Polak też potrafi!

Miłe wodzie – jachty, łodzie...

Czesława Sokołowicza poznałem na zlotach turystycznych Polaków na Litwie. Właśnie: na zlotach w ich liczbie mnogiej. Mając poniekąd we krwi namiotowego bakcyla, przyjeżdżał na nie z roku na rok, zapraszany przez organizatorów. By obok Zygmunta Śliżewskiego być podstawowym filarem kolegium sędziowskiego, czuwającego nad wyłanianiem najlepszych w zawodach na orientację w terenie oraz w turystycznej sztafecie. W tej ostatniej, celem sprawdzenia wodniackich zdolności uczestników, przywoził łódkę. Podwójnie zresztą własną, gdyż był zarazem jej posiadaczem i producentem.

Z inicjatywy DOSAAF

Na Ziemi Solecznickiej, gdzie ma korzenie rodzinne, produkcję takich łódek i innego sprzętu pływającego jeszcze w roku 1972 zainicjował DOSAAF – sowiecka organizacja paramilitarna, sposobiąca młodzież do służby wojskowej. Wtedy to właśnie w Solecznikach zaczął działać kombinat produkcyjny, który, przybrawszy później nazwę „Stikloplastika”, stawiał na wyroby z laminatu. Wedle pomysłodawców, miał on wykonywać tzw. „czarną robotę”, tzn. produkować kadłuby. Te transportowano następnie do Leningradu, gdzie z doczepionymi żaglami bądź silnikami zyskiwały końcową postać towarową i oznakowanie, że zostały tam właśnie wyprodukowane z pominięciem Litwy.

Czesław Sokołowicz podjął pracę w kombinacie w charakterze ekonomisty zaraz po ukończeniu studiów, w roku 1990. Czyli w czasach, kiedy Związek Sowiecki przypominał kolosa na już zupełnie rozchwianych nogach. Owszem, załoga liczyła jeszcze 140 osób, choć w pracy mnożyły się przestoje, gdyż latami formowany rynek zbytu brał wyraźnie w łeb, a DOSAAF coraz bardziej przypominał relikt minionej epoki. Na łodziach do szkolenia młodzieży, którą kusiła marynarka wojenna, wypadło postawić ciężki krzyżyk.

Lat 10 „szamotaniny”

Po tym, kiedy dotychczasowy dyrektor „Stikloplastiki”, widząc beznadziejność poczynań, dał w roku 1993 drapaka na Białoruś, załoga opowiedziała się, by ster przejął właśnie Sokołowicz. Zgodził się na to, wiedziony poczuciem odpowiedzialności za ludzi, choć wiedział, iż sytuacja coraz bardziej przypomina matnię. Wzorem tonącego, co się chwyta przysłowiowej słomki, zaczęli z tego laminatu produkować kabiny do kombajnów, jakie wytwarzały zakłady „Rostsielmasz” w Rostowie nad Donem, oraz do produkowanych w Mińsku traktorów. Próby zaoferowania na Zachód łodzi, w czym specjalizował się dotąd kombinat w Solecznikach, poniosły kompletne fiasko, gdyż niczym klątwa ciążyła nad nimi sławetna sowiecka jakość.

W roku 1995, odczuwająca dotkliwy brak tworzyw „Stikloplastika” zawarła „przymierze” z hutą szkła w Połocku, tworząc wspólne przedsiębiorstwo. Na niewiele to jednak się zdało. Podobnie jak odsprzedanie dwa lata później przez Litwę pakietu swych akcji Rosjanom, którzy zaczęli tu z laminatu wytwarzać części karoserii samochodowych. Rozległy kryzys ekonomiczny w Rosji, jaki nastał z początkiem roku 1998, rządził się jednak zbyt okrutnymi prawami. Krach produkcyjny oddaliło nieco niespodziewane zamówienie na produkcję 7 tysięcy krzesełek do gruntownie odnawianej Kowieńskiej Hali Sportowej, choć było to wyraźnie na krótką metę.

