Hodowla koni w majątku Landwarów pod Wilnem

Tyszkiewiczowskie

Kiedy w roku 1855 majątek Landwarów nabył Józef Tyszkiewicz (1835-1891) – syn hrabiego Józefa, marszałka szlachty oszmiańskiej, pana na Izabelinie, Mołodecznie, Ornianach, Połądze, Wace i Wołożynie – dzisiejszego miasteczka o tej samej nazwie jeszcze tam nie było. Dobra landwarowskie składały się jedynie z drewniano-murowanego zameczka, stojącego nad zalesionym głębokim parowem oraz folwarku. Chcąc założyć rezydencję w pobliżu Waki, która należała do jego starszego brata Jana Witolda Emanuela i gdzie do roku swojej śmierci (1857) mieszkała ich matka Anna z Zabiełłów, Józef młodszy postanowił wykupić pobliskie ziemie, tworząc z czasem wspaniałą konfigurację przyszłego majątku Landwarów, do którego, między innymi, włączył Piotuchowo, Raczkuny, Rubieżę i Ustronie oraz folwarki Karpiówka i Karaciszki.

Po Powstaniu Listopadowym (1831) w zaborze rosyjskim obowiązywał zakaz kupowania i sprzedawania Polakom ziemi, pałaców i majątków. Zakaz ten nie dotyczył jednak pana na Landwarowie, który służył w wojsku carskim (kawalerzysta, adiutant generałów-gubernatorów wileńskich). W dodatku, przewidując budowę kolei Petersburg-Wilno-Warszawa przez swój Landwarów ubiegł urzędy rosyjskie, robiąc prezent w postaci darowizny ziemi (którą i tak by mu skonfiskowano), w zamian na możność jej nabywania gdziekolwiek. Pieniądze miał po swoim stryju, bezżennym i bezdzietnym. Po rodzicach – poważną gotówkę (przeznaczył ją na Landwarów) oraz Izabelin i Połągę.

Ojciec osierocił przyszłego właściciela Landwarowa, kiedy chłopak miał niespełna 9 lat. Przez starszych braci i krewnych-opiekunów został oddany do Korpusu Paziów w Petersburgu, a po ukończeniu nauk przydzielony do Szumskiego Pułku Huzarów. Wychowywany po wojskowemu, w bezwzględnej subordynacji i posłuszeństwie, wyżywał się w jeździe konnej. Do czasu ożenku był rozrzutnym chłopakiem z fantazją, wokół którego aż roiło się od różnych anegdot, znanym z hałaśliwej i brawurowej jazdy konnej po kocich łbach w Wilnie. W Landwarowie zaczął hodować konie pod wierzch i do zaprzęgu. Również na sprzedaż, ale przede wszystkim miał ich dużą liczbę, przeznaczoną do własnego użytku. Ktoś przecież musiał obsługiwać landary, breaki, karety, sanie i inne licznie gromadzone powozy.

Hrabia Józef wybudował w majątku murowane stajnie i wozownię. Na poważnie zajął się hodowlą koni. Miał swój „kaprys”: utrzymywał 25 kozaków i tyleż kozaczek (każdemu za pracę przeznaczając wierzchowca ze swojej stadniny), aby przed gośćmi i domownikami popisywali się szaloną jazdą, dżygitówką i skakaniem przez bryczki pocztowe. Właściwie był to porządnie wyszkolony jego oddział wojskowy, który w Landwarowie urządzał przedstawienia w wolnym od pracy czasie. Sam hrabia, świetny kawalerzysta i amator koni, był wielkim ich znawcą. Do majątku prowadziła brama w stylu gotyckim, zwieńczona spiżową figurą konia – jako symbol zainteresowań gospodarza.

Tak jak w czasach rzymskich tłumy były żądne widowisk walk gladiatorów, w średniowieczu gapiono się do zapamiętania na uliczny teatr wędrownych aktorów, a obecnie rozgrzewa emocje piłka nożna, do I wojny światowej jedną z ulubionych form spędzania czasu wolnego możnych były wyścigi konne. Cieszyły oko, wzbudzały emocje, dostarczały adrenaliny. Elity towarzyskie wygrywały bądź przegrywały w zakładach (na konie lub jeźdźców) poważne fortuny. Była to także okazja do spotkań i ubicia interesów, ale też do pokazania się w szykownych toaletach, nierzadko przywożonych bądź sprowadzanych z zagranicy. Panie obowiązywały szykowne popołudniowe suknie, rękawiczki i kapelusze. Po wartości i firmie kapelusza poznawano przynależność klasową i zamożność. Panowie wkładali żakiety i surduty. Głowy przykrywali cylindrem.

Pomimo usilnych starań hrabiego seniora, jego synowie (oprócz panicza Aleksandra, w przyszłości właściciela Kretyngi) nie podzielali tej miłości do rumaków. Kiedy w roku 1870, z powodów zdrowotnych i zbyt częstego odwiedzania przez natrętnych gości mających przesiadkę na dworcu w Landwarowie, opuścił hrabia Landwarów na rzecz Połągi, by z czasem na stałe osiąść w Kretyndze, wszystko wskazywało na to, że stadnina koni w Landwarowie nigdy się nie odrodzi. Właścicielem Landwarowa został bowiem jego syn Władysław (ur. 1865), który raz tylko w życiu dał się posadzić na koniu. Pomimo panującej pod koniec XIX wieku w środowisku ziemiańskim mody jeżdżenia na wierzchowcach celem przemieszczania się, w tym objeżdżania swoich włości, Władysław korzystał wyłącznie z bryczek, karet i innych zaprzęgów konnych, stale utrzymując dwóch stangretów.

Władysław Tyszkiewicz nieprzytomnie zakochał się w zgrabniutkiej, lecz z charakterkiem księżniczce, o której rękę starał się aż cztery lata. Na dodatek rozmiłowanej w koniach jak jego ojciec, a do tego świetnej amazonce, co w tamtych czasach piętnował w wypadku kobiet nie tylko Kościół, ale i nobliwe matrony poważnych rodów. Wybranka Maria Krystyna Lubomirska z Kruszyny koło Częstochowy od najmłodszych dni spędzała czas w rodzinnej stajni Widzów. Dosyć znanego w tamtych czasach w kręgach arystokratycznych ośrodka hodowli koni, bowiem jego „wychowankowie”, występujący pod rodowymi biało-czerwonymi barwami książąt Lubomirskich, zdobywały najlepsze nagrody na wyścigach.

Hrabina Władysławowa Tyszkiewiczowa założyła stadninę koni w mężowskim Landwarowie w roku 1893. Dla pieniędzy, rozgłosu i hobby od początku poważnie zajęła się hodowlą koni wierzchowych, zaprzęgowych i roboczych. Podstawą landwarowskiej stadniny był prezent ślubny otrzymany od starszych braci Lubomirskich: ogier i cztery klacze sprowadzone z Anglii. Sama Władysławowa Tyszkiewiczowa jeździła na klaczy o imieniu Lady węgierskiej krwi. W stroje do jazdy konnej i akcesoria zaopatrywała się wyłącznie w Anglii.

Pod fachowym okiem stadnina szybko się rozrosła. Zbudowano kilka nowych budynków dla następnych pokoleń koni. W roku 1898 stadnina landwarowska liczyła 80 rumaków, w dwa lata później już ponad 100. Z biegiem lat także nabrała rozgłosu. Najbardziej znane w tym czasie konie Tyszkiewiczów, to: pełnej krwi angielskiej Emir, niemiecki ogier Sürwürder (oba kare), ogier gniady rasy angielskiej Abranda oraz sprowadzone z Węgier – Villam (dawał świetne potomstwo i przynosił pieniądze) oraz klacz Lady maści dereszowatej, oczko w głowie właścicielki.

