zasiewów. Zrezygnowali z uprawy pieluszki, wyki, grochu, owsa, łubinu, gryki, które to kultury przetworzone na karmę stanowiły podstawę „menu” trzody chlewnej w czasie przeszłym. Odtąd zbożową paletę miały tworzyć: rzepak, jęczmień na piwo, pszenica, pszenżyto i żyto. A wiedząc, że o rentowności nie da się mówić bez komasacji areałów, co pozwoliłoby na pełną moc wykorzystać zakupywany niezwykle wydajny sprzęt zachodniej produkcji, na ile pozwalały fundusze, nabywali albo brali w dzierżawę wciąż nowe i nowe hektary.

Z czym raczej większych problemów nie było, gdyż to, co wcześniej stanowiło własność gospodarstw zespołowych, nieraz przez lat kilkanaście zalegało ugorem. Jak na terenie byłego kołchozu „Przykazania Iljicza” zabrakło wolnej ziemi, przerzucili się na posiadłości byłego kołchozu im. Adama Mickiewicza z ośrodkiem w Magunach oraz sowchozu „Balule”, skąd ręką sięgnąć do Zułowa i Powiewiórki – miejsca przyjścia na świat i chrztu Marszałka Piłsudskiego.

Bóg świadkiem, ileż potu musieli wylać, by przywrócić tym ugorom moc rodzenia: wyciąć krzaki i samosiejki drzew, jakie tu na dobre się rozpleniły, wykonać głęboką orkę i dalsze spulchnianie gleby, pozbierać kamienie i karcze, wypowiedzieć bezprecedensową bitwę chwastom ze zda się nie do wyplenienia perzem na czele. Tak wzorowo przygotowane pola z plennymi nasionami i przestrzeganiem w każdym calu zaleceń agrotechnicznych miały odpłacić urodzajami, o jakich w „Przykazaniach Iljicza” mogli jedynie pomarzyć.

I odpłaciły wprost nie do wiary! Jeśli na tych samych ziemiach w czasach zespołowego gospodarowania zbierano po 25-30 cetnarów zbóż z hektara i klaskano w dłonie na znak zadowolenia, to dziś każdy hektar sypie (o, fantastyko!): po 25-35 cetnarów rzepaku, po 50-80 cetnarów pszenicy, po 60-65 cetnarów jęczmienia na piwo, po 60-70 cetnarów żyta. Jakby tak na uznawanych za marnie urodzajne glebach Wileńszczyzny było za Sowietów, przewodniczący i agronomowie tutejszych gospodarstw zespołowych mieliby klapy marynarek pourywane od przeróżnych odznaczeń z Orderami Lenina włącznie. Owszem, na Antoniego Jundę obecnie ów splendor też spływa, czego potwierdzeniem ściana domowego biura, cała usiana przeróżnymi dyplomami dziękczynnymi.

W czas wsiać, w czas zżąć!

Pytany o tajniki tak imponujących wskaźników, farmer z Pren ten najważniejszy widzi w spełnianiu niezbędnych technologii uprawy. Innymi słowy, trzeba należycie przygotować pole do siewu, w maksymalnie operatywnych terminach go wykonać, ściśle wedle wymogów zastosować nawożenie i opryskiwanie herbicydami jak też środkami wzmacniającymi źdźbło zboża, czyniąc je odpornym na zleganie, a z łaską Bożą można liczyć na dorodne urodzaje. W ich przypadku z braku własnych suszarni, niezwykle ważne staje się na domiar zżęcie zbóż akurat wtedy, gdy w kłosach najmniej wilgoci, czyli skorzystanie z maksymalnym pożytkiem z łask pogody.

Nic dziwnego więc, że nadawana w radiu lub w telewizji jej wieczorna prognoza w okresie najważniejszych prac polowych odbierana jest przez Jundów naprawdę ze wstrzymanym oddechem, a sprawdzona dodatkowo w kilku internetowych źródłach zalega u podstaw układania planu na jutro. O ile – dajmy na to – mają przeprowadzić opryskiwanie pestycydami, informacja o deszczu w drugiej połowie dnia nakazuje wczesne jego rozpoczęcie, by zdążyć zakończyć z wyprzedzeniem przeciekającego nieba właśnie na tyle godzin, na ile zalecają instrukcje. Inaczej bowiem efekt zastosowania kosztownych chemikaliów przyniesie mizerny skutek.

