Jego Wysokość SŁOWO

Próg wrażliwości językowej

Na początku maja w Katowicach obradował w ramach cyklu „Języki narodowe w zjednoczonej Europie” trzydniowy Kongres Języka Polskiego, organizowany pod auspicjami Rady Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk, Senatu i Fundacji imienia Krystyny Bochenek. O współczesnej polszczyźnie przez trzy dni dyskutowało ponad stu wybitnych językoznawców z różnych ośrodków naukowych, a także znawcy mediów, artyści, dziennikarze. Analizowali między innymi język współczesnych celebrytów, aktorów, dziennikarzy, mediów, księży, poetów i polityków.

Oto niektóre zagadnienia, poruszane na Kongresie.

O polszczyźnie różnych pokoleń mówił profesor Jan Miodek, o normie wzorcowej – prof. Andrzej Markowski. W kierowanej przez prof. Jerzego Bralczyka sekcji „Polszczyzna w kulturze popularnej” omawiano język celebrytów, tabloidów, reklam, transmisji sportowych. W innych sekcjach – polszczyznę w kościołach, szkołach, za granicą, sądach, urzędach, polityce, nauce.

Jak powiedział na wstępie dyrektor programowy Kongresu profesor Andrzej Markowski, udział w kongresowych debatach i wykładach może wziąć każdy, komu na sercu leży dbałość o mowę polską i jej poprawność. A nikt chyba nie wątpi, że leży ona na sercu nam, Polakom-Kresowiakom, i że stale, jak potrafimy, pracujemy nad tym, by tu, na ziemi Mickiewicza polszczyzna zawsze miała prawo obywatelstwa. Proszę Czytelników „Magazynu”, by potraktowali tę dzisiejszą rozmowę o Kongresie jako swego rodzaju udział w jego pracy. Bo nie była to praca jedynie w ramach tamtych trzech dni majowych. Trwa ona stale. Codziennie. W naszej świadomości, naszych wyborach życiowych, naszym samookreśleniu kim jesteśmy. Jako mieszkająca poza granicami kraju mniejszość narodowa winniśmy głęboko wziąć do serca słowa wybitnego polskiego historyka Janusza Tazbira, powiedziane na Kongresie, że giną nie te narody, które utracą swe terytorium i struktury państwowe, lecz te, które utraciły swój język.

Kongres poświęcony był pamięci Krystyny Bochenek, która zginęła w katastrofie smoleńskiej. Chciałabym w kilku słowach przypomnieć naszym Czytelnikom tę świetlaną postać. Absolwentka śląskiej polonistyki, radiowa dziennikarka z zawodu, Krystyna Bochenek była wybitną postacią, zasłużoną dla języka, kultury polskiej, życia społecznego. Upowszechniała kulturę języka, była animatorką polskiego życia kulturalnego, akcji charytatywnych, popularyzatorką zdrowia (przygotowała około tysiąca godzin programów o zdrowiu). Senator trzech kadencji, wicemarszałek Senatu VII kadencji. Długo by można wyliczać Jej zasługi, nagrody.

Rubryka językowa Jego Wysokość Słowo schyla czoło przed Jej pamięcią przede wszystkim za troskę, jaką otaczała naszą mowę ojczystą. Pamiętamy, że to Pani Krystyna Bochenek była inicjatorką i organizatorką Ogólnopolskiego Dyktanda Ortograficznego, które zdobyło popularność nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami. Bo nie o to przecież w tym dyktandzie chodzi, żeby sprawdzić, czy ludzie potrafią bezbłędnie napisać trzmiel, ból, stuk, stóg, lód i lud czy jakieś inne wyrazy. Chodzi o coś znacznie większego. O nadanie rangi, znaczenia słowu ojczystemu, o szacunek do niego. O uświadamianie Polakom potęgi języka ojczystego.

Jak się dziś ma ta potęga języka w mediach, szkole, kościele, w kulturze popularnej, literaturze?

Jerzy Bralczyk: Polacy mogą mówić po polsku jak chcą. Rzecz w tym, żeby chcieli. Nie wierzą, że dobre mówienie może sprawić satysfakcję i tym, do których mówią, i im samym. Słucha się ich wtedy z większą przyjemnością, spróbujmy mówić ładnie, to naprawdę nie boli, a nawet może być bardzo przyjemne.

Tytuł Ambasadora Polszczyzny w mowie przyznano aktorce Danucie Szaflarskiej, a w piśmie pisarce Oldze Tokarczuk. Młodym Ambasadorem Polszczyzny został prozaik i poeta Jacek Dehnel. Tytułem Wielki Ambasador Polszczyzny Kapituła wyróżniła pośmiertnie Krystynę Bochenek.

