Literackie to i owo

Powroty pod serc dyktando

W roku ubiegłym bardziej cicho niż głośno minęło ćwierćwiecze od ukazania się drukiem antologii wierszy „Sponad Wilii cichych fal”, gdzie znalazły się utwory 15 autorów zrzeszonych w Kole Literackim, jakie się zawiązało przy dzienniku „Czerwony Sztandar”. Tomik ten, mimo skromnej objętości, był zaiste historyczny, gdyż stanowił pierwszy powojenny zbiorowy poetycki głos z miasta, gdzie tak na dobrą sprawę narodził się polski romantyzm i które jakże wiele znaczyło w polskiej poezji.

Dziś z perspektywy czasu tamto wydarzenie, odnotowane zresztą entuzjastycznie przez krytykę literacką w Macierzy, nabiera wymowy szczególnej. Spokojna refleksja skłania też do stwierdzenia, że w znacznym stopniu wobec wyraźnej niechęci ówczesnych władz, by słowo polskie spod znaku Pegaza zaistniało, „zielone światło” przed tą edycją zapaliło słowo wstępne, o jakie pokusił się Eduardas Mieželaitis, będący naonczas na samym szczycie litewskiego literackiego Parnasu.

Dalece nie każdy wie natomiast zapewne, iż człowiekiem, który ten wstęp spowodował, był nasz rodak Henryk Szylkin. Z autorem „Człowieka” złączyła go Santoka – malownicza mieścina na mapie Wileńszczyzny, gdzie właśnie w roku 1928 na świat przyszedł i gdzie spędził część swego życia, nim falą tzw. repatriacji nie został po II wojnie światowej zmieciony na resztę życia do Polski. Odwiedzając podczas letnich wakacji rodzinne strony, spotykał się on z Eduardasem Mieželaitisem, mającym tu daczę wypoczynkową, a wspólne pobyty zaowocowały trwałą przyjaźnią. Właśnie owa przyjaźń spowodowała, że za namową i prośbą pana Henryka ten znany poeta litewski zechciał pochylić się nad naszymi wierszami i życzliwie je ocenić.

Nie trzeba mówić, iż dla Szylkina, z wielkim zaangażowaniem ojcującego zresztą od strony warsztatowej nad wydaniem rzeczonej antologii, ta korzystna opinia była wyraźną przysłowiową wodą na młyn, by niechętnym jej wydania zamknąć usta. Miał więc pełne prawo, by wspólnie z autorami dzielić wielką radość, gdy edycja po istnej „drodze przez mękę” ujrzała wreszcie światło dzienne. Tę radość mieszkający od wielu lat w Zielonej Górze nasz rodak dzielił zresztą, kiedy po roku w Polsce staraniem Krzysztofa Woźniakowskiego i Jacka Kajtocha została wydana antologia „Współczesna polska poezja Wileńszczyzny”, a później zaczęły się pojawiać osobne tomiki poszczególnych twórców.

Co więcej, pan Henryk wydatnie się przyczyniał, by powielać ich liczbę. To z jego lekkiej ręki i ciągle bijącego dla Wileńszczyzny-ojczyzny serca wyszło bowiem drukiem aż 11 grubszych i cieńszych poetyckich książeczek, a w trosce o przyszłość słowa wiązanego na naszych terenach sympatią szczególną obdarza najmłodszą generację autorów. Wspólnie z Dorotą Szagun dwukrotnie wydał ponadto bibliografię polskich współczesnych pisarzy Wileńszczyzny pt. „Polskie pióra znad Wilii”, obecnie zaś pracują nad trzecim uzupełnionym wydaniem.

Nie będzie zapewne nic z przesady w stwierdzeniu, że Henryk Szylkin jest na tym odległym południowo-zachodnim skrawku Polski ambasadorem naszych stron. Również poprzez swoją twórczość, która zamyka się w ponad 30 książkach, a w której obcesowo wręcz pobrzmiewa nuta tęsknoty do miejsc rodzinnych, do Santoki, gdzie minęło dzieciństwo oraz lata młodzieńcze. Stał on u kolebki i przez długie lata prezesował Towarzystwu Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej w Zielonej Górze, zorganizował niejeden przerzut darów dla naszych szkół, współorganizował festiwale, zapraszając na nie zespoły z byłych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej, inicjował budowę w Zielonej Górze pomnika, poświęconego poległym na Wschodzie rodakom z Wileńszczyzny.

Wiek, niestety, robi swoje. Zdrowie nie pozwala już panu Henrykowi na przyjazdy do Wilna i Santoki tak częste, jak to w przeszłości bywało, stąd każdy taki nabiera wymowy szczególnej. Ostatni miał miejsce kilka tygodni temu, podczas którego na życzenie gościa 2 lipca w stołecznym Domu Kultury Polskiej doszło do spotkania z tworzącymi po polsku wileńskimi literatami trzech pokoleń. Miłym tego powodem była obszerna prezentacja ich dorobku w wydawanym w Zielonej Górze miesięczniku społeczno-kulturalnym „Nad Odrą”, poprzedzona panoramicznym esejem wykładowczyni Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego dr Haliny Turkiewicz.

Korzystając w okazji Henryk Szylkin podzielił się też wybiegającymi w przyszłość pomysłami, mającymi stanowić literacki pomost między Wileńszczyzną a Zieloną Górą.

Bez wątpienia powrotem pod serca dyktando była też gościna przybyłej zza oceanu Mirosławy Wojszwiłło, notabene jednej z autorek wspomnianej na wstępie antologii „Sponad Wilii cichych fal”, wieloletniej pracowniczki biura turystycznego „Intourist”, którą los zarzucił na stały pobyt w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Pani Mirosława również zechciała poobcować z dawnymi przyjaciółmi, aranżując w dniu 3 lipca spotkanie w piwnicy literackiej wileńskiego Domu-Muzeum Adama Mickiewicza.