Sprzęt naznaczony potęgą

Farmer z Pren nie kryje, że w tak nieobcym rolnikom wyścigu z czasem pomocą nieocenioną wręcz służy wykorzystywany do prac w polu sprzęt. Aczkolwiek jakże inny niż ten nagminnie używany na Wileńszczyźnie: jeszcze sowieckiej produkcji, będący spadkiem po kołchozach i sowchozach albo ten sprowadzony z Europy Zachodniej, na którym wcześniej tamtejsi farmerzy pracowali niejeden rok. A że nawet żelazo się zużywa, korzystanie zeń jest wielce problematyczne, gdyż często-gęsto ulega awariom powodując wymuszone przestoje. Natomiast to, czym dysponuje Jundo, jeśli chodzi o traktory, kombajny, siewniki, pługi czy opryskiwacze – to najwyższa „półka” jakości i wydajności, oznakowana markami najbardziej prestiżowych światowych firm. A wszystko nowe-nowiuteńkie, wprost od producenta.

W taborze tym potęgą szczególną naznaczone są francuskie ciągniki „Messey Ferguson” w liczbie 5 o mocy od 130 do 350 koni mechanicznych. A do sprzęgu z nimi chociażby – norweskie pługi „Kvernelend”, niemiecki opryskiwacz „Amazone”, szwedzki siewnik „Vaderstat”. Pogodę na żniwach do niedawna robiły natomiast dwa mniej wydajne niemieckie kombajny zbożowe marki „Claas”. Sprzedał je jednak Jundo do Belgii (jakby na przekór pokutującemu kierunkowi sprowadzania używanego sprzętu), a zakupił pachnącego zakładowymi farbami „Claas Lexion 600” – mocarza nad mocarze, gdyż zdolnego z pomocą aparatu tnącego o szerokości 10,5 (!) metra zżąć dziennie po 50-70 hektarów, z których każdy sypie 60-70 cetnarami ziarna. Nic więc dziwnego, że kiedy trwa sprzęt plonu, dwiema przyczepami o ładowności 25 ton i dwiema zdolnymi pomieścić po 12 ton ledwie nadążają z odwożeniem ziarna do spichrza.

Poletka w grę nie wchodzą

To prawda, ciągłe dozbrajanie się w nowoczesny sprzęt jest wielce kosztowne. Za to cudo techniki – „Claas Lexion 600” wypadło wyłożyć nie bagatela – 1.300 tysięcy litów, a za najpotężniejszy z ciągników – 540 tysięcy litów. Że strasznie drogo? Owszem, choć korzyści z nich płynące są bardziej niż oczywiste. Podobnie jak z siewnika „Vaderstat” w cenie około pół miliona litów, który pan Antoni ma „na celowniku” najbliższych zakupów. Jego 8-metrowy zasięg znacznie bowiem skróci czas trafiania ziarna go gleby, co wręcz nakazuje rolnicza technologia.

Wykorzystanie kombajnu zbożowego pozostawiającego za sobą za jednym machem pas ścierniska o szerokości 10,5 metra, siewnika o zasięgu 8 metrów czy opryskiwacza zraszającego chemikaliami od razu 30 metrów ma rację bytu jedynie na rozległych polach. Oto dlaczego ich komasacji udzielali i udzielają tak wiele uwagi, dokupując albo biorąc w dzierżawę użytki w ten sposób, by zwiększyć połacie ziemi w jednym kawałku. Obecnie rekordowe z pól, jakim dysponują, liczy 125 hektarów, a pozostałe większe: 96, 82, 58, 57. Przy jednym miejscu mają masyw zalegający na 500 hektarach, przedzielony jedynie drogą i rowami melioracyjnymi, a baczą szczególnie, by były one maksymalnie równe, ze skrzętnie zebranymi kamieniami, podstępnie czyhającymi, by uszkodzić kosztowne maszyny.