Na Kongresie wiele uwagi poświęcono zagrożeniom dla polszczyzny. Jednym z takich zagrożeń jest rozprzestrzenianie się języka angielskiego na niektóre sfery życia kulturalnego. Zdaniem profesora Jerzego Bralczyka z Uniwersytetu Warszawskiego, w substancji graficznej mogą zniknąć nam znaki diakrytyczne, czego bym niezwykle żałował, bo to będzie naprawdę duże zubożenie. To po części nam grozi, przy pisaniu esemesów rezygnacja z tych znaków bardziej nam się opłaca. Polszczyzna może przestać obsługiwać wszystkie rejestry – już wycofuje się z języka nauki, powstaje w niej coraz mniej prac naukowych, zwłaszcza w dyscyplinach technicznych. Polszczyznę zastępuje angielski.

W zgodnej opinii językoznawców największym jednak zagrożeniem dla języka polskiego są wulgaryzmy. Profesor Walery Pisarek z Uniwersytetu Jagiellońskiego w sposób plastyczny i wyrazisty, choć dość niekonwencjonalny określił to zagrożenie: Niestety, dość często triumfuje retoryka sięgająca bruku. Mam wrażenie, jakby naszą mowę, naszą polszczyznę wszy oblazły, obłażą. To są przekleństwa, zwłaszcza jedno, które ma swoje łagodne odpowiedniki, które są zresztą niewiele łagodniejsze od tego najbardziej rozpowszechnionego i zaraźliwego.

Przewodniczący Rady Języka Polskiego profesor Andrzej Markowski ocenił, że wulgaryzmami przesycona jest nie tylko tak zwana ulica, lecz również polszczyzna publiczna. Dawniej wulgaryzmy były traktowane jak coś, co charakteryzuje ludzi niższej kultury, a dzisiaj zdarza mi się słyszeć studentów, a nawet studentki, które powszechnie używają słów na k.

O obniżeniu progu wrażliwości na wulgaryzmy mówił też profesor Jan Miodek: Ubolewam jako stary kibic, że tak strasznie zwulgarniała polszczyzna stadionowa, że to język koszmarny. W ogóle polszczyzna tramwajowa, pociągowa budzi niepokój – najbrzydszych słów używają nawet rodzice przy swoich małych dzieciach.

Czy to tylko obniżenie progu wrażliwości na wulgaryzmy, czy może coś więcej? Nie tylko tolerowanie rynsztokowych wyrazów, lecz czasem wręcz delektowanie się nimi. Nigdy nie zapomnę, jak przed kilkunastu laty młody, ale już znany poeta krakowski Marcin Ś. lubieżnie uśmiechnięty niczym satyr na widok nagiej kobiety opowiadał, że uwielbia (właśnie uwielbia, tego słowa użył) nieprzyzwoite wyrazy, a w jednym wierszu użył ich kilkadziesiąt razy. Szkopuł w tym, że program transmitowany był na TV Polonia i przeznaczony dla spragnionych mowy ojczystej rodaków z zagranicy. No, ale to było dawno. Dziś już się przyzwyczaiłam, że w mediach, we współczesnej literaturze pięknej, na filmach, w internecie, w słownikach pełno jest wulgaryzmów.

Oto na przykład w Słowniku Polszczyzny Rzeczywistej, który niedawno ujrzał światło dzienne, występują tylko cztery wulgarne słowa. Za to każde z nich powtarza się kilkaset, a może nawet kilka tysięcy, w 350 (czy też 320, jak podają inne źródła) konfiguracjach.

Twórcami słownika są łódzcy i wrocławscy naukowcy oraz studenci. Pomysłodawcą – profesor Michael Fleischer. Dzięki twórcom tego słownika dowiadujemy się, że wielu Polaków używa do porozumiewania się właściwie tylko czterech słów i ich derywatów.

A przecież ten ugór, na którym tak bujnie rozrastają się te cztery wulgarne wyrazy, dawno jest i to niejednokrotnie – pracowicie zaorany. Oto kilka przykładów. Słownik polskich wyzwisk, inwektyw i określeń pejoratywnych antropologa kultury Ludwika Stommy, Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów językoznawcy Macieja Grochowskiego, Słownik wyrazów kłopotliwych (nie pamiętam autora).

Poza tym wulgaryzmy nie są traktowane po macoszemu również w „normalnych słownikach”. W Wielkim słowniku frazeologicznym języka polskiego Piotra Müldnera-Nieckowskiego jest ich aż za wiele. W Wielkim słowniku ortograficzno-fleksyjnym pod redakcją Jerzego Podrackiego jeszcze więcej. Jakby tego było mało, w Nowym słowniku ortograficznym (Wydawnictwo Naukowe PWN!) pod red. profesora Edwarda Polańskiego, znalazły się wszystkie tak zwane nieprzyzwoite wyrazy. Z Internetowej Poradni Językowej PWN dowiadujemy się, że wyjątkowo obrzydliwy – jak go określa profesor Miodek – wyraz za...bisty nie jest już wulgaryzmem, a tylko wyrażeniem potocznym, bo taki otrzymał kwalifikator.

Z zapałem godnym lepszej sprawy bronią wulgaryzmów niektórzy dziennikarze. Ponoć tylko ludzie zakłamani i pruderyjni mówią, że ich nie używają. Przynajmniej tak uważa Bartosz Janiszewski, autor publikacji w Newsweek (6.III.2011), zatytułowanej „Cała Polska rzuca mięsem”. Na dowód przytacza słownictwo dziennikarzy Tomasza Lisa, Kamila Durczoka, Marcina Mellera, polityków Józefa Oleksego, Władysława Frasyniuka, Janusza Palikota i innych. Nie tylko powołuje się na Mikołaja Reja, który ponoć nie przebierał w słowach, ale i ochoczo cytuje jego wszelkie nieprzyzwoitości. Tyle że to powoływanie się dla mnie nie jest wiarygodne, bo brak kontekstu, źródła, nie wiadomo, z jakich utworów te wyrazy pochodzą. W każdym razie nie znalazłam ich w kilku tomikach.

„Dziś, kiedy przeklinam – kończy swoje socjolingwistyczne rozważania nad pięknem mowy ojczystej pan Bartosz Janiszewski – czuję, że niektórzy traktują mnie jak chama”. Szkoda, że tylko niektórzy.

A teraz przenosimy się do Wilna.

Nasza stała Czytelniczka Pani Mirosława Bartoszewicz zastanawia się, czy wypowiedzenie, które przysłała do redakcji jest poprawne, czy nie. Jest to fragment utworu Janusza L. Wiśniewskiego „S@motność w sieci”. Oto on: „... i ja mam takie niesamowite myśli na myśli...”.

Chodzi o te „myśli na myśli”. Co do budowy gramatycznej, wypowiedzenie zbudowane jest poprawnie. Możemy – ale nie musimy – mieć zastrzeżenia natury stylistycznej. Czy jest to pleonazm (tautologia), niepotrzebne powtórzenie, które nie posiada wartości rzeczowej i nie wnosi nic nowego do przekazywanej treści? Tak, możemy te „myśli na myśli” uważać za pleonazm, ale użyty został jako świadomy zabieg stylistyczny. Zresztą nie bądźmy surowymi tropicielami pleonazmów, które w gruncie rzeczy nie należą do wykroczeń przeciwko gramatyce. W mowie potocznej określane są jako „masło maślane”. A propos tego masła maślanego. Powiedzenie powstało w czasach, kiedy masło wyrabiane było ze śmietany (a ta z mleka) i składało się właśnie z masła. Dziś, kiedy dowiadujemy się z opakowania, że się ono składa z wody, olejów roślinnych i szeregu innych składników, to wyrażenie „masło maślane” ma swój sens i przestaje być pleonazmem.

Oto, co pisze na ten temat profesor Mirosław Bańko.

Pleonazmy rzadko są poważnym błędem, moje obserwacje pokazują za to, że są poważnie traktowane przez mówiących. Szkoda energii na zwalczanie większości pleonazmów w języku mówionym. Pisząc jakiś tekst zawsze warto się jednak zastanowić, czy z któregoś wyrazu nie da się zrezygnować.

Na pytanie, czy poprawny jest zwrot tylko i wyłącznie, purysta językowy pewnie odpowiedziałby, że nie, bo oba wyrazy mówią o tym samym. A jednak po zwrot ten chętnie sięgamy, kiedy chcemy powiedzieć, że… no właśnie, że tylko i wyłącznie. Podobny charakter mają zwroty szczerze i otwarcie, krótko i węzłowato. Takie związki wyrazowe, jak młody chłopak, młoda dziewczyna, wcale nas nie rażą, choć w gruncie rzeczy też są pleonazmami, bo wiadomo, że chłopak i dziewczyna są osobami młodymi. Oczywiście, są przykłady, których nie da się bronić, jak zasłyszane w reportażu TV z mojej własnej autopsji, czy cofać się do tyłu, wrócić z powrotem, kontynuować nadal, przychylna akceptacja, potencjalne możliwości.

Wspomniana przez Panią Mirosławę „S@motność w sieci” jest utworem ciekawym pod względem stylistycznym, składa się bowiem z różnych cytatów, definicji i aforyzmów, a także pięknych fragmentów lirycznych o miłości. Zdanie, które zaintrygowało Panią Mirosławę, świetnie współgra z całością. Przypominam też, że w tekstach literackich tautologie mogą pełnić określone funkcje artystyczne, np. wzmagać ekspresję wypowiedzi.

Mnie z tej „S@motności” najbardziej przypadła do serca ta oto prośba do Stwórcy: „Boże, pozwól mi być takim człowiekiem, za jakiego uważa mnie mój pies”.

Łucja Brzozowska

Wstecz