Palcem po rzeczywistości

Polonisty szlak ciernisty...

Cóż, wypada tylko głęboko westchnąć i dać upust szczerej trwodze na tę wiadomość. Wiadomość rażącą przecież mocą pioruna: tego roku na pierwszy rok zlokalizowanej w Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym polonistyki, która notabene świętuje akurat okrągły jubileusz półwiecza istnienia, nie została przyjęta żadna (!) osoba.

Takie widmo upadku przed nią zarysowało się już w roku ubiegłym, kiedy to, by studiować, przyszły ledwie trzy maturzystki. Zgodnie z litewskim ustawodawstwem bowiem, jedynie minimum osiem osób gwarantuje zachowanie nauczania. A choć w roku ubiegłym ów liczebny wymóg nie został spełniony, w drodze wyjątku kierunek udało się zachować. Teraz, przy zerowym narybku, nad polonistyką, która za 50 lat istnienia położyła wręcz nieocenione zasługi w szkoleniu nauczycieli, gromadzą się naprawdę ciemne chmury.

Wyznam w tym miejscu, że będąc absolwentem roku 1975 nie przypuszczałem o zaistnieniu konieczności ujęcia kiedyś pod dziennikarskie pióro tematu trącącego jej podzwonnym. W tamtych czasach bowiem, by na pewniaka dostać się na pierwszy rok stacjonarnych studiów, którym „ojcował” nieodżałowany dziekan Włodzimierz Czeczot, trzeba było się zmieścić wśród 15 tych, co najlepiej złożyli cztery egzaminy wstępne. A wybierać było z kogo, gdyż chętnych zgłaszało się nieraz nawet dwa-trzy razy tyle. Tych, co ukończyli szkoły polskie w Wilnie i na Wileńszczyźnie, uzupełniali rodacy ze Lwowa, kojarzeni w różnych latach z Marią Łotocką, Stanisławem Pantelukiem, Andrzejem Niemcem, Romanem Parylakiem, Wojciechem Karkutem, Bożeną Rafalską, Stanisławem Korczyńskim czy Janiną Ogonowską (troje ostatnich było zresztą na naszym roku).

Odważę się stwierdzić, iż o wyborze kierunku studiów właśnie w języku ojczystym decydowało wówczas jakże coś więcej niż tylko perspektywa, że po otrzymaniu dyplomu będzie się miało pracę. Owym „czymś więcej” było chowane głęboko w sercach uczucie patriotyzmu, chęć zgłębiania języka, jakim posługiwali się nasi przodkowie, by potem wiedzą tą dzielić się z innymi.

Jak w szkołach i przedszkolach, gdyż lwia część ówczesnych absolwentów znajdowała właśnie tam zatrudnienie, tak też w pilotowaniu przybywających z Polski wycieczek w biurach podróży „Sputnik” bądź „Intourist”, w redakcji podręczników w języku polskim, w redakcji „Czerwonego Sztandaru” – jedynej wówczas codziennej gazety poza sowiecką wschodnią ścianą, na oświatowych (i nie tylko) stanowiskach w przypisanych Wileńszczyźnie samorządach, ba, nawet w urzędach stojących na straży porządku publicznego. Słowem, oferta zatrudnienia była naprawdę rozległa, a każdy (podkreślam, każdy, chyba że godził się na tzw. wolny dyplom) już na kilka miesięcy przed końcem nauki wiedział, gdzie będzie zarabiał na chleb i do chleba. Bo co jak co, ale ówczesny rynek pracy nosił wyraźne znamiona gospodarki planowej.

Zaraz po tym, kiedy Litwa wybiła się w roku 1990 na niepodległość, wyzwalając się spod pieczy moskiewskiego Kremla i kiedy coraz wyraźniej zaczął dochodzić do głosu dziki kapitalizm, ten idylliczny stan rzeczy prysł niczym bańka mydlana. Sławetne „każdy sobie rzepkę skrobie” spowodowało, że po skończeniu studiów wypadło szukać zatrudnienia na własną rękę, co z upływem czasu stawało się trudniejsze z powodu zawężającego się dla polonistów rynku pracy. A to dlatego, że nasze szkoły odczuwały coraz większy przesyt w nauczycielach tego przedmiotu, zupełnie inne (niekorzystnie komercjalne) wiatry powiały w pilotowaniu wycieczek z Macierzy oraz w wydawanej na Litwie prasie polskojęzycznej, na zbity łeb padła redakcja szykująca podręczniki z poszczególnych przedmiotów dla szkół polskich. Inaczej mówiąc, rynek zatrudnienia wyraźnie się skurczył, czego nie mogli nie dostrzegać jak kończący szkołę polską tak też ich rodzice.

Do wyszkolenia nadmiaru polonistów wyraźnie przyczyniła się utworzona w roku 1993 w imię pozorowanej polsko-litewskiej przyjaźni katedra filologii polskiej na Uniwersytecie Wileńskim, rekrutująca obok absolwentów szkół litewskich też tych po szkołach polskich. Te „dwa fronty” siłą rzeczy w drodze konkurencji przerzedziły też szeregi chętnych studiowania. Do stopnia, że dziś – co wypada ze smutkiem konstatować – obie biją na głośny alarm z powodu problemów z rekrutacją na pierwszy rok studiów. A nie wiem, czy ktoś, kto swego czasu bardzo sprytnie zmajstrował wielce problematyczny pomysł (zdegradowany zresztą w roku 2007 z katedry do centrum) z drugą polonistyką, po judaszowemu nie zaciera dziś z zadowolenia rąk.