Zostało ono połączone z prezentacją świeżo wydanej jej książki „Między Litwą a Ameryką”. Książki, będącej zapisem wspomnień z różnych lat, gdyż sięgających jak pracy w charakterze przewodnika wycieczek, tak też wcześniejszych wyjazdów do Wilna i Petersburga.

Najbardziej rozbudowany w liczącej 103 strony solidnie wydanej i bogato ilustrowanej książce jest rozdział amerykański. I nie bez kozery. Autorka udała się za „wielką wodę”, do stanu Michigan w ślad za synem Wiesławem, obecnie wziętym lekarzem, by z honorem wywiązywać się z misji babci trojga wnucząt. Czas wolny poświęca natomiast spotkaniom z Polonią amerykańską, ubarwianym własną twórczością poetycko-prozatorską oraz przywoływaniem piękna Wilna i Ziemi Wileńskiej, wiele zwiedza, a to, co wpada jej w oko i ucho, przelewa następnie na papier, ocalając dla potomnych.

Trudno po lekturze nie zgodzić się z jakże trafnym fragmentem posłowia autorstwa poety i krytyka literackiego dra Dariusza Tomasza Lebiody (notabene wielkiego przyjaciela Wilna tudzież wilniuków): „Wielokrotnie pojawia się w tej książce radość z obcowania z kimś, kogo znała, kogo zapamiętała, kto wywarł na niej wielkie wrażenie – czy to będą siostry, czy inni krewni, czy doktor Józef Szostakowski lub dawny znajomy z Petersburga Tola, czy to będzie towarzyszka podróży na Karaiby, czy spotkany przygodnie na Florydzie Polak, za każdym razem podkreślać będzie, że w istotny sposób została wzbogacona przez te spotkania i czuła się znakomicie w ludzkim towarzystwie”.

Niech więc przyszłość obdarza nadal panią Mirosławę licznymi spotkaniami z ciekawymi ludźmi. A po czym niechaj te z pomocą zapisu złożą się na kolejny dokument czasów, w których nam żyć wypadło.

 

Tę wyraźnie zdawkową relację o powrotach pod serc dyktando zakończę pochyleniem się nad świeżo wydaną książką poetycką Romualda Mieczkowskiego „Na litewskim paszporcie”. Książką wszak nieco spóźnioną, gdyż w pierwotnym zamyśle autora miała się ukazać w roku 2010, by zaznaczyć kolejną okrągłą rocznicę jego życia. Sam autor ten poślizg w czasie tłumaczy w sposób następujący: „Nie udało się zamiaru urzeczywistnić z dwóch powodów: sam jestem wydawcą pisma, które z coraz większym trudem zdobywa środki na druk, drugi zaś powód zawarty jest w tytule zbioru – podzielam los twórców, pozostających w różnych obszarach językowych”.

Z Romkiem znamy się kupę lat. Znacznie więcej niż liczy przywoływana powyżej antologia „Sponad Wilii cichych fal”, w której zresztą mieliśmy możność z powodu zbieżności „początkowej” literki „m” w nazwiskach sąsiadować. Nie da się zliczyć, ileż to razy braliśmy wspólny udział jak w regularnych „potyczkach” tak też w poetyckiej „partyzantce”, mających miejsce u nas i w Polsce, z czego wychodziliśmy jakoś zawsze obronną ręką. Obarczeni świadomością, ile Wilno znaczyło w polskiej poezji i troską o nawiązanie do tej chlubnej tradycji.

Romuald Mieczkowski jest autorem płodnym, serwującym swym wielbicielom dość regularnie kolejne tomiki poetyckie albo (co jednak zdarza się zdecydowanie rzadziej) utwory prozatorskie. Najnowsza książka należy z pewnością w jego dorobku do wydań okazalszych objętościowo i została złożona w całości z utworów nowych. A fakt ten pozwala wierzyć, że krzywa twórczej weny nie będzie u niego opadała i pozwoli rozliczyć się z kolejnymi dekadami swego życia równie, a może jeszcze bardziej okazałymi wydaniami, czego zresztą z całego serca życzę.

Nie po raz pierwszy u Romka, podobnie zresztą jak u innych twórców wileńskich, pojawia się wątek tak nam nieobcego rozdwojenia pomiędzy Polską a Litwą, temat dwóch Ojczyzn. Dla Mieczkowskiego, który od pewnego czasu przeniósł się do Warszawy, rozdwojenie to nabiera mocy szczególnej. Będąc „na litewskim paszporcie” trzeba bowiem zmieścić naraz w sercu dwie stolice – tę rodzinną nad Wilią i tę nad Wisłą, gdzie obecnie na co dzień mieszkać wypada.

Między Wilnem i Warszawą błądzi zatem sporo jego strof, czego zresztą dowodzą tytuły poszczególnych rozdziałów: „Canaletto maluje Wilno”, „Pytanie o korzenie” czy „Pokochać Warszawę”. Między te strofy zostały też wtopione bardzo sugestywnie wykonane, powiedziałbym – przetkane poezją zdjęcia Romkowego autorstwa o jakże swojskich wileńskich klimatach. By te klimaty Czytelnikom cokolwiek przybliżyć, przywołuję na łamy jeden z krótkich wierszy:

* * *

Widzę Wilno

gdy jest ciemno

i go nie widać

 

Słyszę Wilno

gdy jest daleko

i go nie słychać

 

Kocham Wilno

gdy czule ze mną

się żegna i wita

A skoro tak, to niech ciebie, Romku, Wilno możliwie najczęściej wita w powrotach pod stanowcze serca dyktando…

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz