Z wiarą w siebie

Matczyne Wilno – obecne…

Mieszkająca obecnie w Nowym Jorku Bogumiła Matuszewska twierdzi, że odkąd sięga dziecięcą pamięcią, Wilno w ich domu na dobre wrosło w codzienność. Za sprawą matki Reginy, która w styczniu 1945 roku jako 21-letnia dziewczyna zaraz po wojnie z falą repatriacyjną opuściła gród nad Wilią, a los zarzucił ją na resztę życia do Łodzi. Tu, po założeniu rodziny, wraz z mężem doczekali się liczącego aż 7 pociech potomstwa, którego przybywało niczym ziarnek grochu w strąku.

A nie trzeba mówić, że przybytek ten wyraźnie potęgował rodzicielski ból głowy. Polska Ludowa, mimo pełnych troski frazesów o swych obywateli, w rzeczy samej darzyła wielodzietne rodziny wsparciem o tyle, o ile. W domu państwa Rożnowskich więc nie przelewało się. Zaradność rodzicielki sprawiała jednak, że jakoś wiązali koniec z końcem. Potrafiła bowiem niby z niczego przygotować posiłki, robiła na drutach, szydełkowała, cerowała, łatała. I obcesowo poniekąd wracała w myślach do ukochanego Wilna – miasta swej młodości, przywołując dzieciom zamiast bajek do poduszki przeróżne stamtąd wspominki: a to jak spacerowała nad Wilenką, a to jak widziała żywego Marszałka Józefa Piłsudskiego, a to jak magicznie prezentowały się jarmarki Kaziukami zwane.

Swoje Kaziuki mieli zresztą rokrocznie w domu, gdyż imię patrona Litwy nosił zarówno głowa rodziny jak też jeden z braci. Żeby „po wileńsku” było, wypiekała pani Regina piernikowe serca, którymi później domownicy się obdzielali, przywołując na usta różne życzenia. „Po wileńsku” też było po części z daniami na stole, gdy zasiadali do Wigilii albo do Paschy.

Do rodzinnych korzeni

Jak dzieci wyrosły i opuściły rodzinne progi, a potem przy różnych okazjach tu wracały, miasto młodości matki nadal majaczyło w rozmowach, do których coraz wyraźniej zakradała się tęskna nuta odwiedzenia go po długich latach nieobecności. Niestety, tej chęci nie dane było się spełnić. Zbyt szybko postępująca choroba zabrała w marcu roku 1998 kochaną rodzicielkę do wieczności. Ale ta chęć w sposób nieodparty, mimo przedzielenia „wielką wodą” przeniosła się właśnie na panią Bogumiłę. I jako poniekąd matczyny testament została spełniona w pierwszej dekadzie listopada br. Również w jego części najważniejszej: pobrania wileńskiej ziemi na grób, o co tak prosiła za życia, i koniecznego uklęknięcia w modlitwie przed Matką Miłosierdzia z Ostrej Bramy.

Pobyt w Wilnie wraz z siostrą Jadwigą pani Bogumiła potraktowała zdecydowanie jako odwiedzenie Ziemi Świętej. I nie bez powodu. Wracała przecież do rodzinnych korzeni, zyskując niepowtarzalną okazję spotkania się z miastem, którym od maleńkości nasiąkała i które emanowało magiczną wręcz mocą. Nic więc dziwnego, że ciekawa tu była wszystkiego, że niczym gąbka wodę chłonęła każdy szczegół z jego zamierzchłych dziejów, konfrontując usłyszane z rzeczywistością. Utrwalaną zresztą na licznych zdjęciach. By po powrocie do Nowego Jorku, odtwarzając je znowu i znowu, wracać do Ostrej Bramy, nad Wilenkę, do tutejszych świątyń, z których największe wrażenie wywarło wnętrze mającej za patronów apostolski duet Piotra i Pawła, na cmentarną Rossę. Na tej ostatniej dała się przecież uwiecznić podczas składania w imieniu własnym, ale też nowojorskiej polskiej szkoły im. St. Moniuszki i parafii pw. Świętej Róży z Limy wiązanki róż oraz zapalania zniczy na grobie Matki i Serca Syna.

W redakcyjnych progach witaliśmy gościa ze Stanów Zjednoczonych jako naprawdę dobrą znajomą. A to dlatego, że pani Bogumiła należy do naszych najwierniejszych prenumeratorów jak też czytelników. Tę więź bez wątpienia spotęgowały przysłane przez nią wspomnienia matki – Reginy Rożnowskiej, jakie w roku 2008 zamieściliśmy w styczniowym numerze „Magazynu Wileńskiego”. Teraz, korzystając z możliwości bezpośredniego „luksusu związków ludzkich”, mogliśmy z pierwszych ust usłyszeć, jak się żyje naszym rodakom na kontynencie północnoamerykańskim.

Za ocean za lepszym życiem

Na którym to kontynencie pani Bogumiła znalazła się w roku 1983, mając wyraźnie dość peerelowskiej rzeczywistości. Cudem otrzymana tzw. „zielona karta” przypominała haust świeżego powietrza w wyraźnie zaczadzonym pomieszczeniu. Zdecydowała się na jego wciągnięcie pełną piersią, nie chcąc zaprzepaścić szansy, jaka nie inaczej jak z woli Nieba się nadarzała. Nie była to jednak decyzja łatwa. W Polsce zostawał przecież mąż Adam. Zaryzykowała z jedyną myślą, że zrobi wszystko, by go również tam ściągnąć po wstępnym wymoszczeniu gniazdka.

Zderzenie się z amerykańską rzeczywistością przypominało boleśnie twarde lądowanie. Była zresztą po części na to nastawiona, podejmując się pierwszego z brzegu zajęcia – doglądania starszej osoby po wylewie u kogoś, kto już mocno stał na nogach, a kto – jak się okazało – niezbyt chciał mieć serce i patrzeć w serce. Przypadkowe znalezienie przez panią Bogumiłę przy porządkowaniu domowej biblioteki 800 dolarów i uczciwy ich zwrot gospodyni niespodziewanie obudził w niej jednak człowieczy pierwiastek. Do stopnia, że znacznie pomogła w połączeniu rodziny Matuszewskich.

Wyniesiona z domu uczciwość zaprocentowała po raz wtóry, kiedy pani Bogumiła w jednym ze sklepów jubilerskich znalazła kolczyk, zwracając go sprzedawcy. Przybyła akurat w poszukiwaniu zguby jego właścicielka (jak się okazało, osoba wielce zamożna, gdyż posiadaczka olbrzymiego sklepu spożywczego) z mety potrafiła docenić ten gest, zatrudniając znalazczynię przy doglądaniu małego synka i kierując ją na kursy kosmetologa. Później, takoż dzięki kursom, ambitna Polka z matki wilnianki zdobyła uprawnienie pielęgniarki i zdążyła nawet „liznąć” nieco tego zawodu.

Wyczytawszy w prasie ogłoszenie o potrzebie manikiurzystki na cały etat, zgłosiła się i została przyjęta. Takiż anons po pewnym czasie zaprowadził ją do sklepu odzieżowego, gdzie przez lat 15 pracowała w charakterze dekoratora, ubierając witryny i stojące tam manekiny. A tak gustownie, by reklama kupującym szeroko otwierała portmonetki. Podobało się jej to zajęcie, choć z biegiem czasu szczególnie harujące ręce coraz bardziej upominały się o „coś lżejszego”.

W ten to sposób w zawodowym życiorysie zaistniał rozdział ostatni: miejsce przy ladzie w charakterze ekspedientki – początkowo w jednym, a od pewnego czasu w innym sklepie z perfumerią. Owszem, kosztowało ją nieco wysiłku, by posiąść wiedzę o produkowanych przez światowych potentatów tej branży, jak męskich tak damskich pachnideł, co jest konieczne w doradzaniu ewentualnym nabywcom. Ale za to praca – z przedsionka do raju: ciepło, spokojnie, a też jest zdecydowanie więcej czasu dla siebie. Na taką – powiedzmy – działalność społeczną, która w przypadku pani Bogumiły naprawdę niejedno ma imię, pobudzana przez dziedzicznego zapewne niespokojnego ducha.

Rodaków zewrzeć krąg!

Bardzo, ale to bardzo ją przecież obchodzi nie tylko współczesna, ale też jutrzejsza kondycja Polonii amerykańskiej. Owszem, integrującej się ze stanowiącym istną mozaikę narodem amerykańskim, aczkolwiek pomnej dziejów przodków w tej pierwszej ojczyźnie, co ma się przekazywać z pokolenia na pokolenie. Temu służy właśnie nauka w sobotnio-niedzielnej szkółce, położonej w nowojorskiej dzielnicy Rockaway Park, gdzie wiedzę z polskiego i innych przedmiotów pod okiem 5 nauczycieli zgłębia w języku ojczystym 42 dzieci, poczynając wiekiem przedszkolnym, a kończąc klasą 7, którą zresztą, by wiedza była pełniejsza, chętni mogą powtarzać nawet dwa razy. Ta szkółka – zdaniem pani Bogumiły – to jakże ważny wyznacznik patriotyzmu: jak wśród dziatwy, tak też w gronie ich rodziców, decydujących przecież, czym skorupka za młodu ma nasiąknąć. Wspiera ją więc jak może: dobrymi radami, organizowaniem imprez, do czego też dołożyła niejeden dolar.

Innym bijącym sercem Polonii amerykańskiej (co takoż zapewne się potwierdza pod każdą szerokością geograficzną) jest Kościół, którego misja wykracza poza posługę sprzed ołtarza. Jak daleko, w niemałym stopniu zależy od aktywności duszpasterzy. Ci w parafii pw. Świętej Róży z Limy na Rockaway Park naprawdę nie szczędzą wysiłku dla tworzenia mocnych zrębów wspólnoty spod znaku Orła Białego. W przeszłości wielkie zasługi w tym położyli księża Konstanty Pruszyński i Daniel Rajski, a teraz w łączeniu rodaków nie ustaje sługa Boży – Władysław Kubrak.

By być razem, wykorzystują okazje jak z kalendarza liturgicznego tak wyznaczającego święta państwowe w kraju nad Wisłą położonego, skąd przecież ich ród, przywołują we wdzięcznej pamięci nazwiska generałów Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego, którzy okryli się wiekopomną chwałą, walcząc jak o wolność Polski tak też – o niepodległe Stany Zjednoczone Ameryki. W nawiązaniu do daty śmierci tego ostatniego w wyniku odniesionych ran w bitwie pod Savannah, każdego roku w Nowym Jorku odbywają się huczne parady, gromadzące liczne rzesze rodaków zamieszkałych jak w tym mieście i okolicach, tak też w bardziej odległych stanach. W roku bieżącym po uroczystej Mszy św. już po raz 75 mimo deszczowej pogody w dniu 7 października Piątą Aleją na Manhattanie przemaszerowało kilkadziesiąt tysięcy rodaków, a wśród nich była też oczywiście pani Bogumiła. Jak zawsze mocno podbudowana liczną obecnością młodzieży, stanowiącej przecież o tym, że ta piękna tradycja znajdzie następców.

I zawisła bombka w Białym Domu…

Nigdy nie przypuszczała, by jedna z form działalności społecznej otworzyła przed nią drzwi Białego Domu. A tymczasem właśnie tak się stało. Żeby było bardziej nie do wiary, spowodowały to… bombki, których zdobieniem zajęła się przed kilkunastoma laty, a które, zyskawszy bardziej odświętny wygląd, miały zasilić ze sprzedaży przed Bożym Narodzeniem parafialny budżet. Puszczanie w tym wodzy wyobraźni i pomyślunku nie kazały długo czekać na efekty. Popyt na te budzące podziw choinkowe ozdoby wzrastał po stromej krzywej, co wyraźnie pobudzało twórczą inwencję wykonawczyni w dalszym upięknianiu bombek wstążkami, kokardkami, sztucznymi kwiatami albo nawet misternie wykonywanymi rysunkami.

W roku 2007, kiedy Biały Dom ogłosił konkurs na przygotowanie ozdób na ustawianą rokrocznie w jego wnętrzach choinkę, pani Bogumiła została wytypowana przez nowojorski dzielnicowy klub artystyczny do udziału w nim. Jakież było jej zaskoczenie, kiedy otrzymała list od samej Laury Bush – żony ówczesnego prezydenta USA z informacją, że została laureatką, przez co bombka z jej rysunkiem zajmie poczesne miejsce na bożonarodzeniowym drzewku w Białym Domu. W nagrodę pierwsza dama Ameryki zaprosiła missis Matuszewską na uroczysty obiad w prezydenckie progi. Zaproszenie to, oczywiście, zostało z wielką wdzięcznością przyjęte, a wrażeń, jakich doznała podczas pobytu w miejscu, pamiętającym tylu wybitnych mężów stanu, starczy do końca życia.

Dla nas zaszczyt tym większy, że do redakcji pani Bogumiła wstąpiła z kilkunastoma własnoręcznie ozdobionymi bombkami, które miały być wyrazem podzięki za nasz dziennikarski wysiłek, za ciekawe treści pisma, czytanego przez nią – jak się zwierzyła – „od deski do deski”. My natomiast w geście wdzięczności podarowaliśmy rodaczce ze Stanów kilka pozycji książkowych, poczętych drukiem w Wydawnictwie Polskim w Wilnie – „Magazyn Wileński”, a dar ten uzupełniliśmy płytą kompaktową Kapeli Wileńskiej „To Wilno...” oraz opłatkiem z wizerunkiem Tej, co w Ostrej świeci Bramie. Jestem pewien, że te bombki i ten biblijny biały chleb, mimo tak znacznego oddalenia, połączą nas jakże wymowną braterską nicią, gdy zasiądziemy przy wigilijnych stołach.

Henryk Mażul

PS Gdy po powrocie do Nowego Jorku pani Bogumiła zadzwoniła do naszej redakcji, miała wyraźnie wyciszony głos. To, co zastała po najściu pod jej nieobecność straszliwego w skutkach huraganu „Sandy”, w wyniku czego Pacyfik wyszedł z brzegów, przypominało sceny z filmów o końcu świata. W tym wyciszonym głosie, wbrew spustoszeniom w domowym gnieździe, nie pobrzmiewała jednak nuta rezygnacji. Bo w Stanach kto nie wierzy w siebie, spisywany jest na straty. A ona – Bogumiła Matuszewska – do takich nie należy...

Wstecz