Polak też potrafi!

Jest mowa kwiatów…

Stwórca ofiarował, człowiek hoduje

Niezbitą rację miał jeden z największych poetów średniowiecza Dante Alighieri, kiedy twierdził, że z raju, jaki homo sapiens poprzez własną lekkomyślność na zawsze utracił, pozostały mu jeno: gwiazdy, kwiaty i oczy dziecka. Resztkami raju w nas określił natomiast płynący z kwiatów dar radości niemiecki malarz romantyczny Phillipp Otto Runge, z czym takoż trudno się nie zgodzić. Przecież współczesny człowiek, owładnięty do reszty żądzą pieniądza i pogonią za doczesnymi dobrami, traci poczucie tego, co piękne, wzniosłe i szlachetne. Czyli skarby, stanowiące o bogactwie ducha, przez co staje się podobny do majętnego nędzarza.

Przeciwdziałać tak trwożliwie postępującej znieczulicy serc i umysłów obok miłości, dobroci oraz cnót im podobnych mają też czarujące barwami i upajające wonią kwiaty. Zarówno te, które w trosce o harmonijne piękno w dziele tworzenia świata ofiarował sam Stwórca, rozsypując je hojnie po łąkach, polach, lasach, jak też ogrodowe, wazonowe bądź cieplarniane, hodowane od wieków przez człowieka, by ciesząc oko radowały duszę. Kto natomiast tym hodowaniem zajmuje się bardziej zawodowo niż amatorsko, zasługuje – moim zdaniem – na szacunek szczególny. A skoro tak, to czapki z głów zdjąć wypada przed zamieszkałymi w podwileńskich Pogirach Anną i Romualdem Butkiewiczami, którzy już od prawie ćwierćwiecza oferują chętnym piękno bratków, begonii, chryzantem, petunii, surfinii, lobelii, werbeny...

Magia czarujących pąków

W przypadku pana Romualda, by sprawiedliwości stało się zadość, to ćwierćwiecze wypada zdecydowanie cofnąć w czasie. Bowiem on, dziecko urodzone na wileńskim bruku, wiedziony niekłamaną chęcią jeszcze jako małolat podążał na Bazar Kalwaryjski, do którego od domu było ręką sięgnąć, gdyż mieszkali właśnie przy Kalwaryjskiej. By – jak dobrotliwie wspomina – za 10 kopiejek kupić fasowane wtedy łyżeczkami przez sprzedające panie nasionka kwiatków, jakie mu najbardziej wpadały w oko na wyłożonych obok zdjęciach reklamowych.

A potem, by wysiać, wiózł ten ziarnkowy nabytek do rodzin dziadka za Troki albo do babci pod Oszmianę, dokąd często-gęsto jeździł wraz z rodzicami i gdzie każdego roku spędzał wakacje szkolne. Miał tam zresztą swoje rabatki, stanowiące dumę z powodu starannego wyplewienia oraz barw, co wręcz oczy rwały. I nie peszyły go wcale docinki kolegów, że zajmuje się tym, co raczej dziewczynkom pasuje. Fascynowała go wręcz magia: jak takie wrzucone w ziemię malutkie ziarenka potrafią przekształcić się w czarujące pąki.

Sformowane w dzieciństwie zamiłowanie ożyło weń z nową siłą, kiedy poślubił Annę i kiedy zaczęli bywać w Solenikach, gdzie teściowa miała daczę, a przy niej 8 arów ziemi. Przeznaczanych po części na grządki warzywne. W łapaniu się z nimi za bary podwinął rękawy młody żonkoś, rychło powielając na domiar swe ogrodnicze zapędy o interes kwiatowy. Do czego namówiony został przez bratową i jej matkę, które miały liczoną na długie lata wprawę w hodowli bratków. To właśnie od nich rozpoczął zawodowo swą kwiaciarską przygodę Butkiewicz, a udany zbyt pstrego w barwach towaru na dobrze mu znanym Bazarze Kalwaryjskim uskrzydlił go w tych poczynaniach. Na tyle, że… niebawem zabrakło miejsca na nowe grządki.

W Pogirach, na 24 arach

W roku 1988 chęć posiadania własnych kątów nakazała podjąć panu Romualdowi pracę budowlańca w rozlokowanym w Pogirach Wileńskim Kombinacie Cieplarnianym, któremu w wielkim stylu dyrektorował Gediminas Juozas Morkunas, dzięki czemu ten poprzez hodowlę warzyw i kwiatów słynął w całym Związku Sowieckim. Powstały w roku 1971 dosłownie na szczerym polu późniejszy istny moloch miał jedynie pod szkłem nie bagatela 26 hektarów gruntów, zatrudniał ponad półtora tysiąca osób i ciągle potrzebował nowej siły roboczej. Również do pracy z kielnią i pacą, gdyż Morkunas niczym troskliwy ojciec usilnie zabiegał, by każdy z zatrudnionych miał gdzie mieszkać. Zarówno w domach wielomieszkaniowych, wyrastających tu niczym grzyby po deszczu, jak też w indywidualnych na przeznaczanych w tym celu 24-arowych parcelach.

Właśnie taką parcelę już po roku pracy z zachęty Morkunasa otrzymał pan Romuald, z „zielonym światłem” pod założenie fundamentów, co zresztą uczynił. By następnie własnymi rękoma powodować wzrastanie ścian, przykrycie ich dachem, wewnętrzne prace wykończeniowe oraz zagospodarowanie terenu wokół domu. Trwa to zresztą do dzisiaj, gdyż tempo robót warunkuje zasobność portfela. Którą to zasobność kształtują z kolei wpływy pozyskiwane ze sprzedaży kwiatów.

Bo – jak można przypuścić – świadomość posiadania 24 arów ziemi wnet rozochociła Butkiewicza do wynoszonego z dzieciństwa kwiatowego zamiłowania. Początkowo na urządzonych przy wyrastającym z rusztowań domu grządkach, a potem też w dwóch foliowych cieplarniach oraz w pobudowanej w roku 2001 długiej na 15 i szerokiej na 7 metrów szklarni. Szklarni z prawdziwego zdarzenia, albowiem ogrzewanej, a przez to pozwalającej sadzić albo pikować, gdy na dworze srożą się jeszcze chłody.

Walentynkowe tulipany, zaduszkowe chryzantemy

Dobry kwiaciarz ma przecież to do siebie, że nie może pozwolić na zapadnięcie w niedźwiedzi sen. Owszem, gdy na kalendarzu przełom jesieni i zimy, potu z czoła nie ma potrzeby gęsto ocierać. Po sprzedaniu naszykowanych z myślą o Święcie Zmarłych chryzantem przystępuje Romuald Butkiewicz z żoną do wysadzania cebulek tulipanów, lokując je w ogrzewanej pod domem piwnicy. Gdy wzejdą i osiągną wielkość 3-4 centymetrów, wypada zmniejszyć temperaturę do 5-8 stopni, co sprawia, że zapadają one w wegetacyjną drzemkę. Zostają z niej wybudzone w końcu stycznia poprzez podkręcenie do 15-17 stopni ciepła w kaloryferach i intensywne naświetlanie. A wszystko po to, by niczym na zgodną komendę wystrzeliły czarującymi pąkami akurat w walentynkowym Dniu Zakochanych albo w Dniu Kobiet. Gdyż właśnie po to są sadzone, by stanowić obdarowywanej osobie jakże ważny wiosenny dodatek do życzeń.

Popyt wtedy na tulipany szczególny. A że krótkotrwały, wypada z realizacją szczególnie nie spać w czapkę. Dlatego, gdy na kalendarzu 8 marca, z odsieczą rodzicom w sprzedawaniu śpieszy starsza z córek – Barbara, a nierzadko też ktoś z rodziny albo znajomych. Tak to wspólnym wysiłkiem można w dwa dni upłynnić nawet 5 tysięcy kwiatów, wręczanych z reguły przez ród męski płci pięknej. Co zostaje, 9 marca przekształca się w niechodliwy towar, w taką przysłowiową łyżkę po obiedzie. „Chyba że jakiś niefrasobliwy zięć nieco po czasie przypomni sobie o teściowej” – zauważa z uśmiechem pan Romuald.

O ile ośmiomarcowe tulipany winny być ekspresowo zrealizowane, o tyle zaduszkowe chryzantemy zwykli szykować już na trzecią dekadę października. Kto woli udawać się na cmentarze z kwiatami żywymi, w obawie przed chłodami czyni to z pewnym wyprzedzeniem. To potrzebom takowych starają się czynić zadość. Hodowanie kwiatów, które na przełomie października i listopada zdobią groby, powoduje pewne ryzyko. Wystarczy przecież, by temperatura spadła do kilku minusowych kresek, a zdecydowanie bardziej chodliwe stają się wiązanki, skomponowane z suchych albo sztucznych kwiatów. Wtedy nie zostaje nic innego jak te naturalne rozdawać gratisowo znajomym, utyskując przy okazji na los kwiaciarzy, który podobnie jak dola rolnika w niemałym stopniu zależy od pogody.

Tymczasem sporo z tego, co hodują Butkiewiczowie, będąc znakiem pamięci żywych o zmarłych, trafia właśnie na cmentarze. Tym znakiem obok wspomnianych chryzantem są też petunie, werbeny, żeniszki i inne kwiatki o długim okresie kwitnienia, zdobiące groby od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Bo na Litwie od wieków utarła się tradycja, by miejsca wiecznego spoczynku „umarłych, znajomych, kochanych” były ukwiecone. W odróżnieniu od Zachodu, gdzie mogiły zakute są nierzadko w marmury, a przez to jakże martwe.

Na Zachodzie za to wielce popularne jest zdobienie w kwiaty balkonów, teras, loggii. Zdaniem pana Romualda, u nas tradycja ta dopiero raczkuje. By ją promować, od pewnego czasu w specjalnych doniczkach z uchwytami do zawieszania hodują różne odmiany surfinii i petunii o długich gęsto ukwieconych zwisających pędach. Niezastąpione wręcz, jeśli się chce taki balkon albo terasę przemienić w alpejską łąkę, co tak czaruje oko i nozdrza zapachami pieści.

Rąk konieczny wysiłek

Kwiaciarstwo doniczkowe, na które w lwiej części stawiają Butkiewiczowie, ma to do siebie, że wymaga znacznych nakładów pracy ręcznej. Poczynając od wysiania nasionek, które, gdy wzejdą i nieco podrosną, wypada po sztuce przepikować do specjalnych pojemników kasetowych, a stamtąd po pewnym czasie takoż po sztuce raz jeszcze przesadzić do osobnych doniczek. Dopiero wówczas, gdy ostatecznie wyrosną i zakwitną, można je oferować nabywcom.

W te wysiane w lutym-marcu w ogrzewanej szklarni nasionka wypada w sposób szczególny ciepłem chuchać-dmuchać. Innymi słowy, w zależności od aury na dworze przez okrągłą dobę palić w umiejscowionym tam piecu. A że opału w postaci węgla lub drwa wypada dorzucać co trzy godziny, noc dla pana Romualda przekształca się bardziej w czuwanie niż sen.

Czuwać też wypada, by będące pod folią albo pod szkłem roślinki otrzymały niezbędną dawkę wilgoci. Jak przychodzą letnie upały, konewka idzie w ruch nawet po dwa razy dziennie, a wylać trzeba liczone na grube setki litry wody. To prawda, by odciążyć własne mięśnie, można byłoby wykorzystać system sztucznego zraszania. Który jednak, podobnie jak bardziej pojemny na opał, a przez to kosztowny piec, to nabytki odkładane przez kwiaciarzy z Pogir na lepszą przyszłość. Bo dzisiaj mocno odczuwają dookolną kryzysową rzeczywistość, kiedy dla jakże wielu przywalonych biedą i ledwie wiążących koniec z końcem nabycie kwiatu stało się zbyt wielkim luksusem. A, co gorsza, jakoś nie widać, by rychło wrócił rok 2008, kiedy to notowali rekordowy zbyt swego barwnego i pachnącego towaru w doniczkach.

Trzeba też pamiętać, że każdą z tych doniczek przed wysadzeniem tam kwiatka wypada ręcznie wypełnić ziemią. Czy raczej substratem – odwapnioną z nadmiernej kwasoty torfową mieszanką, ubogaconą na domiar niezbędnymi nawozami. Jej zakup w cenie po 25 litów za 250-litrowy worek nie nastręcza kłopotów. Wystarczy zgłosić telefonicznie potrzeby, a wyspecjalizowana firma dostawi na miejsce niezbędne ilości.

Hurtowy zakup ma to do siebie, że powoduje korzystne rabaty cenowe. Również w ZSA „Schetelig LIT”, znajdującej się przy stołecznej ulicy Žirmunu 66, gdzie już od dłuższego czasu zaopatrują się w nasiona, doniczki i inne kwiaciarskie akcesoria. Wielce sobie chwaląc solidność tego handlowego partnera. Oferowany przezeń materiał siewny ma bowiem tradycyjnie wysoką zdolność kiełkowania, a barwa kwiatów, jaką wydaje, jest co do joty zbieżna z odnotowywaną w katalogach reklamowych. Co prawda, taki niewiele wspólnego mający z amatorszczyzną zakup jest, rzecz jasna, bardziej kosztowny. Za każdy (policzony co do sztuki!) tysiąc nasionek petunii wypada wyłożyć po 40 litów, a za identyczną liczbę begonii drobnokwiatowej w zależności od gatunku – po litów 25-30.

Jeśli chodzi natomiast o tulipany, ich nasienne cebulki pozyskują Butkiewiczowie z przydomowych grządek, przeznaczając na to najbardziej dorodne okazy. Fatyga to dodatkowa, a też kłopot niemały, gdyż te znajdują się pod gołym niebem, przez co narażone są na każdy kaprys pogodowy. Podejmują się jednak tego trudu w przeświadczeniu, że w ten sposób można cokolwiek zaoszczędzić.

Wyhodować, by… sprzedać

Anna i Romuald Butkiewiczowie są zgodnego zdania, że kwiat wyhodować – to w ich trudzie ledwie półmetek. Metę znaczy natomiast sprzedanie tulipanów, bratków, chryzantem, surfinii. A, przyznać trzeba, że to właśnie popyt w znacznym stopniu decyduje o wielkości ich podaży. Muszą czujnie trzymać rękę na rynkowym „pulsie”, w czym pomocne jest bez wątpienia wielkie rozeznanie. Podobnie jak postrzeganie, które z kwiatów cieszyły się mniejszym, a które większym wzięciem, co nowego pojawiło się w kwiatowym asortymencie, albowiem tu też swoje warunki dyktuje moda. Nie liczyć się z nią – to po części jakby obarczać wyrokiem własny interes.

Tym „od realizacji” w przypadku Butkiewiczów jest pan Romuald. Mający wręcz benedyktyńską cierpliwość, by całymi dniami wystawać na bazarze w stołecznej dzielnicy Szeszkine, któremu zresztą jest wierny, odkąd zaczęli na poważnie hodować kwiaty. Nic więc dziwnego, iż ma tu swoje stałe miejsce, jak też stałych nabywców, z którymi nieraz łączą go naprawdę zażyłe stosunki. A każdemu nowicjuszowi, chcącemu dołączyć do ich „rodziny”, gotów jest nieba przychylać, doradzając w wybraniu tego, co będzie najbardziej odpowiadało. Ma temu towarzyszyć konieczny dobry humor i słowa obleczone w życzliwość. Z tej prostej przyczyny, że klient panem jest.

Znojne na bazarze i w domu

Od domu w Pogirach do bazaru w Szeszkine odległość w jedną stronę sięga 23 kilometrów. Ma Butkiewicz tak wyregulowany wewnętrzny budzik, że niekoniecznie musi nastawiać ten mechaniczny, by pobudka nastąpiła o godzinie 5. Po zrobieniu tego i owego, zestawieniu do samochodu kombi pojemników z doniczkami można ruszać w drogę. By o godzinie 8, jak w solidnym urzędzie bądź w zakładzie, zająć miejsce przy kwiatowej „ladzie” i trwać na posterunku do godziny 18. Z symboliczną raczej przerwą na obiady. Zjadane tak, jak to żołnierze zwykli na poligonach czynić.

Wieczorny powrót do domu bynajmniej nie oznacza „zamknięcia dnia na klucz” i należnego odpoczynku. Trzeba bowiem pomóc dorobić to, czego nie zdążyła żona Anna, zostawszy sam na sam z całym ukwieconym „majątkiem”, co wydłuża się nieraz do północy. By nazajutrz już o pierwszych kurach ponownie być na nogach. Taka to jest, gdy sezon, proza codzienności kwiaciarza – zawodu osnutego z pozoru romantyczną woalką, a w rzeczy samej wielce znojnego, znaczonego potem na czołach, niedospanymi nocami.

Oni w zawodzie tym są obecnie po profesorsku biegli, a nieoceniony wręcz bagaż stanowi prawie ćwierćwiecze praktycznej działalności. W początkach pomocą teoretyczną służyły natomiast rosyjskie czasopisma „Cwietowodstwo” i „Sadowodstwo” przez długie lata niezmiennie prenumerowane, od deski do deski czytane i skrzętnie przez pana Romualda gromadzone w domowej bibliotece. Dzisiaj też czasami po nie sięga, by to i owo w pamięci odświeżyć.

Strofy – podzięką

Kwiaty towarzyszą człowiekowi od zamierzchłych czasów. Chwilom radości, smutku, miłosnym szeptom zakochanych. Ich magiczny czar uwieczniali na swych płótnach najwięksi malarze, oblekali w nuty geniusze muzyczni. Trudno też zliczyć strofy, jakie dedykowali kwiatom poeci, utożsamiając je z pięknem, czułością i w ogóle z czymś, co nieraz umyka słowom, a czego jakże obrazowy przykład dał Cyprian Kamil Norwid:

Jak gdy kto ciśnie w oczy człowiekowi

Garścią fijołków i nic mu nie powie…

Pozwolą Czytelnicy, że zdążając tym wierszowanym tropem, przywołam na zakończenie strofy, jakie wyszły spod pióra Wincentego Pola:

Jest mowa kwiatów tajemna i cicha,

Od tęczy wzięta, nawiedzona wonią,

Na wielką ucztę podana z kielicha

I bardzo szczodrą i łaskawą dłonią.

 

Z wielkich tajemnic jedna tajemnica

Jest w mowie kwiatów miłośnie czytelna:

I kwiaty mówią, jak mówi źrenica,

Życiem wymowna, duchem nieśmiertelna!

Cóż, niech te wymowne strofy stanowią wyraz szczerej podzięki Annie i Romualdowi Butkiewiczom oraz wszystkim, kto „bardzo szczodrą i łaskawą dłonią” dzieli się z bliźnimi Pięknem zrodzonym przez kwiaty…

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz