POLSKI Zespół Pieśni i Tańca „Wileńszczyzna” świętuje jubileusz 30-lecia

Rodzimemu folklorowi wierni

Po tym, kiedy decyzją konferencji w Jałcie Wilno i Wileńszczyzna znalazły się poza Polską, arcyważnym bastionem naszego patriotyzmu i tożsamości narodowej pozostawał Zespół Pieśni i Tańca „Wilia”. Założony w roku 1955 przez grupkę młodzieży akademickiej, jaka wcześniej ukończyła szkoły polskie, przez długie lata samotnie krzewił on polską pieśń i taniec, a małymi „strumykami” zasilali „strumieni rodzicę” ci, kogo dzięki szczególnemu przywiązaniu do ziemi ojczystej nie zmiotły do Macierzy na stały tam pobyt fale repatriacyjne.

Jednym z tych „strumyków” był właśnie Jan Mincewicz – absolwent kolejno Konserwatorium Muzycznego i Akademii Muzycznej w Wilnie w klasie dyrygentury chóralnej, a na co dzień nauczyciel muzyki w oznakowanej wówczas numerem 26 szkole średniej z polskim językiem nauczania w Nowej Wilejce. Zresztą, formułka „strumyk” wobec Mincewicza jest zdecydowanie zbyt skromna. Stanowił przecież cały „strumień”, gdyż właśnie pod jego artystycznym kierownictwem „Wilia” świętowała jubileusz ćwierćwiecza istnienia.

A była to bynajmniej nie jedyna płaszczyzna muzyczna, na której się udzielał. W rzeczonej szkole założył i prowadził bowiem chłopięcy chór „Orlęta”, czyli o nazwie, jaka w tamtych, głęboko sowieckich czasach, wyraźnie mówiła, kto zacz na pięciolinii muzycznej. A skoro panu Janowi we wszystkim, czego się ima, fuszerka jest obca, ćwiczeni przezeń nastoletni śpiewacy prezentowali poziom tak wysoki, że zapraszani byli na nagrania do telewizji, uczestniczyli w republikańskich Świętach Pieśni z udziałem najlepszych z najlepszych.

Przemycanie do repertuaru chóru utworów niekoniecznie sławiących socjalistyczną rzeczywistość wraz z kierowniczą rolą partii oraz równolegle prowadzona tajna katechizacja młodzieży w kółku „Promień” i redagowanie biuletynu „My chcemy Boga” w czasach, kiedy ateizacja dosłownie grasowała, nie uszły uwagi władz. Po 13 i pół roku pracy w Nowej Wilejce Mincewicza brutalnie „wystawiono za drzwi”.

Znalazłszy takież muzyczne zatrudnienie w szkole w podwileńskim Niemenczynie, już niebawem zakrzątnął się w formowaniu tu uczniowskiego (tym razem – mieszanego) chóru, nazwanego „Jutrzenką”. Z tegoż chóru po pewnym czasie „odpączkowały” złożone z 8 dziewcząt „Stokrotki”. Jako grupa wokalna preferowała ona ludowo-estradowy styl, naśladując po części wielce swego czasu popularny w Polsce zespół „Filipinki”. A Mincewicz nie byłby Mincewiczem, gdyby i „Jutrzenka”, i „Stokrotki” po okresie wytężonych prób nie zaczęły prezentować kunsztu, stanowiącego przepustkę do udziału w cieszących się ogólnolitewską renomą Świętach Pieśni.

Szkolne chóry miały jednak to do siebie, że powodowały dużą rotację członków, a szczególnie dotkliwe w skutkach było ich odchodzenie po maturze, albowiem wykruszanie się w ogóle z szeregów, choć wielu deklarowało wielką chęć dalszego śpiewania. Właśnie ta chęć w niemałym stopniu wygenerowała pomysł o założeniu z byłych chórzystów „Orląt” i „Jutrzenki” dorosłego zespołu. Zespołu, który w zamyśle Jana Mincewicza miałby być odmienny od „Wilii”, bazującej na folklorze zaczerpniętym z Polski, gdyż opierający repertuar na rodzimym dziedzictwie kulturowym. A z zamysłem tym miała się sprzęgać nazwa „Wileńszczyzna”, zrośnięta jak z terenem, któremu mieli lokalizacyjnie się przypisać, tak też z twórczością właśnie jemu charakterystyczną, a sięgającą czasów dziada-pradziada.

Na pierwsze próby zebrali się jesienią 1980 roku, a już 1 maja 1981 roku „Wileńszczyzna” zaprosiła rodaków na debiutancki występ do niemenczyńskiego Domu Kultury, gdzie zresztą mieli „przystań” na próby. Ten właśnie dzień, poprzedzający wigilię 190. rocznicy Konstytucji 3 Maja, legł kamieniem węgielnym w dziejach zespołu. Jak wspomina Jan Mincewicz, ów występ był skromny, gdyż na razie koncertował jedynie chór. Aczkolwiek zaraz potem zaczęli też „obrastać w piórka” tancerze. Za sprawą zda się przez samego Boga zesłanej choreograf Danuty Mieczkowskiej. Już kolejny publiczny popis mieli taki, jaki przystoi zespołowi z prawdziwego zdarzenia, czyli okraszony polonezem i krakowiakiem.

Początki powodowały uczucia mieszane. Buchający z nich niczym lawa z wulkamu entuzjazm wyraźnie wprawiał w zakłopotanie ówczesne władze, jeżące się zgodnie na nazwę „Wileńszczyzna”, bo dopatrujące się w niej przedwojennych rewindykacji terytorialnych. A że przysłowiowa kosa trafiła na kamień, o tę nazwę stoczyli istną batalię. Oficjalnie mogli się tak nazwać dopiero po 5 latach, kiedy uzyskali miano wzorowego zespołu. W czym pomocny był, jak też wspierał dobrym słowem i mądrze wygradzał ówczesny zastępca kierownika komitetu wykonawczego rejonu wileńskiego Stanisław Akanowicz, za co są mu po dzień dzisiejszy szczerze wdzięczni.

Wiele im też krwi napsuto z przeznaczeniem pomieszczeń na próby. W Domu Kultury w Niemenczynie doskwierała wyraźna ciasnota, a ze szkoły rugowani byli jako zespół dorosłych. Zdarzało się więc nieraz, iż demonstracyjnie zamykano przed nimi drzwi sali, co zmuszało do prób na dziedzińcu pod gołym niebem.

Mając dość takiego rzucania „kłód” pod nogi, zwrócił się Jan Mincewicz z prośbą o udostępnienie klasy na zajęcia chóru do dyrektora Wileńskiej Szkoły Średniej nr 5, byłego „wiliowca” Wacława Baranowskiego, na co ten ze zrozumieniem przystał. A choć dyrektora Baranowskiego dobrych kilka lat temu zastąpiła u steru Edyta Zubel, z klasy tej korzystają po dzień dzisiejszy. Każdą bowiem próbę śpiewaczą dublują: niedzielami ćwiczą w Niemenczynie, a środami – na wileńskim Antokolu. Ułatwiając w ten sposób dojazd tym, komu bliżej tam, a komu tu, gdyż obecnie członkowie zespołu geograficznie są rozsiani po całym stołecznym rejonie.

Jak można było przypuszczać, zgodnie z ideą założenia od pierwszych kroków „Wileńszczyzna” rozpoczęła zakrojoną na szeroką skalę wręcz nieocenioną pracę w gromadzeniu folkloru stron ojczystych. W czym oczywiście rej wodził jej kierownik, który jeszcze pracując w Nowej Wilejce objechał i obszedł niejedną wioszczynę, by utrwalić na taśmie magnetofonowej to, co dotąd „sobie a muzom” przy różnych okazjach intonowali ich najstarsi mieszkańcy, a co teraz miało stanowić repertuar „Wileńszczyzny”. A wybiegając w czasie przed wydarzenia, warto odnotować, że pieśni tych uzbierano kilka setek, z czego 120 już dwukrotnie zostało wydanych pod postacią swoistego „śpiewnika domowego”.