Niczym rozbitkowie

Rosjanie – jako nowi właściciele – traktowali nabytek wyraźnie po macoszemu. W roku 2003, po 10 latach „szamotaniny” produkcyjnej, pojął Czesław Sokołowicz ostatecznie, że wszystkie wysiłki, jakie włożył w ratowanie kombinatu produkcyjnego, zdały się na nic. Zdecydowali się dzielić, by niczym rozbitkowie ratować się pomniejszymi grupkami.

Część załogi poszła z zastępcą dyrektora Januszem Obłoczyńskim, część natomiast – z Czesławem Sokołowiczem i Michałem Wołosewiczem, notabene synem zamieszkałego za życia w Bieniakoniach na Białorusi „lirnika wioskowego” Michała Wołosewicza – piewcy miłosnych uczuć, jakie łączyły Adama Mickiewicza i Marylę Wereszczakównę, czego zresztą świadkiem były Bieniakonie i Bolcieniki. To właśnie Wołosewiczowi-juniorowi przekazano w ręce ster spółki, mającej wszak ambitne plany, by jednak nadal produkować pływający wodą sprzęt.

Katamarany nadziei

Pierwsze zamówienie na takowy nie inaczej jak sam Pan Bóg im zesłał, jako dar prosto z Nieba. Wpłynęło ono z Litewskiej Federacji Wioślarskiej, która wtedy na całego sposobiła się do międzynarodowych regat na jeziorze Galve w Trokach, a dotyczyło wyprodukowania 8 katamaranów na potrzeby sędziów, wyznaczonych dla nadzorowania przebiegu rywalizacji. Wzorcami miały posłużyć pokazane na kalendarzu analogiczne jednostki pływające renomowanej niemieckiej firmy.

Gdy dobili cenowego targu, z czym zresztą zamawiający zbytnio się nie droczyli, przystąpili do dzieła. Nie ukrywają, że wypadło wszystkim wtedy mocno pogłówkować. Zaczęli przecież od zera, czyli od sporządzenia modelu w stosunku 1:1, po czym – formy, na której podstawie „wyczarowali” właśnie katamarany.

Widać, dobrze im z tym poszło, gdyż nabywcy nie mieli żadnych zastrzeżeń. Co więcej, te wpadły w oko startującej akurat w Trokach ekipie z Grecji – państwa gospodarza Letnich Igrzysk Olimpijskich-2004. Nie zdążyli się obejrzeć, a otrzymali stamtąd zamówienie na produkcję 8 sędziowskich katamaranów. Zabrali się do roboty zdwajając uwagę i posiadane nawyki. Jakość miała być przecież ekstra. Grecy postawili na domiar ostre wymogi terminowe: każdy dzień opóźnienia obracał się w grzywnę wysokości 1000 euro. Ba, mieli je dotransportować na miejsce tak ostrożnie niczym choinkowe bombki. Ze wszystkiego tego wyszli obronną ręką, mogąc z dumą twierdzić, że zostali „olimpijczykami”.

Nabywcy z falą zbratani

Tak poważne zamówienie nie jest zresztą jedyne w „kolekcji”. Na ich sprzęcie sędziowie pływali tu i tam, m. in. na wioślarskich mistrzostwach świata, których gospodarzem w roku 2009 był Poznań. Innymi słowy, zdążyli się otrzeć o „szeroki świat”.

Dziś produkowane przez „Armplast” łodzie, jachty, kajaki i katamarany znalazły już przecież nabywców nie bagatela – aż w 15 krajach: m. in. w Szwecji, Norwegii, Anglii, Francji, Rosji, Portugalii, Polsce, Słowenii, Grecji, Austrii, Holandii. Od roku bieżącego listę tę wydłużają też Niemcy. Ów „szeroki świat” bardziej niż dobitnie zaświadcza, że temu, co produkuje zlokalizowana w Emiliszkach pod Ejszyszkami, z angielska brzmiąca, a przez to swojska dla ucha zagraniczniaków ZSA „Armplast”, obca jest fuszerka.

Obecny ich asortyment – to 6 jednostek pływających z wiosłami i tyleż z motorami, na których widnieje firmowy napis „Emili” (notabene pierwszy człon wyrazu Emiliszki, gdzie się zakotwiczyli w roku 2006 po uprzedniej tułaczce w tartaku w Solecznikach). Najmniejsza wiosłowa łódeczka „Emili 240” ma długość 2.40 m, waży 40 kg i może pomieścić dwie osoby. Natomiast ich największa duma – to długi prawie na 6 metrów jacht „Emili 600” z kajutą, przeznaczony dla sześciu osób. Taką zaliczaną do przybrzeżnych jednostek motorówką można z powodzeniem pruć morze, a silnik o mocy 150 koni mechanicznych pozwala rozwijać szybkość ponad 60 kilometrów na godzinę.

Oferowany przez nich sprzęt, rzecz jasna, różne ma przeznaczenie. Najmniejsza z łódek wiosłowych idealnie nadaje się do wędkowania na mniejszych akwenach. Motorówkami poza zażywaniem romantyki „bycia wilkiem morskim” można też holować narciarzy wodnych. Z kolei bazy wypoczynkowe mile widzą sobie kajaki „Emili 430”. Bo są praktyczne, dobrze „sadowią się” na wodzie, a biegnący spodem całego kilu gumowy pas chroni kadłub od uszkodzenia na mieliznach rzecznych.

Takie sobie „przekładańce”

Zdecydowanie bardziej trzeba zobaczyć niż usłyszeć, by uzmysłowić sobie powstawanie takiego jachtu. Jak już nadmieniłem, pierwotnie w skali 1:1 musi zaistnieć model, za nim – forma. Na tę formę po pokryciu jej żelkotem (przeznaczonym na zewnętrzną powłokę wyrobów) kładzione jest słojami włókno szklane oraz żywica poliesterowa, przy czym ta ostatnia jest dosłownie wwałkowywana ręcznie. I tak to warstwa po warstwie – coś na wzór przekładańca, kiedy to warstwy ciasta przekłada się masą cukierniczą – formowany jest kadłub albo pokład.

Te grubości warstw na przemian włókna szklanego i żywicy poliesterowej w różnych miejscach są różne. Gdy wysychają, tworzy się odporne na działanie wody twarde szkliwo. Warto też dodać, że aby zwiększyć niezatapialność pływającego sprzętu, formy między kadłubem i pokładem wypełnia się masą styropianową. Wszystko to ma powodować niezawodność tego, co oferują nabywcom, po uprzednim uzyskaniu zresztą stosownego międzynarodowego certyfikatu.

Nie jak roboty

To, czego nauczyli się w „Stikloplastice”, dało się szczęśliwie połączyć z najnowszymi trendami mody, lansowanymi w tej branży przez producentów zachodnich. Które to trendy po pioniersku przejęli od Norwegów, kiedy otrzymali stamtąd zamówienie na produkcję dużej partii łodzi motorowych. Ściśle wedle modeli i form, jakie stamtąd przybyły.

Nie zostali w tym jednak wyłącznie robotami z klapkami na oczach i li tylko mechanicznymi ruchami. Twórcza postawa pozwoliła dostrzec nawet drobne mankamenty, by później takowe eliminować już z własnych modeli, opatrzonych nazwą „Emili”. Czesław Sokołowicz, jako właściciel „Armplastu”, i Michał Wołosewicz – jego niezmienny dyrektor od pierwszego dnia istnienia, twierdzą w jeden zgodny głos, że mają jeszcze posiąść wiele tajników, by dotrzymać kroku, a może nawet prześcignąć europejskich potentatów w ofertach dla chcących zażywać romantycznego relaksu nad wodą.

Rodaków dłoń pomocna

Przyznać trzeba, że w gronie owych potentatów naprawdę mocną pozycję dzierży też Polska, a tamtejsi mega producenci znajdują się m. in. tuż za litewsko-polską granicą – w Ostródzie i w Augustowie. Zresztą, województwo podlaskie oraz warmińsko-mazurskie – to istne zagłębie stoczni jachtowych w Macierzy. Dajmy na to, będący swego czasu małym zakładem sztutniczo-rzemieślniczym, a obecnie produkujący w lwiej części na rynek francuski „Ostróda Yacht” zatrudnia około tysiąca osób, natomiast w Augustowie i okolicach kajaki, łodzie motorowe, żaglówki i jachty produkuje około 10 mniejszych i większych zakładów.

Jeden z nich pod nazwą „Balt-Yacht” prowadzi w Żarnowie Benedykt Kozłowski, z którym Sokołowicz już kupę lat trzyma przyjacielską sztamę. Hen kiedyś, gdy dopiero stawiali pierwsze kroki, to właśnie nad tamtejsze jedno z jezior na wielkoduszne zaproszenie właściciela „Balt-Yachtu” wybrał się Czesław. Mieszkając w namiocie z wałkiem w ręku zgłębiał kunszt łączenia włókna szklanego z żywicą poliesterową, czym potem podzielił się z podwładnymi.

Po nowe oferty

By innych podpatrzeć a też siebie pokazać, idealnie służy udział w międzynarodowych konfrontacjach branżowych. W marcu tego roku szczelnie wypełnionym buskiem jeździli do Warszawy na tradycyjne targi „Wiatr i woda”, gromadzące wystawców z Polski i nie tylko. Co więcej, ostatnio dwie z własnych motorówek eksponowali na targach w Goeteborgu i w Oslo. Debiut wypadł naprawdę obiecująco. „Emili 460” i „Emili 590” cieszyły się sporym zainteresowaniem, co pozwala liczyć na nowe oferty produkcyjne.

Nie kryją, że każdą taką podejmą z wielką radością i potraktują jako naprawdę poważne wyzwanie, świadomi nowych zysków. Które będą jak znalazł w doposażeniu hal, ulepszeniu wyglądu budynków produkcyjnych od zewnątrz. By tacy zagraniczniacy po dotarciu do Emiliszek nie zawsze gładką jak stół szosą łączącą Soleczniki z Ejszyszkami i wstąpieniu w progi „Armplastu” nie odnieśli wrażenia znalezienia się na zabitej dechami prowincji.

Solidna załoga

Sokołowicz nie kryje, że wypracowane wspólnie zyski hojniej zasiliłyby też domowe budżety zatrudnionej załogi. Obecnie 20-osobowej, choć przed kryzysem ta liczyła o ponad 10 osób więcej. Krocie zamówień pozwoliłoby nie tylko przywrócić jej liczebne status quo, ale też zwiększyć szeregi zatrudnionych. Poczynić większy rozmach mieliby gdzie, gdyż dysponują dużym zapasem pomieszczeń na ewentualne hale. Tych nabudowali urzędujący tu w czasach jeszcze sowieckich melioratorzy, nim z Emiliszek przenieśli siedzibę do Solecznik.

Owszem, z tymi nowicjuszami mieliby pewien problem. Produkować łodzie – to jakże nie to samo co guziki do marynarek przyszywać albo zamiatać ulice. Oto dlaczego, stawiając w każdym calu na solidność, nie nawykli brać pierwszego z brzegu bezrobotnego, o których nietrudno. Mile widziane są więc rekomendacje już pracujących. Wśród których mirem szczególnym darzeni są będący podobnie jak Czesław Sokołowicz i Michał Wołosewicz od pierwszego dnia w spółce Henryk Lebiedź oraz Żanna Palonis.

5 lat na swym „liczniku” produkcyjnym ma natomiast Jan Szczerbo z odległej o 3 kilometry od miejsca pracy wsi Wersoczka. Dziś Szczerbów jest zresztą dwóch. Od lat paru u boku ojca montażem jachtów para się też bowiem syn Mirosław – absolwent wydziału mechanizacji Wileńskiej Szkoły Technologii, Biznesu i Rolnictwa w Białej Wace. A poczynają sobie tak, że mogą służyć wzorem dla innych.

Zagadnięty o przyszłość „Armplastu” Czesław Sokołowicz wyraźnie się ożywia i nastraja na optymistyczną nutę, będąc zdania, że kryzysowy dołek jakby mieli za sobą. Wspólnie z Michałem Wołosewiczem, z którym (wliczając staż w „Stikloplastice”) już 21 lat są niczym dwa gniadosze w jednym dyszlu, mają planów naprawdę co niemiara. Te na najbliższą perspektywę zakładają rozpoczęcie produkcji jachtów ze stacjonarnymi silnikami oraz wydłużenie cyklu produkcyjnego na okrągły rok. A potem – wciąż nowe i nowe zamierzenia. Którym w spełnianiu, jak żaglówkom na morzu, oby towarzyszyły pomyślne wiatry...

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz