Podglądy

Rzecz o trudnym sąsiedztwie

Litewscy Polacy dość namiętnie, choć niebezrefleksyjnie, kochają Litwę! Kochają ją bardziej niż Polskę – kraj, z którym wiąże ich język i przynależność narodowościowa – tak wynikło z sondażu przeprowadzonego przez litewskie Centrum Badań Socjologicznych.

Osobiście nigdy w tę miłość nie wątpiłam, bom sama polskiej społeczności typową przedstawicielką. I bez sondaży wiedziałam, że Macierz Macierzą, a przecież Litwa-Ojczyzna sercu litewskiego Polaka bliższa. Nawet gdy traktuje go po macoszemu. Bo choć to dziecię i z prawego łoża, to jednak „troszka inaksze”, jak mawiała serdeczna przyjaciółka mojej mamy, Litwinka zresztą. Językowo „inaksze”. A przecież aż 83 proc. tych „inakszych”, czyli uczestników sondażu, odpowiedziało, że najsamprzód kochają Litwę, zaś towarzyszące temu poczucie bliskości z Polską wcale im w tym uczuciu nie przeszkadza.

Dla litewskich narodowców musi to być odkrycie tyleż zaskakujące co wstrząsające. No, bo jak tę sensacyjną wiadomość pogodzić z zarzutami, że miejscowi Polacy żywią namiętność... wyłącznie do egzaminu maturalnego z polskiego i do polskojęzycznych tablic z nazwami ulic? Ewentualnie – do posiadania Karty Polaka. I co począć z teorią, że kto nie uczył się historii i geografii Litwy w języku państwowym, temu miłość do niej nie będzie dana? Nagle się okazało, że jednak dana. Oj, dana, dana...

Przy okazji wyniki sondażu obaliły teorię znanego litewskiego historyka Rimantasa Miknysa, który nie tak dawno w audycji telewizyjnej LRT „Ižvalgos” („Spostrzeżenia”) ubolewał: „Zaprzepaściliśmy szansę posiadania („posiadanie” – to określenie ciut kulawe, ale nie da się go niczym zastąpić) litewskich Polaków a nie Polaków na Litwie”. Co prawda, Miknys, który zresztą bardzo ładnie mówi o wspólnej polsko-litewskiej historycznej i kulturalnej spuściźnie, nie wytłumaczył, kto tę szansę zaprzepaścił? I w jaki sposób?

Tym niemniej uważałam, że ma rację. Też mi się wydawało, że na przestrzeni minionych dwudziestu lat niepodległości kolejne rządzące ekipy nie ustawały w wysiłkach, by Polacy mieli świadomość, że są tu obywatelami ciut pośledniejszej jakości. Że Litwa nie dla nich, że „Litwa dla Litwinów”. I jak tu się czuć litewskimi Polakami? A jednak się czujemy. Aż 66 proc. respondentów CBS określiło siebie właśnie mianem „litewscy Polacy”. 21 proc. – zadeklarowało, że są po prostu Polakami, bez powoływania się na kraj, a 7 proc. – oznajmiło nawet, że są Litwinami, z czego 6 proc. – zaznaczyło, że Litwinami polskiego pochodzenia.

Stąd wniosek, że polska społeczność bardziej się utożsamia z Litwą niż Litwa (jako państwo) ze swoimi obywatelami-Polakami. Taka niezupełnie odwzajemniona miłość. Jeżeli ktoś jednak myślał, że ta zaskakująca wiadomość roztopi lód w sercu architekta litewskiej niepodległości, to śpieszę go rozczarować. Vytautas Landsbergis nadal nie kocha litewskich Polaków. Nie kocha nas coraz namiętniej. Nie dziw więc, że nie szczędzi osobliwych komplementów, z których „zaściankowcy” trzeba by uznać za najłagodniejsze, zaś „nacjonaliści” – za najbardziej eleganckie. Przypomnę, że przed dwoma laty honorowy prezes konserwatystów na posiedzeniu swojej partii apelował nawet o przyjęcie specjalnej rezolucji „O znakach godzących w tożsamość kraju”. Jednym z takich znaków jest, jego zdaniem, „polski nacjonalizm na terytorium Wileńszczyzny”.

Myślałby kto, że przyłapał „polskich nacjonalistów” latających po podstołecznych wsiach i miasteczkach z hasłami „Wileńszczyzna dla Polaków!”. Że co, proszę? Nikt takich wyskoków nie odnotował? To pewnie tylko dlatego, że ci „nacjonaliści” nijak nie mogą się zdecydować, co skandować? Wileńszczyzna dla Polaków czy jednak dla Sowietów?

Ostatnio bowiem (podczas wileńskiej prezentacji książki „Nasz patriotyzm, ich szowinizm”) Vytautas Landsbergis dosypał nam kolejne zgrabne określenie: „Sowieci”. A w domyśle – „idioci”. Dokładniej rzecz ujmując „Sowieci” – to radni Wileńszczyzny na czele z całą Akcją Wyborczą Polaków na Litwie. Ale czymże jest społeczność, która wbrew licznym wysiłkom sztandarowego przywódcy Sajudisu, uparła się wybierać do rad samorządowych akurat przedstawicieli AWPL? Wiadomo – zainfekowanym sowietyzmem zbiorowiskiem półgłówków, którzy z kadencji na kadencję coraz więcej władzy oddają w ręce swoich ciemięzców.

Któż bowiem przez lata blokował na Wileńszczyźnie zwrot ziemi jej prawowitym właścicielom? Wybrani przez nich samych radni-Polacy, przedstawiciele AWPL, znaczy się – ogłosił europoseł zdębiałym mieszkańcom Wileńszczyzny. Dlaczego zdębiałym? Bo może oni i „zaściankowcy”, ale po paru dziesięcioleciach włóczenia się po urzędach nawet koń by zauważył, kto mu ziemi nie zwraca. I kto o tym niezwracaniu decyduje. Ale guru konserwatystów zawsze uważał, że jakkolwiek bezczelną brednię on ogłosi, ta natychmiast ciałem się staje. Jest też, jak widać, przekonany, że jego autorytet o głowę bije inteligencję jakiegoś tam „zaściankowca”, a co dopiero konia.

„To mogło być w ich (przedstawicieli AWPL) interesie – przytrzymać tę ziemię – podzielił się więc z publicznością zgrabną spekulacją. – (...) Jak sądzę, był również ten powód, że ci ludzie, którzy otrzymają ziemię, niekoniecznie będą na niej mieszkali, mogą ją sprzedać. A wtedy – nie daj Boże – kupi ją Litwin, więc lepiej przytrzymać, żeby sam człowiek jej nie miał, żeby tylko nie sprzedał Litwinowi”.

Łza się w oku kręci, jak ten polityk potrafi ludziskom współczuć! Nawet tym, których nie lubi. A jak zręcznie tworzy własną „rzeczywistość”, pomijając przy tym fakt, że samorządy Wileńszczyzny od zwrotu ziemi zostały brutalnie odsunięte jeszcze w 1995 roku.

Cóż, nie od dziś wiadomo, że łatwiej byłoby własnym ciałem zatrzymać rozpędzoną lokomotywę niż poskromić rozbrykaną wyobraźnię profesora Landsbergisa. Zamiast więc kopać się z koniem, lepiej przyznać mu rację. Przyznajmy więc: tak jest! Polacy Wileńszczyzny sami sobie nie zwracali ziemi, by zablokować jej sprzedaż Litwinom. Woleli obserwować jak ci niedoszli kupcy przejmują ich ojcowiznę nie płacąc za nią ani centa. W ramach tak zwanych przenosin swoich nadziałów z innych części Litwy, jak to uczynił i sam pan profesor.

A swoją drogą czynienie z ofiar własnych krzywdzicieli (a nawet oprawców) może być i fajną zabawą, i zgrabną wymówką. Gdyby np. Żydzi jakoś natrętnie wracali do zbrodni dokonanej w Ponarach, można im oznajmić, że mieszkańcy Wilna mojżeszowego wyznania w czasie II wojny światowej sami siebie wymordowali. W obawie, że „nie daj Boże” powstanie jakiś ochotniczy oddział egzekucyjny „Ypatingas burys”, który będzie ich na rozkaz nazistów masowo rozstrzeliwał.

A skoro już jesteśmy przy Żydach. Ich też nikt u nas specjalnie nie kocha, choć z porównania z Polakami wychodzą ostatnio zwycięsko. Co prawda, społeczność żydowska na Litwie jest (głównie skutkiem przerażających wydarzeń w ponarskich lasach) liczebnie bardziej niż skromna, ale jeszcze kilka lat temu średnio statystyczny obywatel Litwy nie życzył sobie mieć za sąsiada na pierwszym miejscu Cygana (Roma czyli), na drugim – Żyda właśnie. Sąsiad Polak jeszcze w 2008 roku budził odrazę zaledwie u 9,5 proc. litewskojęzycznych obywateli. Dziś (według sondażu miesięcznika „IQ”) aż 51 proc. Litwinów nie życzy jego „kaimynystes”. Wystarczyły więc niepełne 4 lata rządów konserwatystów i nieskrępowanego panoszenia się zaproszonych do koalicji skrajnych narodowców, byśmy wyprzedzili Żydów w generowaniu sąsiedzkiej niechęci aż o 6 procent. Jeszcze jedna taka kadencja, a cokolwiek (przyznajmy) kłopotliwe sąsiedztwo z romskim taborem będzie u nas bardziej pożądane niż dzielenie miedzy z Polakiem...

Zaskakujący jest natomiast stosunek nieskażonych etnicznie obywateli do Rosjan. Dziś tylko 20 proc. ankietowanych nie życzy sobie ich sąsiedztwa. Widocznie dlatego, że panowie Songaila, Uoka, Kupčinskas czy Ozolas, nawet wzięci zusammen do kupy z dość pokaźną grupką zaprawionych w bojach „za Litwę na Litwie” poblicystów i historyków, nie są w stanie siłą swych argumentów ostrzeliwać dwu wrogów naraz. Tymczasowo skoncentrowali się wyłącznie na Polakach, błędnie mniemając, że na rodaków Putina wystarczy sam Vytautas Landsbergis. Otóż powyższy sondaż wykazał, że nie.

Co prawda, profesor już nieraz dowiódł, że „on i odin w pole wojen”, bo podczas jednej krótkiej wypowiedzi potrafi i knowania Kremla zdemaskować, i Polakom Wileńszczyzny przyłożyć, ale co na Litwie zbliżają się wybory (a jakieś się zawsze zbliżają), to się panu profesorowi proporcje chwieją. Wychodzi mu, że Polacy – to jednak gorsza od Rosjan Litwy zakała, bo i rdzenni, i zwarcie zamieszkali, i dobrze zorganizowani i na próby asymilacji odporni, za to śmiało upominający się o swoje prawa i uparcie głosujący na AWPL. Podstępni szowiniści w kraju szlachetnych patriotów. Kto by chciał takich za sąsiadów? Jestem pewna, że w opinii pana Landsbergisa, my-Polacy nawet sami siebie za sąsiadów nie chcemy.

Ale mniejsza o nas. Niech to będą Rosjanie (a niechby nawet Marsjanie), ważne, że jest na Litwie przynajmniej jedna jako tako tolerowana grupa etniczna. Tolerancja jest bowiem równie zaraźliwa jak jej brak. Zależy tylko, którą z nich będą społeczeństwo infekować litewskie opiniotwórcze media, poważni publicyści i politycy. Na szczęście, tych coraz bardziej irytuje i krępuje hasło: „Litwa dla Litwinów! (w aktualnej wersji: „dla Litwinów i litewskich dzieci!”). Z radością odnotowuję w moim kraju coraz więcej nietoleracji dla braku tolerancji.

Ostatnio zaimponował mi wiceprzewodniczący Sejmu Erikas Tamašauskas, który parę dni przed przemarszem Związku Młodych Narodowców Litwy apelował do rodaków na portalu DELFI o świętowanie Dnia Odrodzenia Niepodległości „bez nienawiści, godnie i w podniosłym nastroju”. W swojej refleksji pt. „Czy Żyd lub Polak może być Litwinem?” polityk nie ukrywał, że wstydzi się wspomnianego hasła. Zaznaczył, że litewska Konstytucja zakazuje siania rasowej nienawiści. I ubolewał, że „współcześni nacjonaliści mają tylko tyle odwagi, by obrażać Żydów, muzułmanów czy lesbijki”.

„Z Polakami użeramy się o „ w” czy „sz”, zapominając przy tym, że „ Auszra” posługiwała się łacińskim alfabetem i z powodzeniem propagowała litewskość” – przypomniał Tamašauskas. „Staliśmy się drażliwi, źli, rozdajemy kuksańce o jakieś drobnostki?” – nie krył smutnej prawdy o tym, co się dzieje z litewskim społeczeństwem. I nawoływał do wzorowania się na zachodnich cywilizacjach, gdzie „naród jest tworem nie etnicznym a kulturalno-politycznym”.

„Amerykanin, Francuz czy Niemiec dzisiaj są niekoniecznie chrześcijanami o białej skórze – zauważył polityk. – Podobna tradycja formowała się jeszcze w Wielkim Księstwie Litewskim, gdzie określenie „Litwin” obejmowało nie tylko Litwinów, ale też mieszkających tu Polaków, Rosjan, Karaimów, Żydów, Tatarów i Białorusinów”. Takie wypowiedzi są dla mnie ożywczym powiewem w ciężkiej atmosferze nietolerancji, która od kilku dobrych lat wisi nad Litwą. To dobry znak.

Co prawda, podczas ostatniego Święta Odrodzenia Niepodległości – 11 marca – ulicami Wilna znów przetoczył się marsz, jak go określa Tamašauskas, zorganizowany w duchu „formacji SS”. I ponownie rozbrzmiewały hasła „Litwa dla Litwinów”, ale tym razem odniosłam wrażenie, że jego organizatorzy powoli tracą impet. Może do ich ogolonych łbów powoli dociera, że się ośmieszają, że Litwa zaczyna być dla Litwinów za duża. Wyludnia się, starzeje. Że litewskie dzieci, dla których oni zamierzają tej Litwy strzec nawet przed własnymi obywatelami innej narodowości, rodzą się przeważnie nie na Litwie, niestety. Swoi stąd wieją, obcy się do nas nie kwapią. Bo i drogo, i biednie, i od prawdziwych patriotów można boleśnie oberwać. W tej sytuacji, na miejscu naszych polityków, na litewskich Polaków, Żydów, Rosjan czy Białorusinów chuchałabym i dmuchała. I niech pielęgnują własne narodowe korzenie. Bo gdyby się ich udało z kretesem w litewskość wintegrowywać (jak to zgrabnie określa premier Andrius Kubilius), to przy następnym sondażu może się okazać, że 90 proc. Litwinów nie życzy sobie za sąsiadów... Litwinów.

Lucyna Dowdo

Wstecz