Mimowolny uśmiech zakwita na twarzy pana Antoniego, gdy przywołuje we wspomnieniach czasy kołchozowe, kiedy to podczas żniw jedenastoma kombajnami uzyskali łączny dzienny omłot równy 150 tonom zboża. Ten ówczesny rekord podczas ubiegłorocznych żniw „skasował” syn Wiesław, młócąc w pojedynkę 260 ton. A to za sprawą bez porównania wyższej urodzajności, trącącej fantastyką wydajności sprzętu, jego niezawodności.

W zapomnienie poszły jakże wtedy nagminne obrazki, kiedy taki mechanizator nierzadko zamiast dwoić się i troić na łanie musiał leżeć pod kombajnem i usuwać wszelkie usterki techniczne, co sprawiało, że wyglądał niczym smoluch. Teraz w kabinie, gdzie klimatyzacja i wszelkie inne dogodności odciążające wysiłek człowieka, przed naszpikowanym elektroniką pulpitem może siedzieć osobnik pod krawatem i w białych rękawiczkach, którego głowa nie boli o wymianę oleju i sprawy regulacji poszczególnych podzespołów. W terminie gwarancyjnym czynią to bowiem wyspecjalizowane firmy.

Ma się opłacać!

Ostatnimi laty farmer z Pren trzyma sztamę i chwali współpracę z kompanią „Agro Baltic”, występującą do roku 2009 pod szyldem ZSA „Kemira Growhof”, co niczym dobry duch we wspieraniu rolnika. Wystarczy, że zwiozą wymłócone ziarno pod dach, a partnerzy potężnymi TIR-ami, o ile wymaga ono dosuszania, odtransportują do elewatora w Jewju, skąd, gdy wilgotność znajdzie się w normie, powędruje ono do portu w Kłajpedzie, zostanie załadowane na statek i popłynie do… Gwinei Bissau, Kenii czy nawet Nowej Zelandii. Po odliczeniu kosztów wyświadczonych usług „Agro Baltic” bez napomnień przelewa na konto to, co się Jundzie należy w zależności od ceny skupu. Ta cena kołysze się niczym zegarowe wahadło, a w roku ubiegłym kształtowała się następująco: 1100-1150 litów za tonę rzepaku, 560-600 litów za tonę jęczmienia na piwo, mniej więcej tyleż za tonę pszenicy. Żeby zaspokoić czytelnika ciekawość i darować obliczeń, powiem, że z tego finansowego „ziarnka do ziarnka” zebrała się plus minus milionowa miarka zysku.

Owszem, jakby nie było salda wydatków, tym milionerem można byłoby poczuć się na dłuższą metę. Zakup nowego kosztownego sprzętu, liczonego na tysiące litrów oleju napędowego, środków ochrony roślin i wszelkich nawozów tę na pierwszy rzut oka bajońską kwotę pomniejsza w tempie tajania śniegu na wiosnę.

Jundo twierdzi, że współczesny rolnik musi mieć w sobie coś z giełdowego maklera, czyli szukać sposobów na cenowo najkorzystniejszy zakup, mieć oczy i uszy szeroko otwarte na to, co się wokół dzieje. W roku ubiegłym np. tona saletry amonowej kosztowała 850 litów. Na jesieni zaczęło być jednak głośno, że wraz ze styczniem podskoczy do 1050 litów. Kto tę informację zbagatelizował, gotów teraz sobie gryźć palce, bo przypuszczenia niestety się potwierdziły. On tymczasem nabył na zapas tej saletry 500 ton, co pozwoliło zaoszczędzić 150 tysięcy litów.

Ze zdwojoną uwagą trzeba też śledzić popyt rynkowy, niczym szachista myśleć o kilka posunięć do przodu. Jedynie wówczas ta rolnicza „partia” na „szachownicy” pól przyniesie najkorzystniejszy efekt. Kiedy ostatnio ceny skupu jęczmienia na piwo zaczęły spadać, a na inne zboże pozostały na dotychczasowym poziomie albo nawet wzrosły, farmer z Pren zmniejszył jego areały z 200 do 114 hektarów. Co wcale nie oznacza, że tego roku „mozaika” zasiewów nie ulegnie zmianie. A będą w niej dominować zboża, których uprawa akurat najbardziej się opłaca, za które jak „Agro Baltic”, odstawiający je hen w szeroki świat, tak też przetwórcy litewscy – „Vievio malunas” lub „Viking malt” najokazalej brzękną sakiewką.

Bo potrzeb i planów, jako pochodnych tego brzęknięcia, ma nasz bohater na przyszłość naprawdę multum. Te uprawiane obecnie 1500 hektarów – to dalece nie ostatnie jego słowo, tym bardziej, że zalegających odłogiem pól na Ziemi Święciańskiej nie brakuje. Jest pełen przekonania co roku przekształcać po dalszych kilkanaście hektarów nieużytków w użytki, pobudować spichrz na 5000 ton ziarna wedle wymogów XXI wieku: z wydajnymi suszarniami, elektroniczną wagą, sprzętem do czyszczenia. Będąc w Szwecji interesował się już tym super nowoczesnym „przytułkiem” dla zboża i kwota w wysokości 2 milionów litów, jaką wypadnie za to wyłożyć, wcale go nie odstrasza.

Pałacyk i... własne „sanatorium”

Tym bardziej teraz, kiedy snu z powiek nie strząsają już inwestycje w sferę socjalno-bytową. Dom, gdzie się zagnieździli w roku 1986, zmienił bowiem wygląd do niepoznania i przypomina dziś wsparty na kolumnach trzypiętrowy pałacyk o łącznej powierzchni 513 metrów kwadratowych. Piętro drugie i mansarda, których nadbudowa trwała od czerwca 2005 do kwietnia roku 2006, są po królewsku wyposażone. Pan Antoni mieszka tu wraz z żoną Walentyną, synem Wiesławem – broniącym niebawem agronomicznej magisterki na Kowieńskim Uniwersytecie Rolniczym oraz córką Beatą – uczennicą klasy trzeciej Podbrodzkiego Gimnazjum „Żejmiana”, a każdy ma swoje rozległe kąty. Podobnie jak najstarsza z córek Andżeła oraz syn Andrzej, którzy założywszy własne rodziny wyfrunęli już z rodzinnych progów, aczkolwiek chętnie z czworgiem pociech wracają do rodziców w weekendy lub na okres urlopów.

Bez wątpienia tym magnesem zwabiającym ich do Pren jest też będące niekłamaną dumą rodzica „sanatorium”, czyli kompleks rekreacyjno-wypoczynkowy. Położony ledwie kilkadziesiąt metrów od domu, w miejscu, gdzie wcześniej w jednym zwartym bloku stała stodoła, obora i inne pomieszczenia gospodarcze.

Zaczęli zeń korzystać w październiku 2010, a wchodzących w progi witają trzy różne łaźnie, basen z podgrzewaną wodą i jacuzzi – wanna z hydromasażem, będącym balsamem na wszelkie boleści mięśniowe, podobnie jak tym balsamem jest też zamontowany nad basenem bicz wodny. Piętro drugie przeznaczone zostało natomiast na siłownię, pokój wypoczynkowy po zażyciu kąpieli oraz olbrzymią salę, gdzie na co dzień stoją stoły do gry w ping-ponga, bilardu, hokeja lub piłkę nożną, a w razie konieczności po ich usunięciu przy wspólnym stole może zasiąść liczne towarzystwo biesiadników.

Luksus związków ludzkich

To „sanatorium” wcale nie zostało pobudowane z myślą o zysku. Służy na potrzeby własne po dniach wytężonej pracy, jak też krewnym, znajomym, gościom. Również tym z Macierzy, dokąd w ramach tzw. repatriacji ze strony mamy pana Antoniego udały się wielodzietne rodziny, stąd teraz wypada długo palce zaginać, by zliczyć spokrewnionych więzami krwi. Wystarczy, by przyjechali, a mogą być pewni, że gospodarze znajdą czas, by poobcować, wspólnie zrelaksować się. W ich głębokim przekonaniu bowiem nic nie zastępuje tego, co Antoine de Saint-Exupery nazwał luksusem związków ludzkich.

Te związki ludzkie umacnia też Antoni Jundo szeroko zakrojoną działalnością społeczną tudzież charytatywną. Już drugą z kolei kadencję jest radnym rejonu święciańskiego z ramienia Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, nie kryjąc zadowolenia z powodu uzyskania w ostatnich wyborach czterech mandatów, o jeden więcej niż dotąd posiadali. Jest więc szansa bardziej nośnego sygnalizowania problemów, z jakimi się borykają w biało-czerwonym trwaniu. Które to trwanie na tych terenach ma umocnić darowany wspaniałym gestem przez Senat Rzeczypospolitej Dom Polski w Nowych Święcianach.

Gdy wyłoni się z rusztowań, co ma nastąpić już w roku 2012, i wypadnie go wyposażyć, farmer z Pren na pewno nie poskąpi wsparcia. Tak, jak wcale nie drżącą ręką wyłożył 45 tysięcy litów na 21-miejscowy busek, dowożący dzieci do polskich klas w gimnazjum „Żejmiana”, przeznaczył tej placówce oświatowej 14 tysięcy litów na zakup aparatury nagłaśniającej, ławek, komputera, aparatu ksero, za 10 tysięcy litów wymienił okna w przychodni lekarskiej, parokrotnie wspierał finansowo renowację kościoła w Korkożyszkach, premiował miejscowych uczniów – uczestników Olimpiady Literatury i Języka Polskiego, dokładał się do organizowania przez Święciański Oddział Rejonowy Związku Polaków na Litwie obchodów narodowych świąt, dożynek, zapustów, do przywracania godnego upamiętnienia Zułowa – miejsca przyjścia na świat Marszałka Józefa Piłsudskiego, gdzie m. in. ufundował trzy zespawane maszty, na których przy różnych okazjach łopocą teraz na wietrze biało-czerwone flagi, powodujące uczucie dumy i wzruszenia.

Te odruchy serca nie są bynajmniej na pokaz. Rodzi je głęboka wrażliwość wobec bliźniego, a każde otwarcie się sumienia na jego potrzeby pozwala rozpoznać w sobie Chrystusa Pana. Który przecież co rusz powtarzał swoim uczniom: „Wszystko, coście uczynili jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”.

Nie wybrańcy a kowale losu

Kto przeczytawszy ten tekst pokręci z niedowierzania głową, że na Wileńszczyźnie tak można gospodarować i pośpieszy do jego głównego bohatera doczepiać metkę „wybraniec losu” albo mu podobne irracjonalne, niech rychło się zmiarkuje. Bo jedyny właściwy epitet, którego godzien – to „kowal losu”. Kowal nieustępliwy, kowal zdeterminowany wręcz w zdążaniu do celu. O czym niech zaświadczy fakt, że póki stawali w gospodarowaniu na nogi, dom, kiedy jeszcze naonczas pałacykiem nie był, pięciokrotnie zastawiali w banku za otrzymywane stamtąd pożyczki. Potrzebne, by nie dreptać w miejscu, a podążyć dalej. W tę sztukę „ciągle do przodu” 50-letni Antoni Jundo cierpliwie też wtajemnicza syna Wiesława – lada dzień magistra agronomii, święcie wierząc, że zechce przejąć schedę po nim.

Czy raczej po nich, jako że nieocenionym partnerem głowy rodziny w rolniczej powszedniości jest – co zresztą ta szczególnie akcentuje – żona Walentyna. Biegła w rachunkowości na tyle, że mimo nieprzebranej liczby papierków (bo biurokracja litewska zdecydowanie bierze górę nad sławetną sowiecką) sama daje radę z dokumentacją, kalkulacją i sprawozdawczością finansową, księgowością. Słowem, jest poniekąd tak nieodzownym w każdym natarciu sztabem.

Tegoroczna wiosna, choć nieco opornie, coraz bardziej daje znać o sobie. Jak tylko pola przeschną na tyle, że będzie można wprowadzić tam ciężki sprzęt, farmer z Pren oraz zatrudnieni przezeń ludzie podwiną wysoko rękawy w robocie. Znów i znów radośnie ponaglani skowronkiem, który z woli Stwórcy zaistniał z grudki szarej ziemi…

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz