Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,

Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,

Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;

Świeciły się z daleka pobielane ściany,

Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni

Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni.

Dom mieszkalny niewielki, lecz zewsząd chędogi,

I stodołę miał wielką, i przy niej trzy stogi

Użątku, co pod strzechą zmieścić się nie może;

Widać, że okolica obfita we zboże,

I widać z liczby kopic, co wzdłuż i wszerz smugów

Świecą gęsto jak gwiazdy, widać z liczby pługów

Orzących wcześnie łany ogromne ugoru,

Czarnoziemne, zapewne należne do dworu,

Uprawne dobrze na kształt ogrodowych grządek:

Że w tym domu dostatek mieszka i porządek.

Brama na wściąż otwarta przechodniom ogłasza,

Że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza.

Któż to z nas nie zna tego przepięknego ustępu z narodowejepopei, za jaką uchodzi zrodzony geniuszem Adama Mickiewicza „Pan Tadeusz”. Ustępu, uwieczniającego „sielsko-anielską” idyllę ziemiańską, a zarazem oddającego hołd temu, co się z nią nieodłącznie kojarzy – dworowi w Soplicowie, ale też dworowi polskiemu jako takiemu – swoistemu bastionowi patriotyzmu, wiary i przywiązania do tradycji. Szczególnie w czasach, gdy rozparcelowanej przez zaborców Ojczyzny próżno było szukać na mapach Europy.

Pamiętać trzeba, że ów bastion na terenie Rzeczypospolitej Obojga Narodów zaczął się formować hen w zamierzchłej przeszłości, gdyż już w końcu XVI wieku, kiedy to pojawiły się pierwsze okazalsze rezydencje szlacheckie, w staropolszczyźnie dworcami lub dworzyszczami zwane. Były to oczywiście budowle zdecydowanie częściej drewniane niż murowane, wznoszone na planie kwadratu albo prostokąta. Ich właściciele zadowalali się lokalami parterowymi, wychwalając zresztą walory takiego budownictwa, gdyż mniej biło ono po kieszeni, nie wymagało konstruowania klatek schodowych, które w powszechnej opinii stanowiły mordęgę dla nóg.

Jednak z upływem czasu w dworkowym budownictwie coraz wyraźniej zaczęła dominować tendencja nie wszerz i wzdłuż, a wzwyż, czyli ku piętrom wyższym, natomiast bierwiona w ścianach wyparła cegła. O tym ostatnim zadecydowały niszczycielskie pożary, obracające dosłownie na poczekaniu wyszukane nieraz modrzewiowe ziemiańskie „gniazda” w perzynę. Owe pożary wzniecało zarówno ziejące błyskawicami niebo bądź nieostrożne obchodzenie się z ogniem, jak też liczne nawałnice wojenne, raz za razem przetaczające się po tych terenach.

Ideologia sarmatyzmu, która od końca XVI wieku do reszty zawładnęła świadomością polskiej szlachty, zdecydowanie rzutowała też na budownictwo dworskie. Zaczęło ono bowiem ciążyć ku umiarowi i skromności, aczkolwiek uwypuklać kształtowane z dziada pradziada rodzime tradycje. Wiejska siedziba miała stanowić oazę szczęśliwości, zacisze, poniekąd buforę dla rozkapryszonego i ciągle trapionego konfliktami wielkiego świata.

To właśnie sarmatyzm, hołdujący „złotej wolności”, sławiący dawne zwycięstwa Orła Białego, przedkładający nade wszystko więzy rodzinne oraz towarzyskie, miał niewątpliwy wpływ na wykształcenie się w końcu XVIII wieku tego, co się kojarzy z typowo polskim dworem. Z nieodłączną datą budowy oraz herbem rodowym nad drzwiami lub na stropach. W drewnie wycinano także sentencje, chętnie powtarzając parafrazę: „Jam dwór polski, co walczy mężnie i strzeże wiernie”.

Oczywiście, dwór dworowi nie był równy. Kto dorobił się fortun, wznosił go z rozmachem tak wielkim, że przypominając pałace zawlekał bielmem zazdrości oczy innym szlachciurom. A ponieważ tym jakże nieobca była zasada: „Zastaw się a postaw się”, żadną miarą nie chcieli być gorsi. Nie trzeba mówić, że taka niech nieco niezdrowa rywalizacja w formowaniu wystawności rodzinnych „gniazd” wyraźnie jej sprzyjała.

A – przyznać trzeba – rywalizacja ta kroczyła też w nogę z czasem, z trendami mody, jakie kolejno kształtowały renesans, barok, klasycyzm czy neoklasycyzm, wnosząc charakterystyczne im rysy. Renesans wprowadził słupki, ganki, attyki oraz – w prostokątnej bryle – narożne alkierze; barok zaznaczył się mansardowymi, łamanymi dachami, czasami trójkątnym lub trójlistnym szczytem; klasycyzm dla odmiany przyozdobił dwór polski „rzymskim” portykiem, rzadziej arkadowym, zwieńczonym trójkątnym tympanonem.

Mimo tych różnic w wyglądzie były też cechy wspólne. Budynki dworskie sytuowano najczęściej na wzniesieniach, skąd roztaczał się piękny widok na okolice, a takowa lokalizacja dodawała na domiar budowlom majestatu. Wiodły do nich nierzadko wysadzone drzewami aleje z bramą wjazdową, z tyłu za dworem rozciągał się zazwyczaj starannie utrzymany park z nieraz egzotycznymi okazami drzew. Jego rozplanowanie i „wystrój” co zamożniejsi powierzali sprowadzonym nawet z dalekiej zagranicy ogrodnikom. Teren parków urozmaicały oczka stawów oraz połacie łąk i polan. Po bokach „gniazdom” szlacheckim towarzyszyły budynki gospodarcze oraz oficyny, gdzie mieszkała służba i zarządzający.

Wspólnych elementów można było się też dopatrzyć w rozplanowaniu wnętrz. Ważną częścią dworu była sień, zazwyczaj wypośrodkowana na osi budynku, dzieląca go na dwie części: jedną – „usługową”, a drugą – „pańską”. Zygmunt Gloger, powołując się na źródłowy opis dworów ziemiańskich z I połowy XIX wieku, przedstawiony przez Kazimierza Włodzimierza Wójcickiego, pisał: „W domach takich z sieni obszernej zwykle prowadziło dwoje drzwi do bocznych pokojów. Na lewo wchodziło się do tzw. kancelaryi, obszernej izby. Tu przy drzwiach wisiała ampułka z wodą święconą, a na sarnich rogach klucze od spichrza, wozowni, lamusa, piwnic itp. Tuż szafka otwarta z półkami, służącemi do zachowania rachunków gospodarskich rozmaitego rodzaju, przy oknie kantorek lub stół pana dworu (...) Za kancelaryją pańską ciągnął się rząd pokoi po tej samej połaci dworu, jako też i z przeciwnej strony. Pośrodku zwykle bywała wielka izba z oknami i wyjściem na ogród. Służyła ona za salon i pokój bawialny”.

W wieku XIX nowym przybytkiem dworu okazała się kuchnia, zlokalizowana dotąd w przyległych do domostw oficynach. Co prawda, sytuowana była z dala od salonu bądź innych miejsc reprezentacyjnych. Podobnie jak klozety, ubikacje, umywalnie, takoż dotąd wyniesione poza budynek dworu. Oczywiście, wprowadzenie do siedzib szlacheckich takich znamion postępu nie stało się regułą. W wielu z nich jakby na przekór nadal obowiązywały tradycyjne rozkłady domostwa, mające zresztą niemało gorliwych zwolenników.

Jako się rzekło, dwory i dworki na przestrzeni wieków były bastionami patriotyzmu, wiary i przywiązania do tradycji. To tu niczym słoje na pniach drzew nawarstwiały się dzieje poszczególnych rodów, chętnie przekazywane potomnym w mowie i na piśmie. Takie siedziby szlachta uważała za swoje świątynie. Każdy mieszkaniec dworu czuł się mocno weń wrośnięty, gdyż tu się urodził i wychował, a nieraz przeżył całe doczesne życie. Nic więc dziwnego, że z dworem wiązały się wszystkie wspomnienia jego radosnych i smutnych chwil, doli i niedoli.

