Podglądy

Mocna rzecz o bunga bunga w patriotycznym sosie

Mamy farta! Choć jesteśmy mniejszością narodową, żyjemy w kraju, gdzie wszyscy chcieliby nam nieba przychylić... No, może nie zaraz nieba, ale nikt tu nie ma nic przeciwko temu, byśmy korzystali z pełni praw, przysługujących mniejszościom w każdym cywilizowanym europejskim kraju. Ale mamy też pecha! Przychylacze nieba nijak nie mogą się między sobą dogadać.

Oto przykład. Prezydent Dalia Grybauskaite podczas wizyty w Warszawie, gdzie uczestniczyła w szczycie przywódców Europy Środkowej, oświadczyła, że jest otwarta na liberalizację pisowni polskich nazwisk na Litwie, ale nie może nic zrobić, bo litewski parlament nie wyraża na to zgody. A gdyby nawet wyrażał, to nie ma tam „politycznego kworum, by te rzeczy przyjąć”, cokolwiek to znaczy.

Sęk jednak w tym, że parlament też jest pełen dobrej woli. Był jej pełen nawet wówczas, gdy przed rokiem zarzynał przychylny Polakom rządowy projekt Ustawy o pisowni nazwisk. Zarzynał z bólem serca, ale w przekonaniu, że musi to zrobić, by nie sprawić przykrości własnemu narodowi, tzn. – litewskojęzycznej jego części. Bo na zapis w litewskich paszportach polskich nazwisk w oryginalnej formie „nie ma przyzwolenia narodu i patriarchy Zigmasa Zinkevičiusa”. Tak przynajmniej twierdzi minister spraw zagranicznych Audronius Ažubalis.

Patriarcha Zinkevičius, lansujący teorię, że Polacy na Litwie to nieświadomi swej tragedii spolonizowani Litwini, takiego przyzwolenia na pewno nie udzieli. Tymczasem naród aż tak nieubłagany nie jest. Być może dałby się jakoś uprosić, gdyby nie był tak patriotycznie wychowany. I gdyby ktoś cieszący się autorytetem wytłumaczył mu, że „patriotyzm nie polega na nienawiści wobec innych narodów, lecz na miłości do własnego”.*

Zresztą naród się czegoś takiego domyśla, bo wszyscy jego przedstawiciele wzięci z osobna to ludzie z reguły tolerancyjni, otwarci, sympatyczni, szanujący swoich innojęzycznych znajomych, sąsiadów i przyjaciół. Cóż kiedy mesjasze Litwy oczyszczonej etnicznie wmawiają tym ludziom, że prywatnie to mogą sobie myśleć co chcą, ale jako naród mają misję do spełnienia. Powinni być silni, czujni i zwarci. Inaczej im Polak alfabet zbezcześci, litewski język zachwaści, ziemię spod nóg wyślizga i polską autonomię na niej ogłosi. A nawet jeżeli nie zbezcześci, nie zachwaści i nie wyślizga, nie ma powodu, by mu jakoś folgować. Bowiem litewskość ma się tym lepiej – im Polak gorzej.

W tej sytuacji litewscy intelektualiści mogą sobie do utraty tchu lamentować, że społeczeństwo się radykalizuje, a o stosunkach między Litwą i Polską decydują spiskowe teorie i bezpodstawne twierdzenia. Ich dramatyczne apele o gaszenie ognia nacjonalizmu, normalizację polsko-litewskich stosunków i szukanie z litewskimi Polakami porozumienia robią na elektoracie Ažubalisa takież wrażenie jak „pohukiwanie” żaglowców skalarków. To takie pokojowo usposobione do innych „współtowarzyszy” rybki. Słyszał kto kiedy ich głos?

