Podglądy

Płonie chata i obora!

Zaimponowała mi nasza pani prezydent. Odważyła się wreszcie jednoznacznie sformułować to, co inni politycy i dyplomaci dają Polsce do zrozumienia już od dłuższego czasu, jednakże dość pokrętnie.

Widocznie szefowa naszego państwa straciła do Polaków wszelką cierpliwość, bo przestała owijać gorzką prawdę w... sreberka. I w tych okolicznościach dowiedzieliśmy się, że Traktat polsko-litewski tym się różni od papieru toaletowego, że... zadrukowany i sztywniejszy. Co może powodować niejaki dyskomfort przy użyciu.

Bo w gruncie rzeczy, jak orzekła najjaśniejsza gwiazda naszych politycznych rankingów, to nic nie znaczący świstek i powoływanie się nań jest zwyczajnym chamstwem. Co prawda, pani prezydent użyła innego słowa, ale to i nie dziwota. Polityk tej rangi zmuszony jest posługiwać się obowiązującymi w dyplomacji metaforami... Choć, między prawdą a Bogiem, nasza Dalia Grybauskaite o język dyplomacji dba nieortodoksyjnie. W każdym bądź razie jej najnowsze przesłanie do władz RP jest bardziej niż czytelne: „Przestańcie nam wreszcie, nieokrzesane prostaki, zawracać gitarę jakimś tam traktatem”.

„Do tego, by uważać czy też wierzyć, iż w traktacie były jakieś konkretne obietnice, naprawdę nie ma podstaw prawnych – pouczyła Grybauskaite polskie buractwo w wywiadzie dla Litewskiego Radia. – Jeżeli były jakieś rozmowy na poziomie relacji osobistych, to traktować takowe jako zobowiązania państwowe jest nawet niezbyt taktownie”.

Jakież to kategoryczne i… rozbrajające. Pani prezydent sugeruje, zdaje się, że w trakcie negocjacji tej umowy (a trwały one niejeden miesiąc – to pamiętam), nasi politycy ostro imprezowali. A po wódce, wiadomo, nie ma brzydkich kobiet, wrogich krajów, niesympatycznych adwersarzy, językowych barier i niewykonalnych obietnic. No, to nasi obiecywali. Na odczepnego. Ale żeby zaraz „te jakieś” prywatne gadu-gadu traktować jako coś serioznego i o nich kilkanaście lat po wytrzeźwieniu przypominać...? Faux pas jak stąd do Nowej Zelandii.

No, chyba że polskim politykom nigdy nie zdarzało się po pijaku bujać bujdy na resorach. Albo nie zauważyli w trakcie tych negocjacji, że nasi są porządnie podcięci. Nie wiem, czy byli, ale z dzisiejszych wypowiedzi czołowych litewskich polityków wynika, że podobnie jak dyrektor Variétés Stiopa Lichodiejew w mojej ukochanej powieści „Mistrz i Małgorzata” po wódce pili jeszcze portwajn. „Na litość, któż tak postępuje!” – wołam za Bułhakowem.

W ogóle odcinanie się od Traktatu i innych polsko-litewskich porozumień jak od zapisków... jeżeli nie sumazszedszych, to co najmniej niespecjalnie trzeźwych jest u nas coraz popularniejsze. Zaczął bodajże minister spraw zagranicznych Audronius Ažubalis, który jeszcze w maju, podczas dyskusji, zorganizowanej w Centrum Studiów Europy Wschodniej, raczył był powiedzieć, że jednym z powodów polsko-litewskich nieporozumień w kwestii mniejszości narodowych były „lekką ręką rozdawane obietnice albo chęć niektórych naszych polityków do bycia dobrymi rozmówcami”.

Miesiąc później (w wywiadzie dla agencji BNS) teorię o niepoważnych litewskich obiecankach-cacankach lansowała ambasador Litwy w Warszawie Loreta Zakarevičiene: „Tak. Polacy mówią, że Litwini Traktatu nie przestrzegają. Problem w tym, że niektórzy nasi wysokiej rangi państwowi funkcjonariusze nieodpowiedzialnie składali obietnice” – wyznała szczerze pani ambasador. Z kolei premier Andrius Kubilius, goszcząc w „Salonie politycznym” radia „Znad Wilii”, wytłumaczył rozbrajająco, dlaczego nasi politycy robili Polskę w kwestii problemów mniejszości w bambuko nie tylko podczas negocjowania Traktatu, ale też znacznie później, np. przed 7-8 laty. Bo pilno nam było do struktur europejskich i euroatlantyckich, a Polska była pędzącą w ich kierunku lokomotywą, która i nas tam za sobą entuzjastycznie wlokła.

„Wówczas oba kraje dążyły do członkostwa w Unii Europejskiej i NATO. Cała Europa Środkowa przeżywała wtedy okres intensywnej współpracy, państwa miały wspólne cele, a Polska zajęła stanowisko lidera i odgrywała bardzo ważną rolę. Obecnie przeżywamy inny okres, priorytetową sprawą dla krajów europejskich jest stabilizacja strefy euro, stąd tych romantycznych spraw, które łączyły nas przed kilku laty, po prostu nie ma na agendzie” – wyznał szczerze szef naszego rządu.

Czyli Kubilius powiedział otwarcie, że w poczekalni, prowadzącej na międzynarodowe salony, mizdrzyliśmy się do Polski jak odurzona kolorowymi drinkami panna prowincjuszka do bardziej otrzaskanego w świecie kawalera. Ale wraz ze znalezieniem się Litwy na tych salonach poczuliśmy się jak mocarstwo i nasz afekt do lidera regionu wyparował. Było – minęło. Kaniec flirta – ogłasza Kubilius. – Mamy na głowie ważniejsze sprawy niż jakieś romantyczne pierdoły. Te „romantyczne pierdoły” to właśnie obietnice godnego traktowania polskiej mniejszości narodowej.

Najbezczelniejsze zaś jest to, że pretensje o te jeszcze niedawno „lekką ręką rozdawane obietnice” Litwa kieruje nie do swoich rozdawaczy, tylko do Polski właśnie. Bo jakim prawem ta nagle oczekuje ich spełnienia? Dlaczego śmie je traktować poważnie? Tak, chlapnęło się coś na rauszu, ale jakimże trzeba być prostakiem, by o tym przypominać.

Pamiętacie tę scenę z upitym jak bela Kokeszką, za którego Pawlak w filmie „Sami swoi” aż 10 litrów bimbru dał, bo myślał, że to „weteryniarz”, „mądra ręka”, która jego Mani „w rodzeniu pomoże”. I oto ten „weteryniarz”, który okazał się być młynarzem, w krótkim przebłysku świadomości udziela Pawlakowi bardzo mądrej rady: „Nigdy nie kupuj po pijanemu”. A w odpowiedzi na pawlakowe rozżalone: „Aha, a to ja pił?”, nabytek wzrusza jeno ramionami: „Co za różnica?”. Tak i Litwa wobec Polski. „Nie trzeba było kupować po pijanemu” – sugerują nasi politycy. I nieważne, kto pił. A na próbę traktowania Litwy przez Polskę jak poważnego partnera, nie robiącego sobie z gęby cholewy, reagują infantylnym nabzdyczeniem i krzykiem o stosowaniu presji.

Rosjanie mawiają: „obiescziannogo tri goda żdut”. Polska na upomnienie się o jedno „obiescziannoje” czekała 17, na inne (jak przyznaje sam Kubilius) – 7-8. A to, że się wreszcie upomniała, jest w opinii naszego premiera, „działaniami mającymi na celu wymuszenie na Litwie podjęcia takich czy innych decyzji”. Natomiast – w opinii dziennika „Lietuvos rytas” – „działaniami radykalnymi”. A wobec takich dumny Litwin nie ulegnie – ostrzega premier.

„Przez te stulecia charakter Litwina historycznie tak się ukształtował, że jeżeli duży sąsiad na siłę czegoś żąda, Litwin prędzej zgodzi się, by jego chata się spaliła, niż ulegnie temu żądaniu” – oznajmia z dumą.

No, to chata już płonie, panie premierze. Obora też. Podpaliliśmy je jeszcze, zanim jakikolwiek duży sąsiad czegokolwiek od nas „na siłę zażądał”. Mamy fatalne stosunki z Rosją, coraz gorsze z Polską, a dziwny flirt naszej „bursztynowej lady” z prezydentem Białorusi Łukaszenką nie wróży przetrwania i świrenkowi, który się na razie ostał. Bo świat na jej zabiegi o przychylność „Baćki” patrzy z konsternacją. I nie ma jeszcze nic złego w tym, że pod jej przywództwem Litwa stara się działać na rzecz zbliżenia z Białorusią, że jako jedna z nielicznych przywódców europejskich spotkała się z prezydentem Łukaszenką, że Białoruś odwiedził również premier Kubilius...

To wszystko da się podciągnąć pod, jak to określiła Grybauskaite, próbę burzenia „chińskiego muru”, jaki „Europa dosłownie zbudowała między sobą a Białorusią”, a jakiego, jej zdaniem, „nie powinno być”. I już pomijając fakt, że budowniczym tego muru jest akurat sam kontrowersyjny przywódca Białorusi, to i tak wychodzi, że nasza prezydent zbyt gorliwie obleka się w togę adwokata diabła. Ciągle docierają do nas dziwne na ten temat sygnały. Raz czytamy, że Dalia Grybauskaite lansowała go na europejskich forach jako „jedynego gwaranta niezależności Białorusi”, innym razem, że usiłowała rozmiękczyć stanowisko Europy wobec tego kraju... Po co to wszystko? No, chyba, że były to tylko kolejne „rozmowy na poziomie relacji osobistych”, których nie warto traktować poważnie. Ale nie sądzę.

Ostatnio szefowa naszego państwa wysłała swojemu białoruskiemu koledze kolejny sygnał, że może liczyć na jej przychylność. Podczas wspomnianego wywiadu dla Litewskiego Radia obraziła białoruską opozycję stwierdzeniem, że jej przedstawiciele są finansowani przez Kreml i nie dbają o niepodległość, a tylko o korzyści materialne. Na miejscu prezydenta Łukaszenki, który ostatnio w obliczu widma krachu swojego państwa znów usiłuje poprawić relacje z Zachodem, za takie nabluzganie jego wrogom co najmniej poprosiłabym Grybauskaite o rękę.

Chociaż nie wykluczam, że poczęstowałaby konkurenta czarną polewką. Wszak dopiero co (zabiegając o uzyskanie w MFW ogromnego kredytu) Łukaszenka zaczął wypuszczać z tiurmy gnojonych tam od dziewięciu miesięcy opozycjonistów – czyli, wg Grybauskaite, tych chciwych i interesownych agentów Kremla. Czy tak postępuje prawdziwy macho, ideał silnej i zdecydowanej kobiety? I to w sytuacji, gdy ktoś „zażądał czegoś na siłę”? Ugiął się chłop w obliczu głupich kilku miliardów dolarów... A fe! Litwin by w tej sytuacji już dawno spalił swoją chatę.

I już kończąc temat naszych stosunków z Białorusią. Zdaniem opozycyjnych białoruskich dziennikarzy, „litewskie władze po cichu popierają Łukaszenkę, bo uważają duży odłam białoruskiej opozycji za nacjonalistów, którzy po dojściu do władzy mogą rozbudzić spór na temat historii Wielkiego Księstwa Litewskiego, w której rola Białorusinów jest, ich zdaniem, konsekwentnie pomijana”. W każdym bądź razie nie wróży to dobrze przyszłym litewsko-białoruskim stosunkom, ale to nie będzie nasza wina. U nas za stosunki z sąsiednimi państwami są odpowiedzialni wszyscy poza naszymi własnymi politykami.

Za te polsko-litewskie odpowiada wyłącznie polska mniejszość. To nasz premier tak wykoncypował z wypowiedzi swojego gościa – szefa polskiego rządu Donalda Tuska. Zastanawiam się teraz: czy premierowi RP, gdy mówił, że „relacje między Polską a Litwą będą tak dobre, jak dobre są relacje państwa litewskiego z polską mniejszością”, rzeczywiście chodziło o wskazanie nas jako chłopców do bicia za to, że polsko-litewskie relacje utraciły swój dawny romantyzm? Może jednak szefowi polskiego rządu chodziło o powstrzymanie rozjeżdżającego polską mniejszość asymilacyjnego walca? Skądże!

Co autor miał na myśli, wie tylko nasz premier. Wyszło mu, że oświadczenie Donalda Tuska „nakłada dość poważną odpowiedzialność na polską mniejszość żyjącą i pracującą tu, na Litwie”. Nie wiem jak inni, ale ja osobiście za taką odpowiedzialność dziękuję. Oznacza ona, że nasi politycy i dyplomaci mogą te stosunki dowolnie psuć, a my w imię ich poprawy – mlaskać z zachwytu nad każdą zaserwowaną nam przez rządzących obrzydliwością.

A swoją drogą ciekawe jest to, że i nasze relacje z Moskwą też w żaden sposób nie zależą od postępowania litewskich władz. My tylko obserwujemy ich rozwój.

„Na przykład dobre stosunki między Litwą i Rosją, o które nieustannie zabiegamy, zależą od zachowania rosyjskiego przywództwa” – tłumaczy Andrius Kubilius. Co też pan powie, panie premierze? A dlaczegoż to nie od zachowania rosyjskiej mniejszości, prawie tak samo licznej jak polska? Gdzie tu logika, bez której polityka staje się błazenadą?

Ale nasze polityczne autorytety lubią błaznować. Widocznie podobnie jak Antoine de Saint-Exupéry uważają, że „czysta logika jest ruiną ducha”. Oby jednakże z tą wolnością ducha nie przesadzili. Można lekceważyć zapisy jakiegoś tam polsko-litewskiego Traktatu, można się też upierać, że ratyfikowana Konwencja ramowa o ochronie mniejszości narodowych zawiera wyłącznie rekomendacje, które Litwy do niczego nie zobowiązują, można się nawet odcinać od starannie udokumentowanych własnych obietnic twierdząc, że złożyło się je nazbyt spontanicznie albo nieosobiście.

Jest jednak pewien szkopuł, takie wygibasy oznaczają demonstracyjne odcinanie się od ciągłości własnego państwa. To sygnał dla innych państw – Litwa jest nieprzewidywalna, to partner, który w dowolnej chwili może bez dania racji wycofać się z każdej umowy, układu, porozumienia, współpracy. Co jeden litewski rząd czy parlament uchwalił, to inny może demonstracyjnie zawiesić na gwoździu w wychodku.

Świat takich fanaberii nie lekceważy. Bowiem co się stanie, gdy na Litwie do władzy dorwą się politycy pokroju Songaily, Kupčinskasa i Ozolasa czy młodzi nacjonaliści z Litewskiego Związku Młodzieży Narodowej (a wszystko ku temu idzie)? Czy nie okaże się pod ich rządami, że również traktaty akcesyjne pomiędzy Litwą a UE oraz NATO są tyleż warte co ten polsko-litewski, że „nie ma podstaw prawnych”, by je traktować „jako państwowe zobowiązania”.

Mam tylko nadzieję, że pani prezydent na spółkę z premierem, szefem MSZ i innymi wolnoduchami zdają sobie sprawę, iż wspomniane struktury bez Litwy doskonale sobie poradzą. Czy vice versa? Na miejscu Dalii Grybauskaite spytałabym o to „jedynego gwaranta niezależności Białorusi”, który, gdy przyszło żyć na własny rachunek, zamiast podpalać chatę, miota się właśnie gorączkowo: komu tu drożej sprzedać duszę – Moskwie czy jednak MWF?

Lucyna Dowdo

Wstecz