Po pewnym czasie etnograficzna działalność prowadzonego przez Jana Mincewicza zespołu nabrała jeszcze pełniejszego wymiaru. Zaczęto bowiem łączyć przywoływane poniekąd z niebytu pieśni i tańce wileńsko-podwileńskie w osobne tematyczne kompozycje, obrazujące dawne obrzędy. Tak powstały: „Zaloty na Wileńszczyźnie”, „Wesele wileńskie”, „Kaziuki”, żołniersko-patriotyczny program „Z dymem pożarów”, „Noc Świętojańska” czy „Kiermasz wileński”. Utarła się na domiar dobra tradycja – na każdy pół okrągły albo okrągły jubileusz zespół przygotowuje swym fanom prawdziwe uczty duchowe – nowe tematyczne kompozycje. W czym zresztą nie będzie stanowił wyjątku przewidziany na 10 września br. w Litewskim Narodowym Teatrze Opery i Baletu koncert z okazji 30-lecia istnienia.

Kto jest bardziej na bieżąco z tym, czym od swych powijaków „Wileńszczyzna” cieszy ucho, koniecznie nadmieni o obecności w repertuarze licznych motywów sakralnych. Kłopot wielki byłby z policzeniem, ileż to razy składała ona muzyczny hołd Ostrobramskiej Madonnie, umieszczając go na płytach albo oprawiając muzycznie nabożeństwa: jak u nas, tak w Polsce. Niejeden raz, jak choćby podczas 75. rocznicy koronacji obrazu albo Mszy św. żałobnej po odejściu do Domu Ojca papieża Jana Pawła II hołd ten unosił się bezpośrednio sprzed jej stóp, gdyż chór występował wprost na ulicy przed Kaplicą Ostrobramską.

A że liturgiczne ciągoty „Wileńszczyzny” są powszechnie znane również za dalszą zagranicą, miejscem jej koncertów podczas licznych pobytów w Polsce i gdzie indziej stają się właśnie świątynie, nierzadko te największe i najsłynniejsze jak chociażby Bazylika Mariacka w Gdańsku. Niezatarte wrażenia na uczestnikach zrobiła też wizyta w samym Watykanie i możliwość zaprezentowania chóralnego kunsztu Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II. Artyści z Janem Mincewiczem na czele nieraz też śpiewali za życia „papieżowi” Wileńszczyzny księdzu prałatowi Józefowi Obrembskiemu podczas jego odwiedzin w Mejszagole.

A – przyznać trzeba – ten liturgiczny repertuar jest jakże czymś więcej niż li tylko do perfekcji opanowanym rzemiosłem artystycznym. W czym bez wątpienia zasługa kierownika, który wbrew lansowanej przez Sowietów przewagi materii nad duchem niestrudzenie siał ziarno Wiary. Teraz, gdy tak wtedy nagminni i natarczywi ateiści wyraźnie spuścili z propagandowego tonu, „Wileńszczyzna” nadal sławi Stwórcę z głębokiej wewnętrznej potrzeby i przekonania, że Bóg, Honor i Ojczyzna są pojęciami naprawdę nierozłącznymi.

Nie ma, niestety, Jan Mincewicz czarodziejskiej różdżki, po której skinięciu trudno dałoby się wyłapać fałszywą nutkę w wielogłosie chóru, a ruchy tancerzy stałyby się na poczekaniu idealnie zsynchronizowane. To, co się składa na obecny poniekąd do perfekcji opanowany artyzm, sprowadza się do cierpliwego ćwiczenia na próbach pod kierunkiem naprawdę znającego się na warsztacie kierownictwa.