Sentyment i przywiązanie szlachty do ziemiańskiego życia szczególnie się ujawnia tuż przed okresem zaborów. Gorącym pragnieniem tej warstwy społecznej było niedopuszczenie, by rodzinne progi dostały się w obce ręce. Uczyniono je zatem ośrodkami walki o przetrwanie i odrodzenie państwowe. Dwory stawały się miejscem dojrzewania świadomości narodowej, tu lęgły się niepodległościowe zrywy. Stąd carskie kibitki po powstaniowych klęskach wiozły aresztowanych, późniejszych katorżników. Tu kobiety na znak żałoby milcząco przywdziewały stroje w czarnych lub fioletowych barwach.

W dworach osiadała też narodowa historia. Poprzez liczne pamiątki: starą broń, portrety rodowych przodków bądź sławnych postaci, wielce zasłużonych dla dobra Ojczyzny. Na potwierdzenie tego wystarczy przywołać strofy „Pana Tadeusza”, opisujące wnętrze soplicowego „gniazda”, po którym wzrok toczy przybyły do niego długo nieobecny Tadeusz:

I też same portrety na ścianach wisiały.

Tu Kościuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma

Podniesionymi w niebo, miecz oburącz trzyma;

Takim był, gdy przysięgał na stopniach ołtarzów,

Że tym mieczem wypędzi z Polski trzech mocarzów,

Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie

Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie,

W ręku trzyma nóż, ostrzem zwrócony do łona,

A przed nim leży Fedon i Żywot Katona.

Dalej Jasiński, młodzian piękny i posępny,

Obok Korsak, towarzysz jego niedostępny,

Stoją na szańcach Pragi, na stosach Moskali,

Siekąc wrogów, a Praga już się wkoło pali.

Nawet stary stojący zegar kurantowy

W drewnianej szafie poznał, u wniścia alkowy

I z dziecinną radością pociągnął za sznurek,

By stary Dąbrowskiego usłyszeć mazurek.

Niepowtarzalny klimat powstawał też dzięki samym mieszkańcom domostwa. W jednym dworze często żyło z reguły kilka pokoleń: dziadkowie, rodzice, dzieci, dzięki czemu wytwarzała się wybiegająca w odległą przeszłość jakże mocna rodowa sztafeta. Wśród jej uczestników byli również stali rezydenci, np. ciotki – stare panny czy też wujowie – zapiekli kawalerowie, guwernantki, panny respektowe, lokaj, stajenny, służąca i kucharka. W przyległych oficynach lub na terenie głównego domostwa miejsce znajdowały również osoby spoza rodziny, jak chociażby niańki dla dzieci. Liczbę mieszkańców kształtowała zamożność dworu. Te duże liczyły nawet do dwudziestu osób, te mniejsze – pięć do sześciu.

Dwory i dworki od swego zarania były mocno zrośnięte z wiarą katolicką. Pozawieszane na ścianach obrazy święte, krzyże, ustawione tu i tam figury Jezusa Chrystusa lub Matki Miłosierdzia, regularny wieczorny pacierz domowników, niedzielne oraz wynikające z kalendarza liturgicznego modlitwy w pobliskich świątyniach stanowiły jakże ważny element tego, co towarzyszy człowiekowi między narodzinami a zgonem. Co więcej, w położonych na ustroniu szlacheckich „gniazdach”, skąd do kościołów było daleko, urządzano nawet kaplice, do których wstęp mieli czasem takoż okoliczni chłopi. Ba, mnożyły się przypadki, gdy ociekający w dobrobycie magnaci szerokim gestem fundowali na chwałę Stwórcy mniej lub bardziej wyszukane domy Boże.

Z pokolenia na pokolenie wiernie warowało też ziemiaństwo przy tradycjach sakralnych. Zostawianie pustego miejsca przy wigilijnym stole, ścisłe przestrzeganie Wielkiego Postu albo podążanie w Dniu Wszystkich Świętych tudzież w Zaduszki na cmentarze w sposób bardziej niż oczywisty wpisywało się w szlachecką świadomość. Podobnie jak zwyczaje świeckie: mocno zakrapiane popuszczanie pasa podczas karnawałów, kiedy to sąsiedzkie dwory gościły się nawzajem, kiedy wesoło pobrzmiewały przyczepione do grzyw końskich albo sań kuligowe dzwoneczki. Takąż wesołość nakazywała ponadto Noc Świętojańska, zapusty, andrzejki, a w naszych stronach – imieniny patrona Litwy – św. Kazimierza, z czym nieodłącznie się kojarzą okraszone palmami wileńskie jarmarki.

To bynajmniej nie przez przypadek nasz Wieszcz w pisanym „dla pokrzepienia serc” poemacie „Pan Tadeusz” niejeden z wersetów poświęca polowaniu. Łowiectwo było przecież ulubionym użytkowo-rozrywkowym zajęciem szlachty płci brzydkiej, a wiszące na ścianach obok pamiątek rodzinnych i broni trofea myśliwskie stanowiły nie lada powód dla dumy ich właścicielom. Wyprawom w leśne ostępy z bronią w ręku na ptactwo albo zwierzynę towarzyszył ściśle przestrzegany rytuał, którego akord finałowy stanowiło z reguły huczne ucztowanie.

Sielsko-anielską dworkową idyllę w sposób barbarzyński przerwał jakże tragiczny dla Polski rok 1939. Na terytorialnie szeroko rozumianej Wileńszczyźnie nastąpiło to w sposób szczególnie drastyczny. Po tym, kiedy Sowieci wbili podstępnie we wrześniu bagnet w plecy Polski i zaczęli na dobre zadomawiać się na naszych terenach, to właśnie dworki i ich mieszkańcy w pierwszą kolej padli ofiarą nowych porządków, których jakże okrutne synonimy – to tzw. „razkułacziwanije” oraz bezceremonialne zawłaszczanie gromadzonych latami dóbr. Widząc, co się święci, bardziej przezorni uciekali praktycznie nieraz jak stali, byle dalej od sowieckiego „raju”. Kto o korzeniach szlacheckich kurczowo trzymał się natomiast ojcowizny, znalazł męczeński zgon w NKWD-owskich katowniach albo objęty deportacją trafił na „białe niedźwiedzie”, natomiast ograbione budowle swym wyglądem zaczęły wręcz wołać o pomstę do nieba.

W wyniku niemieckiej inwazji w roku 1941 ziemiańska arkadia na Wileńszczyźnie ostatecznie prysła niczym bańka mydlana. Władze spod znaku swastyki nie miały też litości dla opuszczonych przez niedawnych właścicieli dworkowych „gniazd”, nawet o ile te zaczęły im służyć za budynki urzędowe. Eksploatowano je po barbarzyńsku, jak to zwykli czynić zaborcy.

Ukartowane w lutym roku 1945 na konferencji w Jałcie nowe powojenne realia na kontynencie europejskim, równoznaczne z pozostaniem całej kresowej Polski poza wschodnimi granicami byłej II Rzeczypospolitej i przejściem Wileńszczyzny w gestię sowieckiej Litwy, skazały tutejsze dwory i dworki na pastwę losu. Powszechna kolektywizacja z takąż nacjonalizacją, masowe wywózki na „nieludzką ziemię” tych, kto się dotąd tego uchował, a do kogo w bezceremonialny sposób przytraczano metki kułaków, pamiętając o ich przedwojennym ziemiańskim statusie, znaczyły nieuchronną bezpowrotność.

Trudno dziś oszacować dokładną liczbę naszych rodaków, kogo w więzieniach i łagrach, rozsianych po bezkresach Związku Sowieckiego śmiertelnie zmogła harówa ponad siły, wycieńczenie i poniewierka, na jaką zostali skazani. Natomiast wielu z tych, kto owe zgotowane na ziemi piekło nieraz cudem przeżył, decyzją kremlowskich mocodawców nie mogło wrócić w rodzinne strony, a zostało zmuszonych do osiedlenia się na resztę życia w Polsce. Dokąd zresztą po II wojnie światowej w ramach tzw. repatriacji udały się dobrowolnie grube tysiące wileńskich i podwileńskich Polaków, przypominających rozbitków na wzburzonej rzeczywistości.

Ta wzburzona rzeczywistość ferowała też nieuchronne wyroki byłym szlacheckim siedzibom, traktowanym przez nowe władze wyraźnie po macoszemu. Względne szczęście w nieszczęściu miały te, gdzie wcześniej albo później zadomowiły się urzędy kołchozów i sowchozów, placówki oświatowe lub kulturalne, wszelkiego pokroju instytucje naukowe albo po prostu zasiedlono nowych lokatorów. A to dlatego, że w miarę regularnie były remontowane, przez co nie popadały w lawinową ruinę.

Znacznie gorszy los spotkał natomiast dwory i towarzyszące im przybytki gospodarcze, przeznaczone na magazyny bądź przechowalnie, nieraz rolniczej „chemii”, która zżerała je od środka. Ten smutny los podzieliły takoż skazane na mocowanie się z czasem bezpańskie budowle. Wiele z nich zresztą w bitwie o przetrwanie poniosło fiasko. Dziś w miejscach, gdzie stały, próżno nawet szukać fundamentów. Czasem jedynymi strażnikami dawnej świetności są wiodące donikąd aleje wiekowych drzew, wrastające w ziemię groby byłych właścicieli i coraz bardziej ulotna pamięć najstarszych mieszkańców okolic.

Owszem, wybicie się Litwy w roku 1990 na niepodległość rozbudziło nadzieje na lepszą przyszłość dworkowej spuścizny, a te wcale nie okazały się płonne tam, gdzie w jej prywatne posiadanie (nie zawsze w pełni prawną drogą) weszli nowobogaccy, zbiwszy w czasach tzw. prychwatyzacji bajońskie fortuny, które zdecydowali ulokować właśnie w byłe ziemiańskie posesje. Po gruntownych remontach zaadaptowano je na bazy hotelowo-noclegowe albo inne obiekty użyteczności publicznej. Jest to wprawdzie ledwie szczątkowy odsetek potrzeb, mających przeciwdziałać jakże daleko posuniętej dewastacji rozsianych po Wileńszczyźnie dworów, skąd poprzez zabite deskami okna i drzwi, przeciekające dachy czy grożące obsunięciem się ściany płynie jakże trwożliwe SOS: jutro może być za późno na ratunek.

W sytuacji, kiedy państwo litewskie trapi głęboka zapaść gospodarcza, a jego finanse przypominają zbyt krótką przysłowiową kołdrę, pociąganą w różne strony potrzeb, wprost nieodzowny jest kapitał prywatny, w czym pomocni mogliby być spadkobiercy przedwojennych właścicieli – dziś po pokrętnych dziejowych losach – obywatele państw bardziej lub mniej odległego świata. Dopingowani rodowymi sentymentami chętnie weszliby oni w posiadanie nieruchomości przodków, gwarantując tym z pomocą konserwatorów zabytków dawny blask. Niestety, ustawodawstwo litewskie jest tak skonstruowane, że mogą to uczynić jedynie ci, co posiadają opatrzone Pogonią dowody osobiste. Błędne kółko zatem się zamyka z wyraźną niekorzyścią dla byłych szlacheckich dóbr.

W przypadku Wileńszczyzny, gdzie praktycznie każde „gniazdo” szlacheckie fundowała i „uwiła” polska ręka, kojarząca się m. in. z nazwiskami: Tyszkiewiczów, Łęskich, Śliźniów, Pisanków, Jeleńskich czy Parczewskich, zbawcza „odsiecz” mogłaby nadejść ze znajdującej się tuż za graniczną miedzą Polski. Pod warunkiem wszak, że Litwini wyzbędą się niepotrzebnych fobii i urojeń, rzekomo sąsiad spod znaku Orła Białego, z kim zresztą złączeni byli przez kilka wieków więzami unii, knuje spisek, by przywrócić to, co tu posiadał do II wojny światowej, a co wolą historii utracił.

Nie muszą też im powodować gęsiej skórki wycieczki z Warszawy, Gdańska, Krakowa, Torunia, chcące w przyszłości udać się szlakami odrodzonej dworkowo-pałacowej spuścizny. Takie szlaki mogłyby prowadzić do Waki Trockiej, Jaszun, Pikieliszek, Mejszagoły, Solecznik, Kojran, Lubowa, Glinciszek, Białej Waki, Mazuryszek, Wiżulan, Hornostaiszek, Wysokiego Dworu, Zatrocza, Bortkuszek, Ornian…, a ów wielokropek niech będzie znakiem zdecydowanie dłuższej listy miejsc, nad którymi polatuje duch niegdysiejszej biało-czerwonej chwały. Kojarzony jak z ludźmi, tak też z budowlami, co przez długie lata „walczyły mężnie i strzegły wiernie” ojczystej ziemi.

Henryk Mażul

Fot. Jerzy Karpowicz

Wstecz