Przykładowo Villam, zanim trafił do Landwarowa, wygrał szereg najbardziej znanych wyścigów europejskich, w tym w Wiedniu. Był aż 6 razy pierwszy i przyniósł jego posiadaczowi bajońskie sumy. Nawet kapryśnym znawcom imponował okazałością i budową, a wydany w tym czasie zagraniczny podręcznik o koniach o Villamie napisał: Jego wzrost, kości, wyborne położenie łopatki nie podlegają żadnemu zarzutowi, a rozwój grzbietu przy nerkach usposabia widza nader korzystnie. Ukazujący się w Warszawie tygodnik sportowy „Jeździec i Myśliwy” zamieścił w roku 1898 następujące ogłoszenie: „Villam”, ogier gniady, pełnej krwi po „Vederemo” i „Queen of Trumps” będzie pokrywać w sezonie hodowniczym 1899 r. klacze pełnej krwi, po 250 rb. i pół krwi po 150 rb. Na stajnię 10 rb. Zamówienia nadsyłać można do Zarządu Stada w Landwarowie, poczta Landwarów, gub. Wileńska.

Na czele ówczesnego Zarządu Stada w Landwarowie stał sprowadzony z Wiednia emerytowany oficer kawalerii wojsk austriackich, który z powierzonych obowiązków wywiązywał się wręcz wzorowo. Konie miały w majątku dużo lepiej niż niejedna rodzina zatrudniona przy dworze. Stajnie były bowiem wyposażone w bieżącą wodę zasilającą wodotryski. Z powodów higienicznych i estetycznych ściany budynku miały kafelki. Zwierzęta stały w obszernych boksach. Przy każdym budynku stajennym znajdowała się apteczka z różnymi lekami, maziami i opatrunkami dla koni. Hrabina zaczynała swój dzień codzienny od wizyty w każdej stajni. Chodziła po majątku otoczona sforą psów, za którymi przepadała nie mniej niż za końmi. Psy towarzyszyły jej również w czasie jazdy konnej.

Z biegiem lat sprowadzano do Landwarowa przede wszystkim ogiery pełnej krwi angielskiej, z powodzeniem robiono zamiany z innymi stadninami, wypożyczano okolicznym hodowcom, wystawiano zbędne sztuki na sprzedaż. W tamtych czasach rola koni, nie tylko na potrzeby wojska, w gospodarstwie wiejskim i jako środek transportowy, była niezmiernie ważna. To konie przecież obsługiwały pocztę, straż pożarną i pogotowie ratunkowe. Dorożka konna była poprzedniczką dzisiejszych taksówek. Dorożkarze mieli obowiązek płacenia podatku na rzecz miasta. Taryfy opłat były z góry ustalone. Zniżki mieli księża i lekarze.

Konie przeznaczone do wożenia rodziny Tyszkiewiczów były kurtyzowane: specjalną maszynką golono im ciała i grzywy, a ogony podcinano do określonej długości. Kareta jako pojazd reprezentacyjny była wygodna i funkcjonalna. Tylne jej okna zasłaniały specjalne klapki. Przednie i boczne – firaneczki. Chroniły podróżujących przed nadmiernym słońcem i ratowały przed spojrzeniem ciekawskich. W zimie do ogrzewania nóg służyła hrabiom biała skóra barania. Czarna baranica natomiast okrywała nogi i stopy siedzących na koźle – stangreta i lokaja ubranych w herbowe liberie. Koni dekorowano pióropuszami i dzwoneczkami, które uprzedzały przechodniów o zbliżającym się niebezpieczeństwie i konieczności usunięcia się z drogi. Wewnątrz pojazdu, na półce umieszczonej przed przednią szybą, znajdowały się użyteczne w podróży drobiazgi: zegarek, wizytówki, papier do pisania listów, ołówki, popielniczka, puderniczka, trzy flakoniki z perfumami męskimi i damskimi (o delikatnym zapachu na dzień i bardziej konkretne na wieczór). Ze stangretem porozumiewano się trąbką akustyczną, u Tyszkiewiczów zawieszoną w karocy na jedwabnym plecionym sznureczku.

Reprezentacyjnej stajni (budynek stoi do dziś), łączącej się z parkową alejką wiodącą do rezydencji, za czasów jego pierwszego właściciela Józefa Tyszkiewicza w Landwarowie nie było. Została wybudowana przez jego synową Marię Krystynę z Lubomirskich. Na jej piętrze, w obszernym, luksusowo urządzonym i wyposażonym w najbardziej nowoczesne urządzenia sanitarne, mieszkał szef stadniny wraz z małżonką. W tymże budynku mieściła się szorownia, gdzie, między innymi, przechowywano reprezentacyjną herbową uprząż, w tym czapraki z sukna w kolorach herbowych (niebiesko-złotych) Leliwa i z herbem z cyzelowanego brązu. Uprząż i stroje stangretów na co dzień trzymano w obszernej masztarni (łączyła dwa pomieszczenia stajenne), w której 24 godziny na dobę dyżurował jeden ze stangretów. Najstarsza córka Tyszkiewiczów z Landwarowa odnotowała:

Nad stajnią wspaniała szorownia, zawierająca różnego rodzaju szory, chomąta, wędzidła, siodła, baty, dresy dżokejskie, komoda z nagrodami, medalami itp. Na ścianach sztychy angielskie i francuskie. (...) Mnóstwo katalogów, pism sportowych, bogato zaopatrzona biblioteka. Sportsmani i amatorzy jazdy konnej spędzali tu całe godziny przeglądając te cuda.

Pośród tych licznych uprzęży (w tym angielska, cygańska, krakowska) była też w Landwarowie oryginalna sycylijska, przywieziona przez hrabiego Władysława z Italii – kraju, którego język, kulturę i sztukę admirował. Syn hrabiego wspomina: Uprząż sycylijska, sprowadzona z Włoch, była absolutną nowością w tych stronach. Z pióropuszami, lusterkami, paciorkami. Wszystko niesamowicie krzyczące, w bardzo jaskrawych kolorach. Do tego dopasowana dwukołówka w malowane kolorowe wzory w stylu ludowym Sycylii. Tak przybrane nasze rumaki wzbudzały postrach u innych koni, dlatego furman Franciszek powożąc musiał bardzo uważać, by ich za bardzo nie popędzać, gdyż siały popłoch wśród innych zwierząt, które na widok naszego zaprzęgu zaczynały rozbiegać się na różne strony.

Hrabiów landwarowskich stać było na oryginalność i blichtr. Mieli szyk i gust, a przede wszystkim byli zamożni. Każda zachcianka Marii Krystyny była natychmiast spełniana przez małżonka, nawet jeżeli musiał się zadłużyć, a to też się zdarzało. Kiedy zorganizowała z Wilna do Landwarowa jazdę konną przewodząc mężczyznom (męża, który bał się koni, rzecz jasna wśród jeźdźców nie było), proboszcz kościoła pw. śś. Janów w Wilnie rzucał na wyemancypowaną kobietę gromy, ale zakochany mąż poskarżył się władzom, co groziło przykręceniem kurka dla świątyni, więc były z ambony przeprosiny. To dla Marii Krystyny przebudował ojcowski dom wznosząc okazałą rezydencję w guście angielskiej dynastii Tudorów.

Założona i prowadzona przez Władysławową Tyszkiewiczową stadnina z powodzeniem rozrastała się i słynęła z doskonałego typu konia wierzchowego, tak bardzo poszukiwanego nie tyle przez sportowców, ile przez wojsko. Po rozroście stadniny sprzedawano wałachy, a klacze zostawały w majątku, gdyż stanowiły podstawę stadniny i były wykorzystywane w gospodarstwie, ale stale trzymano też cztery ogiery najlepszej maści. Najbardziej udany młody narybek, urodzony i podhodowany w Landwarowie, hrabina wysyłała do Widzowa, stadniny wyścigowej jej braci Lubomirskich. Biegały pod barwami Lubomirskich odnosząc sukcesy na wyścigach krajowych i zagranicznych. Dlatego Landwarów otrzymywał przeważnie nagrody skromniejsze, przeznaczone dla hodowców koni, a nie dla ich właścicieli. Tace, puchary, medale i dyplomy zdobiły stajnię reprezentacyjną.

Z każdym rokiem koni w Landwarowie przybywało. Stadnina nabierała coraz większego rozgłosu. Zwierzęta wymagały jednak selekcji i pozbywano się tych mniej udanych drogą licytacji. Licytacje koni organizowano w Landwarowie. Już pierwsza dała nadspodziewane wyniki ciesząc się ogromnym zainteresowaniem nie tylko okolicznych, ale i przyjezdnych ziemian, a przy tym zasiliła kasę właścicieli.

Hrabia Władysław, który zasiadał w tym czasie w komisji organizacyjnej Wileńskich Wystaw Przemysłowo-Rolniczych, organizował imprezy u siebie następnego dnia po ich zakończeniu nad Wilią, aby przybysze z dalszych miejscowości, w tym z Petersburga i Warszawy, nie musieli przyjeżdżać po raz kolejny. Z tego powodu imprezy zawsze miały miejsce przeważnie we wrześniu (nieliczne w sierpniu). Ponieważ z każdym rokiem zgłoszeń wpływało coraz więcej, Tyszkiewiczowie zaczęli drukować nie tylko specjalne zaproszenia, ale i katalogi, na wzór katalogów aukcji dzieł sztuki popularnych we Włoszech, dokąd Władysław jeździł i skąd sprowadzał wyposażenie do przebudowanego w okazały pałac w stylu wiktoriańskim byłego skromnego domu ojcowskiego. Naoczny świadek wspomina:

Przy dużej stajni, w krytym maneżu były dwie obszerne loże dla zainteresowanych gości. Na podwyższeniu, w połowie budynku, miejsce dla licytatora z asystą. Zjazd duży z różnych terenów kraju. Specjalnie zbudowane na ten cel pawilony były zaopatrzone w doskonałe dania i napoje. W godzinach posiłków specjalnie sprowadzona orkiestra wojskowa uprzyjemniała czas zgromadzonym, wśród których byli również wyższej rangi urzędnicy i wojskowi rosyjscy z rodzinami. Noclegi dla zgłoszonych gości zapewnione. Najbliżsi krewni i przyjaciele byli przyjmowani i podejmowani w pałacu. Frekwencji sprzyjała bliska odległość z Wilnem i doskonała komunikacja kolejowa. Od stacji do majątku był zaledwie 1 kilometr. Celem dowiezienia gości hrabia wysyłał na stację majątkowe powozy.

Tak rosły sława (z całego kraju zjeżdżali się korespondenci oraz dziennikarze) i pieniądz. Z czasem te wiejskie imprezy nabrały znaczenia ogólnokrajowego, gdyż można było tu nie tylko kupować innym, ale także i przywozić własne produkty. Tyszkiewiczowie z Landwarowa przyjmowali zgłoszenia na sprzedaż koni z innych stadnin i majątków. Wystawiano konie użytkowe i robocze, zaprzęgowe, wierzchowce, ogiery, matki ze źrebiętami oraz rasowe bydło – krowy, cielęta, świnie, psy. Tylko w tym jednym jedynym miejscu na Wileńszczyźnie można było kupić niezwykle poszukiwane świnie rasy angielskiej Yorkshire, zwane czerwonymi. Rolnicze firmy wysyłały na sprzedaż do Landwarowa najnowszy sprzęt i maszyny, ułatwiające prace w gospodarstwie. Warszawskie i wileńskie firmy (Konopnicki, Cybulski) proponowały siodła i uprzęże, ale też bryczki, powozy i akcesoria do ich wyposażenia (Rentel).

Doroczne imprezy tego typu dawały niemały dochód i dla majątku, i dla okolicy. Zawczasu wykupywano miejsca w hotelu miasteczka Landwarów (początkowo noszącego nazwę Nowy Landwarów), które założył na terytorium swoich dóbr hrabia Władysław. Powodzeniem cieszyły się miejskie wille, jak też kwatery prywatne. Nie bez znaczenia też była bliskość Wilna i doskonałe połączenie koleją z Landwarowem. Okoliczni chłopi dostarczali mięso, nabiał i wędliny własnej produkcji mając godny zarobek, a przy okazji mogli dorobić w majątku przy rozkręcaniu i zamykaniu tego trzydniowego, lecz intratnego interesu. Do pilnowania nocami wcześniej dostarczonych zwierząt gospodarskich i maszyn rolniczych zatrudniano tylko osoby sprawdzone, jednak swój towar hodowlany mogli wystawiać w majątku nie tylko ziemianie, lecz i włościanie. Jeżeli zapisali się na listę dostatecznie wcześnie, płacili tylko 5 rubli a nie 10 za umieszczenie konia w majątkowej stajni.

W pamiętniku hrabianki czytamy:

Każdego roku zgłoszenia na licytację mnożyły się. Zapisy przyjmowano sześć miesięcy przed ustaloną datą licytacji, by zapewnić pomieszczenia dla ludzi i koni i celem umieszczenia obiektów w drukowanych katalogach, w których figurowały nazwiska właścicieli, nazwy i pochodzenie koni. Miejsca w stajni były numerowane odpowiednio do numeru przyczepionego do grzywy konia znajdującego się w katalogu, zawczasu rozsyłanego do zainteresowanych osób. Pewną część katalogów można było nabyć na miejscu, także podczas imprezy.

Aby nie stracić swego towaru pomagając w sprzedaży innym, hrabia Władysław w przeddzień organizowanych u siebie licytacji dokonywał transakcji z własnej ręki, a przed licytacją w Landwarowie Wojskowa Komisja Remontowa przeglądała konie wybierając najlepsze na potrzeby wojska, również w Kownie, Wołkowysku, Grodnie, Suwałkach. Landwarów dawał ogłoszenie w gazecie, gdyż cała Wileńszczyzna mogła przyprowadzać swoje sztuki. Majątek brał je pod swoje skrzydło za określoną opłatą. Chodziło oczywiście tylko o konie „poborowe”, czyli czterolatków. Landwarowskie szły zwykle z miejsca, gdyż były doskonale ujeżdżone pod siodło przez fachowców. Zarobek był duży. Za jednego konia płacono 500 rubli.

Z pracy z tamtych lat wiadomo, że Wojskowa Komisja Remontowa, funkcjonująca w granicach guberni warszawskiej i wileńskiej, tylko w roku 1903 zakupiła dla kawalerii 600 koni wierzchowych. Chodziło głównie o konie artyleryjskie i dla straży granicznej.

Ponieważ stadnina koni, założona przez Marię Krystynę, mieściła się w majątku hrabiego Władysława, to on jako właściciel zyskał rozgłos. Dlatego też pod koniec XIX wieku został wybrany wiceprezesem wyścigów konnych w Wilnie (prezesem był stale z urzędu każdy generał-gubernator). Organizował, zapraszał, urządzał przyjęcia, razem z małżonką otwierał i zamykał imprezy i dawał bale dobroczynne. Jednak sam osobiście w wyścigach konnych nigdy udziału nie brał, a Maria Krystyna i owszem.

Z jazdy konnej nie rezygnowała również w Warszawie, gdzie każdego roku rodzina spędzała zimę. Zleciwszy gronu niań, bon i opiekunek wychowanie i edukację ich czwórki dzieci, sama najchętniej spędzała czas w stajniach, maneżach, spacerach konnych i wyścigach, w tym wyjeżdżając na zagraniczne derby, ale też co roku biorąc udział w warszawskich konkursach hippicznych.

Na początku XIX wieku odnotowano: Sport nasz posiada nie tylko przedstawicielki, które zadowalniają się jedynie uprawianiem bądź jazdy konnej, bądź tenisa. Ma też rekordzistki, dzielne w wytrwałości, niewiele mężczyznom ustępujące. Do takich bezsprzecznie zaliczyć należy Marię z ks. Lubomirskich Władysławową Tyszkiewiczową.