Jeśli tej wiedzy im brakuje, zasięgają pomocy ze strony. Tak, jak to było choćby w programie „Kiermasz wileński”, gdzie całą feerią kolorytu sąsiadują ze sobą, cokolwiek by powiedzieć, specyficzne dla Polaków tańce: białoruski, rosyjski, ukraiński, żydowski, a nawet cygański, ukazujące kulturowe bogactwo naszych terenów od zamierzchłych czasów. Tańce te stawiali gościnnie specjaliści najwyższej klasy (ukraiński hopak np. powstawał pod okiem kierownika wielce renomowanego zespołu „Radość”). A wszystko po to, by oddać ducha ukrytego w pas, by było maksymalnie autentycznie, a przez to wiarygodnie i perfekcyjnie.

Dla perfekcji tej na próbach cierpliwie cyzelują najdrobniejsze szczegóły, nie stroniąc w śpiewie od utworów klasycznych, a w tańcu od zaprawy baletowej. Bo inaczej reprezentacyjnemu zespołowi nie przystoi. Bo mając w nazwie tak polskością przesiąknięty region, muszą go godnie reprezentować jak dla widza miejscowego, tak zagranicznego. Bo bylejakość najzwyczajniej od pierwszych dni istnienia nie może wchodzić w rachubę.

Również w tym, co się kojarzy ze strojami, czyli przyodziewkiem chórzystów i tancerzy. Sporo wysiłku kosztowało ich, by odtworzyć autentyczne ubiory, jakie w przeszłości obowiązywały na Wileńszczyźnie-Ojczyźnie. Zasięgali porad najbardziej biegłych w temacie etnografów, szperali po różnych materiałach źródłowych. Ba, do tego nawet, co powszechnie znane, bo ogólnopolskie, przywiązują znaczenie pierwszorzędne. Jak trzeba pozyskać, dajmy na to, stroje lubelskie, obstalowują je nie u miernych krawców, tylko nie licząc się z kosztami w najbardziej renomowanych pracowniach.

Kto przyjdzie na koncert z okazji 30-lecia zespołu, dobitnie się o tym przekona, gdyż po raz pierwszy „Wileńszczyzna” wygalantuje się w stroje łowickie. Wyczarowywane przez trzy lata przez królową haftu Genowefę Miazek – tę samą, która swego czasu uszyła strój łowiecki dla samego papieża Jana Pawła II, który dziś eksponowany jest w Muzeum Watykańskim. Nic dziwnego, że chłopięce koszule i dziewczęce bluzki, będące dziełem jej magicznych rąk, budzą niekłamane „ochy” i „achy” podziwu.

Statystyki nie notują jakoś, ile osób przewinęło się za trzy dekady istnienia zespołu. Wiele, naprawdę wiele ich było. Bo każdy zespół – to żywy zbiorowy organizm z nieuniknioną rotacją, a tym bardziej ten złożony z artystów-amatorów. Jedni kończą szkołę i rozpoczynają nierzadko zagraniczne studia albo tam też podejmują pracę, zakładają rodziny, rodzą dzieci, których późniejsze chowanie pochłania sporo czasu. Ba, nawet egzotyczne tournee po Australii zakończyło się… utratą zespolanki, która wpadła w oko jednemu z tamtejszych rodaków na tyle, że została jego żoną i przeniosła się na Zielony Kontynent. O skali tej rotacji niech zaświadcza fakt, że gdy w odstępie 7 lat ponownie tam jechali, uświadomili nagle, że ledwie dla 10 proc. składu ten wyjazd jest naprawdę po raz drugi.

Niski ukłon wypada więc bić przed każdym, kto z zespołem powiązał los na długie-długie lata, ofiarowując swój czas na próby, występy, wojaże. O takich zwykło się mówić: złoty fundusz. W przypadku „Wileńszczyzny” jego synonimem są: Danuta Mieczkowska, Inga Trypucka, Anna Domańska, Inessa Moro, Barbara Piekarska, Anna Iwatowicz, które hen kiedyś tworzyły podwaliny kolektywu. Do weteranów należą też bez wątpienia bracia Robert i German Komarowscy. Trafili do „Wileńszczyzny” jeszcze jako uczniowie, a tę wierność przenieśli przez lata studiów i pracy zawodowej – odpowiednio dyrektora jednej ze szkół na Wileńszczyźnie i starszego specjalisty w administracji samorządu rejonu wileńskiego. Występują na scenie do dziś, a German tym, co sam posiągł w tańcu, chętnie dzieli się z innymi jako choreograf.

Tym choreografem numer 1 od wielu lat jest natomiast w zespole Leonarda Klukowska, pierwotnie tancerka z dużym stażem. To właśnie ona, gdy zaszła potrzeba, przejęła schedę po wspomnianej Danucie Mieczkowskiej. Predysponowana przez pomyślnie ukończoną naukę w Konserwatorium Muzycznym, w Akademii Muzycznej w Kłajpedzie, podyplomowe studia w Rzeszowie i Lublinie. A wszystko po to, by maksymalnie zgłębić tajniki kunsztu tanecznego, którym szczodrze się dzieli jak z „Wileńszczyzną”, tak też z „Jutrzenką” – szkolnym zespołem, skąd ta odławia narybek.

Prowadzony z wielką klasą przez Jana Mincewicza zespół tworzy obecnie już drugie pokolenie uczestników, także w splotach rodzinnych. Radość wielką ma na pewno taki Henryk Miłto, śpiewający jeszcze w nowowilejskich „Orlętach”, że dziś jego córka Katarzyna soluje w „Wileńszczyźnie”. Potomkami byłych zespolaków są też Dominik i Piotr Adomaitisowie oraz Joanna i Łukasz Leonowiczowie, dojeżdżający z dużym poświęceniem na próby aż z Mejszagoły. Wielkie zasługi położyła też rodzina Szturów. Kiedyś byli to bracia Henryk i Tadeusz, dziś są ich latorośle – Tomasz i Ela.

W minionym pięcioleciu zespół wzbogacił się o wielu nowych członków, że wymienię: Jakuba Żałę, Aleksandra Dasewicza, Ernesta Biełotkacza, Waldemara Iwanowa, Justynę Ingielewicz, Sylwię Maluk, Agnieszkę Dubicką, Justynę Dubrowinę… Po jubileuszowym koncercie 30-lecia na pewno dojdzie do kolejnej „zmiany warty”. Systematyczna praca z młodzieżą pozwala wierzyć w ów zastrzyk „świeżej krwi”, w pozyskanie tych, kto zechce być wierny rodzimemu folklorowi i nieść sztafetę w przyszłość.

Tym „magnesem” obok wypracowanej przez poprzedników renomy, ściągającym pod skrzydło „Wileńszczyzny” chętnych bratania się z ojczystą pieśnią i tańcem, jest też bez wątpienia kusząca perspektywa jakże atrakcyjnych wojaży. Nieraz naprawdę bardzo dalekich, gdyż przedzielonych od nas nawet oceanami. W roku 1995 i 1997 koncertowe szlaki zawiodły ją do Stanów Zjednoczonych Ameryki, a w roku 2001 i 2008 – do położonej „na końcu świata” Australii, by uraczyć własnym kunsztem tamtejszą Polonię. Ten kunszt oklaskiwali też Polonusi w Anglii, Danii, Belgii, Niemczech, Francji, Austrii, Hiszpanii, we Włoszech. Gdy w tych ostatnich byli w roku 1992, nadarzyła się jakże niecodzienna okazja spotkania się i zaśpiewania papieżowi Janowi Pawłowi II.

Rozdział osobliwy i najliczniejszy zarazem w koncertowych wojażach stanowią oczywiście te do Polski. Po raz pierwszy na zaproszenie Marii Fołtyn, organizującej wówczas festiwale moniuszkowskie w Kudowie Zdroju, udali się tam w roku 1988, kiedy już na dobre powiało „pierestrojką” i sowieckie szlabany graniczne zaczęły być mniej szczelne. Korzystając z okazji dali wtedy kilka koncertów w różnych miastach. Ten w Warszawie, w teatrze „Syrena”, przekształcił się w olbrzymią manifestację polskości. Sala dosłownie pękała w szwach od stojących widzów, tłumy ich oblegały przyległy do teatru teren; zostali dosłownie zasypani kwiatami, a bisom nie było końca.

Tak to przetarłszy szlaki po roku pojechali do Rzeszowa na festiwal zespołów polonijnych, gdzie dotąd w sumie byli trzykrotnie, koncertowali na organizowanych na Warmii i Mazurach „Kaziukach-Wilniukach”, na festiwalu Kultury Kresowej w Mrągowie, na krociu innych imprez, jak Macierz długa i szeroka. A za każdym razem zjednywali z mety serca rodaków, w szczególności tych, komu nieobca dola repatrianta, powodując lawinę wzruszeń.

Bo trudno się nie mieć wilgotnych od łez oczu, kiedy się słucha „Poloneza wileńskiego”, „Ojcowizny” lub brzmiącego niczym patriotyczny manifest, uchodzącego za hymn ojczystych stron „Wileńszczyzny drogi kraj”. A są to notabene pieśni, do których słowa i muzykę napisał nie kto inny jak niezmordowany Jan Mincewicz, ujawniając kolejny przejaw swego artystycznego talentu, polegającego na wykrzesaniu z polszczyzny męskich rymów, nieodparcie się kojarzących z łomotem werbli.

Kto z naszych rodaków zdążył zatęsknić do koncertującej „Wileńszczyzny” (a takich z pewnością – całe rzesze), już niebawem, bo 10 września będzie miał okazję, by mieć klaskaniem obrzękłe prawice. W tym dniu bowiem w Litewskim Narodowym Teatrze Opery i Baletu odbędzie się wielki, aż trzyczęściowy koncert z okazji jej trzydziestolecia. Ta okrągła data minęła w dniu 1 maja, jednak zważywszy, że w tym miesiącu kalendarz ma w nadmiarze imprez kulturalnych, obchody przełożono właśnie na jesień. Na część pierwszą jubileuszowej gali złoży się zaprezentowany po raz pierwszy z okazji ćwierćwiecza „Kiermasz wileński”, w części trzeciej da natomiast popis jak skład współczesny tak też weterani tudzież młody narybek.

„Gwoździem” programu stanie się bez wątpienia część druga – „Wieczorynka w Skrobuciszkach”. Część premierowa, gdyż tradycji, by pół okrągły albo okrągły jubileusz okraszać jakąś nowinką, tym razem również stanie się zadość. A stoi za nią ogrom wysiłku przygotowawczego. Postanowili bowiem odtworzyć atmosferę młodzieżowej potańcówki na Wileńszczyźnie z okresu lat 30.-40. ubiegłego stulecia. By możliwie najwierniej przywołać ubiory z tamtego okresu, wypadło zasięgnąć rady niejednego zawołanego etnografa z Macierzy, zajrzeć do kolekcji, jaką w tym względzie posiada Litewska Wytwórnia Filmowa. Na sam program złożą się natomiast najbardziej popularne pieśni i tańce tamtych lat, m. in. po wileńsku tańczony krakowiak, fokstrot, tango czy zapomniany dziś padespan. A elementami spajającym całość będzie tak swojska naszemu uchu podwileńska gwara, która doda kolorytu i oszczędzi widzom nudy. Słowem, będzie, oj, będzie na co popatrzeć i czego posłuchać!..

„A co nastąpi po koncercie, który „Wileńszczyźnie” teraz do reszty zaprząta uwagę?” – ktoś spyta. Odpowiedź takiemu panu Ciekawskiemu nasuwa się poniekąd samoistnie: skoro padła czwarta dziesiątka, będą… dalsze żmudne próby. By potem błyszczeć na koncertach i obok jak indywidualnych tak też zespołowych tytułów lub odznaczeń zaskarbiać nagrodę zapewne największą – podziw widza. Co oby długo jeszcze następowało pod niezrównanym kierownictwem Jana Mincewicza – człowieka nie mającego postury Waligóry bądź Wyrwidęba, ale mocarza duchem, będącego ostoją tego, co rodzime i polskie, a co tak wymownie streszcza się w pieśni i tańcu.

Henryk Mażul

Fot. archiwum

Wstecz