Znaki Nieba na ziemskich drogach

Sztandar Wileńszczyzny – błogosławiony ksiądz Henryk Hlebowicz

9 listopada br. minęła kolejna rocznica męczeńskiej śmierci ks. Henryka Hlebowicza, ogłoszonego błogosławionym w gronie 108 Męczenników Polskich II wojny światowej. Zginął, mając zaledwie 37 lat, a zostawił po sobie długą pamięć nieprzeciętnego kapłana. Jest figurą wielkiego patrioty-kresowiaka.

Nie mam zamiaru w sposób chronologicznie uporządkowany przedstawiać jego sylwetki. Chcę natomiast przełamać z Wami zdumienie krótką, a jakże owocną, dynamiczną, pełną ostrych zakrętów historią tego człowieka, którą z grubsza można zamknąć w geograficznym kluczu: Grodno – Orenburg – Wilno – Lublin – Rzym – Troki – Chotajewicze – Korzeń – Okołów – Borysów. Proszę wybaczyć dygresję, która od razu się ciśnie: ile jeszcze Wileńszczyzna kryje w swej historii wybitnych osobowości?

Urodził się 1.07.1904 roku w polskiej rodzinie kresowej o wielkich tradycjach. Przedstawiciele obu rodów – Hlebowiczów i Chreptowiczów – piastowali w przeszłości szereg wysokich stanowisk w Wielkim Księstwie Litewskim. Za wierność katolicyzmowi, wraz z rodziną, doświadczył losu zesłania do Orenburga – miasta nad rzeką Ural, leżącego na granicy Europy i Azji. W przeszłości przebywało tam tak wielu Polaków, że nawet wzniesiono świątynię rzymskokatolicką. Ośmioletni Henryk, gdy uczęszczał na Msze święte, mógł przeczytać na jednej z kościelnych ławek: „Tu modlił się Tomasz Zan”. Tak daleko od Polski nawet martwe przedmioty uczyły go miłości Ojczyzny…

Rodzina Hlebowiczów przeżyła tam bardzo trudne chwile, gdy ich zdolny, ale wątły fizycznie syn, ciężko zachorował na tyfus. Nadzieja na powrót do zdrowia była niewielka. Lekarz Rosjanin powiedział nawet: „Żyźń jego w rukach Boga”. Po latach okazało się, że było to stwierdzenie prorockiej rangi.

Tak więc, Bóg chciał, by Henryk żył! Został księdzem, doktorem nauk filozoficznych i teologicznych, profesorem seminarium duchownego i Uniwersytetu Stefana Batorego, proboszczem niejednej parafii, duszpasterzem katolickich organizacji akademickich. Krótko mówiąc – imponująca kariera, jak na tak krótki wiek życia. A przecież żaden z tych tytułów nie upoważnił go do wstąpienia na ołtarze. Było coś frapującego w tej osobowości, co do dziś zdumiewa ludzi, a pewnie i samego Boga. Same epitety, kierowane w jego adres – „wicher w sutannie” czy „płomienne serce” – najlepiej o tym świadczą. Żartowano, że nawracał nawet grając w brydża. Przytoczmy kilka wypowiedzi różnych ludzi, które pozwolą nam bliżej go poznać.

Dedykacja na książeczce do nabożeństwa, zatytułowanej „Książka misyjna zawierająca modlitwy i nauki najstosowniejsze, aby sobie zapewnić zbawienie”, jaką wpisał profesor-dyrektor orenburskiego gimnazjum siedemnastoletniemu maturzyście, mówi sama za siebie: „W modlitwie i myśli nabożnej człowiek znajduje często odpowiedź na najważniejsze swe zapytania. Pamiętaj o tym zawsze, moje dziecko, i nie słuchaj tych, co się z pobożności śmieją”. Twój A. Porfianowicz (1 maja 1921 roku).

Relacja Jerzego Wrońskiego o wieczerzy wigilijnej w 1939 roku w Domu Akademickim: „Była to najsmutniejsza wieczerza, w jakiej uczestniczyłem. Wszyscy obecni pogrążeni jeszcze byli w osłupieniu po strasznej klęsce wrześniowej. Po przemówieniu rektora USB, St. Ehrenkreutza, oraz jakiegoś elokwentnego studenta wstał zza prezydialnego stołu chudziutki ksiądz w okularach i zaczął mówić. Od pierwszych jego słów zmienił się nastrój na sali. Zaszokował on wszystkich głębokim autentyzmem. Mówił krótko. A przemówienie zakończył gestem. Wzniósł wysoko ponad głowę opłatek. Gestowi temu towarzyszyły słowa, które pamiętam dokładnie, jakoby to było wczoraj: „Trzymam w ręku opłatek, ale wolałbym trzymać karabin. Gdy jednak zwyciężymy, niech rękę karzącą powstrzyma ręka miłości”.

O kazaniach ks. Hlebowicza w okresie wojny pisał Bronisław Krzyżanowski w Mateczniku Wileńskim (Paryż 1979 s. 32): „Wiosną 1941 r. jedna tylko osobistość przebijała się przez przyćmienie naszej egzystencji, jeden tylko głos naruszał WIELKIE MILCZENIE – był to ks. Hlebowicz. W owym czasie stał się on sztandarem Wilna”.

Stanisław Stomma w artykule o Pawle Jasienicy napisał: „Z okresu okupacji dwa epizody zasługują na szczególne podkreślenie. Pierwszy – to udział Jasienicy (wtedy Beynara) w tzw. grupie ks. Hlebowicza. Ks. Henryk Hlebowicz był szczególnym zjawiskiem, niezmiernie dynamicznym na tragicznym tle Wilna pod okupacją. Kapłan żarliwy, kaznodzieja znakomity, skupił dokoła siebie ludzi różnych obozów. Do otoczenia jego należeli wybitni działacze PPS z byłym posłem dr. Dobrzańskim na czele; z lewicy sanacyjnej: profesorowie Hiller i Mozałowski. Liczni katolicy. Znalazł się tam i Beynar”.

I jeszcze jeden głos z tamtego czasu, profesora USB Michała Reichera: „Co pewien czas odwiedzaliśmy ks. H. Hlebowicza, członka tajnej organizacji, który przyjmował nas czarną kawą (w owych czasach przysmak nie byle jaki) w swym skromnym mieszkaniu na murach bernardyńskich. Informował nas o niejednym ważnym wydarzeniu, zaznajamiał się z naszymi sprawami, wgłębiał się w nasze troski, zawsze starał się pomóc. Wspominam o nim, gdyż był on niezwykłą, wyjątkową postacią; dokoła szerzył dobro, przynosił pociechę i nadzieję. Był człowiekiem szlachetnym, odważnym, bohaterskim”.

Ksiądz Henryk Hlebowicz zdobył „rząd dusz” nad młodzieżą szkół średnich w Wilnie na przełomie 1940/1941 – kiedy w szkołach zaczął obowiązywać program wychowania socjalistycznego. Gdy władze sowieckie zaczęły akcję ateizacyjną młodzieży, wygłosił słynne kazanie w dniu 3.05.1941 r. w kościele św. Jerzego, w którym złożył akt ofiarowania życia Bogu za ratowanie wiary młodzieży.

Osobiście miałam niemałe szczęście spotkać jedną z tego „rządu dusz”. Okazała się nią żona mojego profesora z SGGW, p. Halina Jabłońska, która tak wspomina religię w okresie okupacji: „Myśmy wszyscy z kilku gimnazjów biegli wieczorem do ks. Hlebowicza na religię. Przybiegałam po pracy – ostatnia. Jego mieszkanie – „mała klitka” było tak zapełnione, że dla mnie zostawało tylko miejsce na jego łóżku”. Wspomina księdza, jako przemiłego człowieka, spokojnego, życzliwego dla ludzi. Do dziś pamięta też strach, który towarzyszył jej zdążając na te spotkania.

Ks. Tadeusz Krahel pisze: „Był jednym z tych kontrowersyjnych księży, przyczyniających wiele kłopotów hierarchii, ale w ostatecznym rachunku przynoszących tyle dobra Kościołowi. Dał się poznać ze swej samodzielności myślenia i odwagi postępowania”.

Gdzie jest sekret tej oryginalności? Ludzie mogą nam przekazać swoje wrażenie o człowieku, ale najlepiej poznaje się go w pozostawionych przez niego tekstach. Odwołajmy się do nich.

Oto jego akt ofiarowania w dniu kapłańskich święceń: „Tobie, Ojcze, przez Syna Twojego, Pana i Przyjaciela mojego, przez przeczyste serce Najświętszej Maryi, Matki mojej, za wstawiennictwem św. Tereni, siostry mojej – dzisiaj, sprawując po raz pierwszy Najświętszą Ofiarę – wraz z Nią oddaję siebie całego, całe życie moje z każdą jego chwilą, wszystkie zdolności i siły moje – cały czas mój i prace moje – każde niepowodzenie, smutek i cierpienie – każdą radość, wesele i powodzenie – oklaski, pochwały i wywyższenia – wzgardy, obojętności i poniżenia. Ofiaruję to wszystko i siebie całego na większą Chwałę Twoją. Pragnę jej Ci przysporzyć – całym życiem swoim i jak najwięcej. A sposób? Ty wskażesz mi sam, Panie! Chcę żyć i pracować tylko dla Ciebie. A nawet nie chcę koniecznie żyć i pracować..., bo może każesz mi jutro zakończyć to życie..., może zechcesz, bym to życie na łożu boleści przepędził... Nie pragnę owoców mych trudów i życia. Jestem i chcę być tylko Twoją Ofiarą. Racz ją tylko przyjąć, Panie. Racz przyjąć przemienioną, oczyszczoną – przez Maryję Najświętszą. Racz ją dołączyć do Ofiary Syna Twego... za dusze, które mi powierzyłeś od wieków. Za te dusze, Panie, dzisiaj... siebie kładę na patenę obok Syna Twego”.

Tak zaś napisał w liście do rodziców o święceniach kapłańskich: „…szczęście moje od dnia tego zawsze będzie nie gdzie indziej, tylko w krzyżu. Już teraz niczego nie pragnę, jak tylko Jezusa i to Ukrzyżowanego. (...) Chwil, jakie przeżywałem przy święceniach, niepodobna opisać ani nawet opowiedzieć. Najbardziej może wzruszające było namaszczenie rąk i udzielanie władzy odpuszczenia grzechów, gdy chór śpiewał: Już nie nazwę was sługami, ale przyjaciółmi swymi. Nie mogę jeszcze teraz uprzytomnić sobie, że jestem kapłanem... na wieki”.

Był on świadom, że grozi mu niebezpieczeństwo. Zresztą, dawał to do zrozumienia w swoich homiliach przed wyjazdem z Wilna, gdy mówił: „Powtarzam za św. Pawłem: żyć dla mnie, to Chrystus, a umrzeć dla Niego, to szczęście wieczne!”. Jakże zdumiewająca jest ta wierność pierwszym wyborom, ta ciągłość w dążeniu do raz wytkniętego celu pomimo tak wielu przeciwności.

9 listopada 1941 r. został rozstrzelany w lesie koło Borysowa. Niestety, nie udało się ustalić, gdzie został pochowany. Przy kościele w Borysowie w ostatnich latach postawiono krzyż, upamiętniający męczeńską śmierć ks. Henryka.

S. Anna Mroczek

Wstecz