Poza tym intelektualiści są niemedialni. Przynudzają, pouczają, oczekują od społeczeństwa myślenia, które dla wielu jest procesem bolesnym. W dodatku ani tam urody, ani temperamentu, ani fizycznej tężyzny. Toż to w większości safandułowate ofermy, które nie są w stanie porwać i poprowadzić za sobą społeczeństwa. Kudy im do chłopaków z Litewskiego Związku Narodowej Młodzieży, którzy cyklicznie przetaczają się ulicami (już nie tylko) stolicy, prezentując za każdym razem coraz bardziej bojowy sznyt. Golone łby, nieskażone myśleniem niskie czółka, czarne bluzy, bojówki moro, na nogach glany, na ustach okrzyk: „Litwa dla Litwinów!”, a w sercu patriotyczna chęć dokopania jakiemuś obmierzłemu „kitatautisowi”. Myślałby kto, że to jakie wojsko regularne.

Problem w tym, że chłopaki w glanach też nie wszystkim imponują. Litewska młodzież coraz śmielej zdobywa świat. A podróże, studia i praca w innych krajach, jak wiadomo, kształcą. Modne na wielokulturowym Zachodzie tolerancja, liberalizm, szacunek wobec wolności jednostki, mniejszości narodowych, wyznaniowych i innych wielu młodym Litwinom zawracają w głowie. Jawią się jako bardziej atrakcyjne niźli agresywny image i hasła narodowców-troglodytów. Prezentują oni bowiem ten rodzaj „patriotyzmu”, który w cywilizowanych krajach jest dziś passé. Nosi szpetną nazwę neonazizmu.

Poza tym młode pokolenie Litwinów chce żyć innymi sprawami (prestiżowe studia, interesująca praca, dążenie do dobrobytu, zwiedzanie świata) niż pielęgnowanie historycznych mitów, urazów czy fobii. Ono nie bardzo rozumie, dlaczego ma Polakami gardzić, odmawiać im niekrzywdzących nikogo praw lub się ich bać. No, to w sukurs tym nie rozumiejącym pośpieszyła telewizja LNK ze swoim wstrząsającym reality show „Aš myliu Lietuvą” („Kocham Litwę”). Miała to być, jak rozumiem, lekcja patriotyzmu ładnie opakowanego, cywilizowanego, alternatywnego wobec tego, jaki prezentują litewscy skinheadzi. Przykro mi, ale połucziłoś kak wsiegda. Szowinistycznie, a w dodatku goło choć wcale niewesoło.

Obejrzałam odcinek, który tak zbulwersował polską społeczność. Mocna rzecz! I nie chodzi mi wyłącznie o ten moment, w którym dwaj uczestnicy programu, entuzjastycznie oklaskiwani przez swoich kolegów, zrywają dwujęzyczną tabliczkę z jednego z domów w Ejszyszkach. Chodzi mi o całą niebanalną konwencję tego telewizyjnego widowiska, w którym grupa młodych Litwinów ma uczyć rówieśników patriotycznych postaw. Zastanawiam się, czy prezydent Valdas Adamkus, który objął nad tą hucpą patronat, obejrzał chociaż jeden odcinek o tym, jakim sposobem młodzi powinni wyrażać swą miłość do ojczyzny? Ale może lepiej nie... Starszym panom takie widoki grożą skokiem ciśnienia i palpitacją serca.

Ja w ramach eksperymentu zademonstrowałam „Aš myliu Lietuvą” swoim norymberskim znajomym. Mają oni ten feler... chociaż w tym wypadku chyba szczęście, że nie znają litewskiego. Ni w ząb nie rozumieli, że to rzecz o patriotyzmie, więc gdy poprosiłam, by zgadli, co to za show, zgodnie huknęli: „erotyczne!”. Otóż to. Jedno drugiemu, co prawda, nie wadzi, ale przy zachowaniu umiaru. W tym zaś wypadku gołym (nomen omen) okiem widać, że scenarzyści show nie mogą się zdecydować, czy robią pornoska, czy jednak narodową epopeję. Rozpaczliwie miotają się między tym, co ich zdaniem widza rajcuje, czyli zapowiedzią bunga bunga (że się posłużę określeniem znawcy tematu Berlusconiego) i tym co nudzi – tanim moralizatorstwem.

No, i proporcje diabli wzięli. Uczestnicy show – ładnie wyrośnięte chłopaki i cud-blondynki – snują się półnago, ochoczo prezentują własne wdzięki, jeszcze chętniej – zainteresowanie cudzymi. Baraszkują też sobie koedukacyjnie i radośnie – raz w jeziorze, raz w jacuzzi. W ramach dodania programowi smaczku chłopaki się niekiedy, jak to młode byczki podczas rui, naparzają. I nie dziwota. Szaleją hormony. Jedna z patriotek tak entuzjastycznie poddała się obmacywaniu dwu patriotów, że ci zapomnieli, iż trzeba ją było najpierw jako świeży drużynowy nabytek ochrzcić (poganka?) i zaprzysiąc na narodowym sztandarze.

W każdym bądź razie jest to rzeczywiście show o kochaniu (nie mylić z miłością). Wszyscy się do siebie mizdrzą, ew. czubią, tak czy siak – rozbrykany Eros nie opuszcza planu „Aš myliu Lietuvą” ani na chwilę. Słowem, erotyczna część show wyszła pierwyj sort. Gorzej z patriotyczną. Co prawda, bohaterowie niekiedy przypominają sobie, że trzeba sypnąć nadętym banałem (o miłości do ojczyzny, historii, hymnie, największym litewskim bohaterze księciu Vytautasie czy bitwie pod Grunwaldem), ale zgłębiania tematu unikają jak ognia. Widać, że przynajmniej w historii są tak mocni jak ja w mechanice kwantowej (lepsza gotowana czy grilowana?). Tym niemniej widzów do studiowania tejże odsyłają często i ochoczo. Szczególnie Gžegožas, który łudzi, że można tam znaleźć potwierdzenie faktu, iż „jacy tam na Litwie Polacy?”.

Gžegožas – to w ogóle w tym show postać tragiczna. Dźwiga piętno „polskiego pochodzenia”, jakim dla pikanterii przygnietli go autorzy show (w rzeczywistości taki z niego Polak jak z koziej bubki miętowy tik-tak). To był dobry chwyt, ożywia kulejącą akcję. Koleżanka Gabriele lży Gžegožasa od „lenkasów” przy każdej sposobnej okazji. Nawet po dziesięciokroć wysyczane „Jestem Litwinem!” nie robi na niej wrażenia, co chłopaka doprowadza do furii.

Bardzo mu współczuję. Wynurza się ze skóry, by zademonstrować, że jest bardziej litewski od patriarchy Zinkevičiusa, tymczasem wg autorów „Aš myliu Lietuvą” pojęcia Polak i patriota Litwy są nie do pogodzenia. „Nie jestem Polką” – ogłasza powabna Lina spytana o walory, które czynią z niej dobrą patriotkę.

Dopóki jednak bohaterowie show w ramach promocji patriotyzmu wdzięczą się do kamer, obrzucają się inwektywami czy plotą patetyczne dyrdymały, jest po prostu komicznie. Gdy udają, że błądząc truchtają kilometrami przez las i okoliczne wioski w poszukiwaniu pomnika Witolda Wielkiego – groteskowo. Bo po cóż istnieją rowery, końskie zaprzęgi czy auta (a też nawigacja)? Widocznie jednak zwyczajne dotarcie do pomnika byłoby za mało patriotyczne.

Gdy, ku rozbawieniu napotkanej wieśniaczki, pod pretekstem umycia, bohaterowie polewają postument pomnika wodą i wiją się wokół niego jak tancerki z klubu go-go, robi się żenująco. Gdy w gnieździe bezprawia – Ejszyszkach („gdzie mieszkańcy mówią w czterech językach, ale po litewsku najciszej”) dokonują egzekucji na dwujęzycznej tablicy, zaczyna być strasznie. Odrażająco jest, gdy po „udanej misji” niejaki Mantas przed siedzibą biblioteki wydala z siebie wobec lokalnych mieszkańców następujące polecenie: „Powinniśmy się posługiwać wyłącznie językiem litewskim. I nie wpuszczajmy żadnych nieczystości z żadnych okolicznych państw. To jest dla nas zupełnie obce i to rozrzedza naszą, jako Litwinów, czystokrwistość!”. „I szanujmy wszystkich Litwinów, nieważne czy się nazywają Valdas Adamkus czy Gžegožas (Jakiśtam)” – poucza przygnieciony polskim garbem Gžegožas, który lubi, by ostatnie słowo należało do niego.

Nie wiem, jak tam starannie umyty Vytautas Didysis, jestem natomiast pewna, że niejaki Adolfas Hitleris w tym momencie wykonał w grobie radosnego fikołka. Telewizja LNK edukuje mu grono wiernych wyznawców. W państwie prawa – po takich deklaracjach – prokuratura wzięłaby to całe wesołe towarzystwo za skąpo przykryte tyłki (na czele z producentami programu) i przynajmniej zapytała: „Czy wiecie, że to, co robicie, podpada pod paragraf o podżeganie do niezgody narodowej?”.

Nie wątpię, że większość widzów, oglądając ten epatujący golizną i wojującym nacjonalizmem chłam, kuliło się ze wstydu i oburzenia. I boję się wyobrazić, co też takiego scenarzyści jeszcze wymyślą, by ten skandaliczny poziom utrzymać. Napięcie w tego typu programach musi bowiem z odcinka na odcinek rosnąć, nie opadać. Słyszałam, że bohaterowie już odwiedzili romski tabor, którego mieszkańcom naubliżali od narkodealerów. Nie zdziwię się, jeżeli w następnym odcinku udadzą się do ośrodka dla uchodźców w Rukle, by patriotycznie obrzucić jego pensjonariuszy petardami. Wszak, że zacytuję Mantasa, to są tylko „nieczystości”, które co prawda „czystokrwistości” nam nie rozrzedzają, ale swoją obecnością kalają nasz piękny kraj.

Nie zdziwię się też, jeżeli po tym felietonie zostanę przez dziadków z „Vilnii” czy innych patriotów z Litewskiej Partii Centrum oskarżona o podżeganie do narodowościowej nienawiści. Bo u nas nie tego się skarży, kto podżega, lecz tego, kto podżeganie piętnuje. Lub nawołuje do integracji. Tak było w wypadku prezesa AWPL, europarlamentarzysty Waldemara Tomaszewskiego, który zaapelował do osiedlających się na Wileńszczyźnie Litwinów, by integrowali się z zamieszkałą tam od wieków społecznością lokalną – Polakami.

Tak też się stało z trzema posłami na Sejm z ramienia AWPL. Prezes „Vilnii” Kazimieras Garšva i jeden z jego współtowarzyszy Arturas Andriušaitis zawlekli ich przed Komisję Etyki Poselskiej. Posłowie mieli bowiem popełnić kilka ciężkich zbrodni: złamać szereg ustaw, Konstytucję, a także międzynarodowe umowy. Poza tym ubliżyli godności skarżących, negowali terytorialną jedność Litwy i rozniecali narodowościowe waśnie. Aż strach wymieniać! Ubliżanie, negowanie i rozniecanie polegało na wystąpieniu posłów w obronie polskich dzieci, zwanych przez mesjaszy etnicznej czystości „Hitlerjugend” i polskich szkół, okrzykniętych „rozsadnikami antypaństwowego elementu i wylęgarnią piątej kolumny”.

Dziś twórcy tych zgrabnych epitetów dlaczegoś się ich wypierają zwalając autorstwo na „Kurier Wileński”. Co prawda, komisja skargę „Vilnii” oddaliła, ale jak znam życie, dziadkowie tak łatwo się nie poddadzą. Na ich miejscu wezwałabym w sukurs bohaterów „Aš myliu Lietuvą”. Wspólnie daliby tym krnąbrnym „lenkasom” lekcję patriotyzmu, że hej. Dziadkowie musieliby tylko uważać, by nie dać się wciągnąć w erotyczne gierki. To by dopiero było widowisko... Wkroczenie cenzury murowane.

Lucyna Dowdo

*Autorem cytatu jest Peter Rosegger, austriacki pisarz i poeta

Wstecz