Do odpływu chętnych zgłębiania na studiach języka ojczystego przyczyniło się też bez wątpienia utworzenie wileńskiej filii Uniwersytetu Białostockiego. Ta przecież wychowankom naszych szkół oferuje fachy ekonomisty i informatyka, znacznie bardziej atrakcyjnie prezentujące się na obecnym i przyszłościowym rynku zatrudnienia niż te spod znaku filologii. Nieuzbrojonym okiem widać, że szersza paleta wyboru okazała się w tym przypadku wyraźnie nie na korzyść polonistyki, raz jeszcze dowodząc słuszności o przysłowiowym kiju, co to zwykł mieć dwa końce.

Doszukując się powodów zaistnienia trwożliwego „dołka” wśród przyszłych adeptów tego kierunku, wypada koniecznie wspomnieć o „niedźwiedziej przysłudze”, jaką wyświadczają decydenci ministerstwa oświaty i nie tylko. Nie odwołany do dzisiaj ich „policzek” – wycofanie z koniecznych na maturze egzaminu z języka ojczystego boleśnie uderza w jego prestiż. Ostatnio natomiast istny miecz Damoklesa, mogący nawet o połowę przerzedzić sieć szkolnictwa polskiego na Litwie, stanowi przyjęta mimo zdecydowanego naszego sprzeciwu znowelizowana Ustawa o oświacie. Jeśli tak się stanie, zdobywanie dyplomu polonisty dla niejednego nie bez podstaw utożsami się z prawie murowaną perspektywą powielenia rzesz bezrobotnych. I to w sytuacji, kiedy pierwotnie wypadnie z budżetu rodzinnego albo z pozyskanego kredytu zapłacić za studia, gdyż państwo wcale się nie kwapi przyznawać tak dziś deficytowe nieodpłatne „koszyczki” akademickie.

W roku ubiegłym trudną do pojęcia zdrową logiką decyzją ministerstwa na pierwszy etap (studia bakałarskie) na polonistyce nie przyznano ani jednego finansowanego przez państwo miejsca. O trzy takowe dzięki dobrej woli wystarali się rektor Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego prof. Algirdas Gaižutis oraz dziekan wydziału filologicznego prof. Gintautas Kundrotas. I wielka im za to chwała. Bo nie trzeba mówić, że przy powszechnym bezrobociu trapiącym Wileńszczyznę rzadko którego rodzica stać, by za rok studiów swej latorośli zapłacić 6700 litów. Inaczej mówiąc, polska mniejszość narodowa na Litwie po raz kolejny traktowana jest wyraźnie po macoszemu. Robienie dobrej miny do złej gry i zwalanie tego na karb nadmiaru filologów w ogóle, a polonistów – w szczególności, to nic innego jak zasłona dymna.

Bogiem a prawdą jest też z pewnością, że idealizm, głęboko zakorzenione w starszym pokoleniu poczucie dumy narodowej i patriotyzmu u współczesnej młodzieży zostało zdominowane przez pragmatyczne „a co ja z tego będę miał?”. Również, a może przede wszystkim w przeliczeniu na wartości materialne. Opisana przez Stefana Żeromskiego dola „siłaczki” albo apel Juliusza Słowackiego do niesienia przed narodem oświaty kagańca zamiast podziwu w odczuciu niejednego nastolatka trącą naftaliną i budzą uśmiechy politowania.

Zdaję sprawę, zdiagnozowanie problemów tak niekorzystnego stanu rzeczy w sposobieniu nauczycieli polonistów na niewiele się zdaje, choć może być odskocznią do podjęcia kroków zaradczych. A bardziej niż oczywiste, że te kroki zaradcze mają stać się wspólną troską naszych szkół, organizacji społecznych z „Macierzą Szkolną” na czele, kierownictwa jak też całego grona wykładowców Katedry Filologii Polskiej i Dydaktyki uczelni przy ulicy Studentu 39, osób stojących u sterów rejonowych wydziałów oświaty. Koniecznością jest – jak mi się zdaje – spowodowanie w trybie wręcz niezwłocznym tematycznej „burzy mózgów” w postaci konferencji albo narady. A przy okazji można byłoby zastanowić się, jak z początkiem września, kiedy mają być praktycznie wdrażane dyskryminujące założenia nowej Ustawy o oświacie, nie dopuścić do degradacji nauczania języka ojczystego w naszych szkołach. Zgoda, tego roku takowa narada w przypadku studiów jest już przysłowiową łyżką po obiedzie, ale przecież za rok znów będzie rekrutacja...

Jedno jest pewne: nie możemy pozwolić na zniknięcie polonistyki, która nawet w czasach sowieckich heroicznie niosła oświaty kaganiec. Nauczyciel mowy ojczystej w szkole był, jest i musi pozostać ostoją polskości, toteż wypada zrobić wszystko, by ten prestiż zachować. Inaczej bowiem najgłośniejsze deklaracje o konieczności nauczania w swoim języku miną się z celem.

Uświadamiając wagę problemu, redakcja „Magazynu Wileńskiego” najszerzej jak tylko może otwiera swe łamy do dyskusji, opatrując je rubryką „Polonisty szlak ciernisty…”. Chcielibyśmy wierzyć, że zechcą w niej zabrać głos jak ci, którzy długie lata życia przepracowali lub pracują w zawodzie nauczyciela języka ojczystego, obecnie studiujący i nauczający, kierownictwo oświatowe rejonów, gdzie są szkoły polskie. I oby w dyskusji tej zrodziło się ziarno, które da wschody na miarę oczekiwań...

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz