20 stycznia br. minęła 70. rocznica urodzin wileńskiego poety Sławomira Worotyńskiego

„Zamieszkać razem pod wspólnym płaczem...”

20 stycznia 2012 Sławomir Worotyński, jakby żył, świętowałby Jubileusz Siedmiu Krzyżyków na Karku. Niestety, konieczny tryb warunkowy tej szansy nie stwarza. 22 września przyszłego roku minie 30 lat, kiedy go nie stało, a to odejście własną wolą przypieczętował, wybierając śmierć samobójczą.

W wyobraźni zatem mogę jedynie zmodelować nasze spotkanie w dniu fetowania jego 70-lecia. Bo jestem bardziej niż pewny, że do takiego by doszło. Raczej w gronie skromnym liczebnie, gdyż Sławek nie przepadał z natury za spędami, którym towarzyszą rażące oczy jupitery, wiązanki kwiatów i życzeń, chóralnie intonowane „sto lat”. Tematów do rozmowy na pewno by nie zabrakło. Po tym, gdy Sławek przeczytałby najnowsze wiersze, wyjęte z czeluści życia. Nie dopuszczam bowiem nawet myśli, że takowych nie miałby w swoim notesie. A może nawet w osobnym tomiku. Pomyślanym, by uczcić kolejny zaokrąglony w rachunku zerem etap własnego życiorysu.

Sławka jednak nie ma. Z pamięcią więc bardziej niż z wyobraźnią trzymać sztamę wypada. Wygrzebując z niej niczym żarzące węgielki z popiołu chwile, kiedy zrządzeniem losu byliśmy razem. I żałując ogromnie, że ten los poskąpił zdecydowanie dłuższej ziemskiej Przyjaźni. Choć... na dobrą sprawę takowy „licznik” wypada uruchomić już od mojego zasiadania w ławie studenckiej, datującego się początkiem lat 70. ubiegłego wieku, odkąd w „Kolumnie Literackiej”, ukazującej się na łamach „Czerwonego Sztandaru”, coraz bardziej rozsmakowywałem się w jego twórczości. Nie ukrywam, że będąc o 11 lat starszy wiekiem, wznosił się na coraz wyższy piedestał, stawał się dla mnie poetycką „ikoną”. Do której wszak „modliłem się” zaocznie...

Aż wreszcie – w roku 1981 – dane nam było się spotkać, w czym pośredniczył... Rafał Wojaczek, będący w latach 70. idolem młodych-gniewnych. To właśnie wieczór jego twórczości, czczący 10. rocznicę śmierci, robiliśmy w salce redakcji „Czerwonego Sztandaru”. Sławek, który miał autora „Sezonu” i „Innej bajki” dość dobrze przerobionego, przyszedł na to spotkanie. Co więcej, gdy po prezentacji wierszy rozgorzała dyskusja, wziął w niej wielce czynny udział. Mniemając, że człowiek ma do śmierci takież prawo jak do życia.

A ponieważ byliśmy po tejże stronie zdania, kilka dni później z Nowej Wilejki, gdzie na co dzień mieszkał, dostałem kopertę. W niej natomiast zamiast listu znajdował się napisany odręcznie wiersz, opatrzony tytułem „Życie i powroty Rafała Wojaczka”, z na ile przepiękną, na tyle nieoczekiwaną dedykacją dla mnie. W ten to sposób zaczęliśmy ciążyć ku sobie, popychani Przyjaźnią do grobowej deski.

Ta zdecydowanych rumieńców nabrała, odkąd Sławek zatrudnił się jako goniec w redakcji „Czerwonego Sztandaru”, gdzie akurat pracowałem w charakterze dziennikarza. Jego zajęcie polegało na tym, że w godzinach popołudniowych, kiedy na całego ruszał proces wydawania kolejnego numeru dziennika, z jej siedziby przy ulicy Mostowej 14 miał nosić do położonej prawie vis a vis kościoła św. Anny drukarni makiety i materiały. Napisane na maszynie, a po czym złożone na linotypie i w postaci ołowianych sztabek zestawione przez zecerów na gazetowe łamy, jako że naonczas o poczcie elektronicznej i innych komputerowych cudach-dziwach nie było jeszcze nawet mowy.

Dla Sławka ta spacerowa misja nie sprawiała wielkiego trudu. Dawała mu za to dużo czasu do myślenia i tworzenia, kiedy w tę i z powrotem raz za razem przemierzał niegdysiejszy Cielętnik. Nosił przy sobie stale długopis i notes, gdzie za głosem „Muzy-natchniuzy” wsiewał ziarna nowych strof poetyckich (czynił to zresztą naprawdę drobnym maczkiem, gdyż taki miał charakter pisma).

A myśleć miał o czym. Pęczniał mu bowiem wtedy w życiorysie – jak się później okaże – ostatni rozdział. Z wyjazdem na stały pobyt do Polski w tle. Do drugiej żony – Danuty z Bielska-Białej, z którą poznawszy się przez czasopismo „Radar”, dzięki wydrukowanym tam wierszom Sławka, w roku 1976 zawarli związek małżeński. Tu, w Wilnie, dokąd Danuta przyjechała, gdzie przeżyli wspólnie dwa lata, gdzie w roku 1977 wydali na świat owoc swej miłości – syna Marcina. Po czym Danuta-żona – obywatelka Polski Ludowej – zjechała z maleństwem do kraju. Natomiast Sławek-mąż – jako obywatel Litwy Sowieckiej – pozostał w Wilnie. Ustalili, że poczyni możliwe z najszybszych starania, by mogli się znaleźć razem.

Pech chciał, że te plany pokrzyżowała im rodząca się niczym wrzód na peerelowskim ciele „Solidarność”. A wraz z nią Warszawa zaczęła być postrzegana przez moskiewski Kreml jako potencjalny zdrajca socjalistycznego „raju na ziemi”. By wyjechać nad Wisłę w odwiedziny do krewnych i znajomych, trzeba było nachodzić się po różnych instancjach do zdarcia obcasów. A cóż mówić o tych, komu akurat w owym czasie los zgotował wyjazd tam na stałe.

Sławek heroicznie przez to wszystko przechodził. Nie mając jednak wrodzonej sztuki rozpychania się łokciami po życiu i kombinowania, był traktowany przez urzędasów niczym pingpongowa piłeczka. Siłą rzeczy miesiąc poganiał więc miesiąc, okrutnie niszcząc uczucia, które na linii Wilno – Bielsko-Biała podsycali korespondencją. Do bólu szczere Sławkowe strofy w kopertach znajdowały w osobie Danuty coraz mniej zachłannego odbiorcę. „Co się śniło nam i nie śniło/ zgasił czas. Wszechwidzący ślepiec...” – napisze w jednym z ostatnich wierszy.

Kiedy wreszcie on miał upragnione papiery do wyjazdu, Danuta po kilku latach czekania dawała niedwuznaczne sygnały, że nie za bardzo po co ma się fatygować. Zdecydował się jednak na to. W dniu 16 sierpnia 1983 roku rozstawał się z rodzicami i siostrą Alą. Wraz z Janem Koziczem, po zładowaniu do kontenera dobytku, jaki ze sobą zabierał, też doznaliśmy jego serdecznego pożegnalnego objęcia. Gdy tonęliśmy w ramionach, całą mocą szczerości życzyłem, by się jakoś trzymał, choć przecież intuicja węszyła najgorsze. Za okres znajomości zdążyłem co nieco „rozgryźć” Sławka i wiedziałem doskonale, że nie należy do ludzi o twardości ducha jak marmur bądź granit.

Już pierwszy otrzymany niebawem z Bielska-Białej list potwierdził moje wykrakane przez czarnowrony przypuszczenia. Rodzinny dramat cwałem parł do przodu. Zostawszy w mieszkaniu na Wyzwolenia sam, jako że Danuta z synkiem wyjechała na wczasy nad morze, Sławek miotał się niczym zranione zwierzę, brocząc coraz nowymi, wołającymi wniebogłosy wierszami. Na nic. Próżno też słałem doń listy z zachętami powrotu do Wilna. Czarna Lawina, o której widmie coraz czytelniej donosił w kolejnych brzemiennych rozpaczą listach, a której zejście przecież prowokował, okazała się nad wyraz usłużna w porwaniu kusiciela na zawsze. 23 września – nazajutrz po jego wisielczej śmierci – dostałem telefon od pani Ali, nie pozostawiający żadnych złudzeń. Podobnie jak mój ostatni list, który ze stemplem „nie podjęto w terminie” bumerangiem wrócił do Wilna.

Czułem się jak wypatroszona płotka, wrzucona w ocean życia. Zdolny bardziej leżeć niż chodzić, na wieść, że siostra Ala jedzie na pogrzeb Brata, powlokłem się jednak do Cielętnika nad Wilenkę. By nagarnąć stamtąd wileńskiej ziemi, „ozdobić” ją kilkoma listkami, jakie niczym łzę uroniła zabójczo piękna wtedy u nas Jej Wysokość Jesień, i ulokować w uprzednio kupionej misternie rzeźbionej szkatułeczce. Do dziś pewną ulgę mi sprawia, że ta symboliczna pamiątka przekazana pani Ali, została przez nią wrzucona do grobu, kiedy drzewa na cmentarzu w Bielsku-Białej na swe niepowtarzalne głosy wyszumiały requiem.

Niewiele, bardzo niewiele mogłem więc na odległość usłużyć Sławkowi w ostatniej drodze. Pogodziwszy się z ziemską nieobecnością Przyjaciela, zacząłem mocno się drapać w głowę, co począć z jego odręcznie spisanym tomikiem wierszy „Thanatos”, zostawionym mi w darze przed wyjazdem do Polski oraz z ostatnimi przed tragiczną śmiercią napisanymi wierszami, jakie listownie dosłał. Z nich i z innej będącej w rozsypce literackiej spuścizny, jako że Sławek nie doczekał się za życia nawet najmniejszej książeczki, w roku 1990 udało się wydać dosyć duże objętościowo, gdyż liczące bez mała 200 stron „Kontrasty i analogie”, zawierające jak poezję, tak też prozę. W roku 1991 twórczość tę w postaci książkowej uwieczniła wydana w Warszawie staraniem pana Romualda Karasia „Podróż” oraz na naszym wileńskim gruncie „Złamana gałązka bzu” (2005), do czego rękę i serce wielkodusznie przyłożyła pani Jadwiga Podmostko.

Nie muszę mówić, że wszystkie one prężą na baczność pamięć o Sławku. Pośród tych, kto jest orędownikiem źródlanej a nie błotnej poetyckiej wody. Kto przepada za szczerością i spontanicznością uczuć, na co w wierszowanej spowiedzi zdobywają się przede wszystkim nadwrażliwcy, których Sławek był poniekąd rasowym okazem. Trudno nie wierzyć temu, co zdążył napisać, a co zostało wsparte na dwóch z pozoru jakże odmiennych filarach: miłości i śmierci. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale był naraz sługą dwóch panów – Erosa i Thanatosa i tej wierności dochował do własnych dni ostatnich.

Nie biorę się twierdzić, jak z perspektywy 70 lat, gdyby tego wieku dożył, oceniłby własne koleje losu Sławek. Na pewno miałby za co siebie biczować, ale też z czego się rozgrzeszyć i za co poklaskać na znak akceptacji. Nie towarzyszyło mu bowiem łatwe „krok po kroku”. Dzieciństwo przyćmiła wojna i wynikające z niej kłopoty natury materialnej. Po uzyskanej w roku 1959 maturze imał się kolejno kilku robociarskich fachów (ślusarza, technika, zecera). By „wżenić się” w inteligencję, próbował studiować rusycystykę w Wileńskim Instytucie Pedagogicznym. Nie zdobył jednak wyższego wykształcenia. Za to stale i ciągle edukował się sam, w czym pomocą służyła lektura książek, które wręcz pożerał (nie jest chyba przypadkiem, że zarówno matka, jak też obie późniejsze żony były bibliotekarkami). Ta fanatyczna pasja poznawcza zrobiła zeń erudytę, jakże biegłego w malarstwie, muzyce, literaturze, mitologii, czego pokłosie bez trudu znaleźć można w poezji.

Próby ustabilizowania życia poprzez założenie rodziny poniosły fiasko. Nie uratowali tego nawet córka Wioleta z pierwszego małżeństwa i syn Marcin – z drugiego. Do tanga na parkiecie życia, potrzebującego – jak śpiewa „Budka Suflera” – „dwojga zgodnych ciał i chętnych serc” wkradło się sfałszowane pas. Zmylony w drugim przypadku krok okazał się zabójczy.

21 stycznia w Domu Kultury Polskiej w Wilnie z inicjatywy Aliny Worotyńskiej odbyła się uroczystość poświęcona 70. rocznicy urodzin Brata. Była więc okazja, by w gronie osób starszych, komu Jubilat jawi się w pamięci z autopsji albo kto zbratał się z nim poprzez wiersze (a wielce cieszy, że wśród takowych nie brak też młodzieży) wytworzyć liryczną wspólnotę serc. Do której Sławek w wielkim rozradowaniu wprost z Nieba dołączył…

Henryk Mażul

Wstecz