Zwykle panienki jeżdżące konno po zamążpójściu zajmowały się domem i dziećmi, a Maria Krystyna nie tylko nie porzuciła hobby swego życia, lecz zorganizowała kółko jeździeckie, do którego należeli między innymi Michał Tyszkiewicz z Wołożyna, Alfred Tyszkiewicz z Birż i Artur Łubieniecki z Ponar. A ponieważ wszyscy zajmowali się hodowlą koni, mieli wspólne zainteresowania. Prowadzili więc dyskusje, dzielili się przeczytanymi nowinkami ze sportowych pism zagranicznych i doświadczeniem w hodowli zwierząt, wypożyczali je lub wymieniali pomiędzy sobą, odbywali bliższe i dalsze wyprawy na wierzchowcach, wspólnie brali udział w rajdach. W listopadzie 1903 wyruszyli na swoich koniach z Landwarowa do Warszawy, pod egidą hrabiny Tyszkiewiczowej, która dzielnie skakała przez płoty i rowy, bez trudu brała na swoim wierzchowcu przeszkody. Co jakiś czas organizowała rajdy z Landwarowa do Wilna i odwrotnie. A trzeba pamiętać, że w tamtych czasach kobiety jeździły wyłącznie po damsku, czyli siedząc na jednej stronie i oczywiście w długiej sukni z gorsetem, który zastępował nieznany jeszcze wtedy biustonosz. Kronika towarzyska odnotowała:

(...) W mglisty jesienny poranek, sprzed Landwarowskiego pałacu wyruszyła siedmioosobowa kawalkada. W ostatniej chwili odpadło kilku jeźdźców. Rajdowców poprzedzała bryczka z obsługą męską i żeńską oraz wozy z prowiantem dla ludzi i koni. Zamawiano zawczasu noclegi i wyżywienie.

W stolicy witały przybyłych tłumy z naręczem kwiatów. W klubie wydano uroczystą kolację, zorganizowaną i sponsorowaną przez warszawskich sportowców i miłośników koni. Jej upiększeniem była niewątpliwie Maria Krystyna, która porzuciła ukochany strój amazonki na rzecz sukni wieczorowej. Podróż zajęła rajdowcom z Litwy 4 dni i prowadziła przez Orany, Merecz, Druskieniki, Grodno, Sokółkę, Ostrów i Wyszków. Dziennie robili 40-50 ówczesnych wiorst, starając się robić dwie wiorsty kłusem, a dwie stępa.

Hrabina potrafiła zaszczepić miłość do koni trójce spośród czwórki dzieci. Zofia, Stefan i Eugeniusz, którzy mając rzadkie okazje do przebywania razem z mamą, szybko nauczyli się sztuki jazdy konnej, aby przynajmniej podczas ich pobytów w sezonie letnim w Landwarowie (przez większą część roku mieszkali w Warszawie lub Mediolanie), przemierzać z nią bezkresne pola i lasy majątkowe. Młodsza córka Róża nienawidziła koni i psów – zwierząt, które tak absorbowały jej matkę i które zabrały jej ciepło i miłość. Syn Eugeniusz, który po II wojnie światowej znalazł się ze swoją rodziną na emigracji w Szwecji, uprawiał jeździectwo do końca życia.

Hrabia Władysław Tyszkiewicz zmarł w 1936 roku w Landwarowie. Został pochowany w podziemiach kaplicy kościoła parafialnego, w której w przyszłości mieli spocząć wszyscy członkowie jego rodziny. Jednak II wojna światowa rozproszyła najbliższych po świecie i do gniazda rodzinnego już nigdy nie wrócili.

Jego ojciec Józef Tyszkiewicz życie zakończył w Kretyndze i tam w grobowcu rodzinnym został pochowany. „Pogrzeb odznaczał się wspaniałością, do której przyczynił się liczny zjazd obywateli”. Uroczyste nabożeństwo żałobne odbyło się także w katedrze wileńskiej. Ostatnie lata życia hrabia Józef spędził na wózku inwalidzkim, ale koni musiał widzieć codziennie. Interesował się postępami stadnin na terenie Żmudzi (w tym Ogińskich w Płungianach), sprowadzał tematyczne pisma, zapraszał znawców i miłośników koni na rozmowy. Szczególną sympatią darzył konie rasy żmudzkiej, przeznaczone do zaprzęgu i do prac rolnych. Niewysokie, średnio ważące ponad 400 kg, lecz bardzo wytrzymałe koniki, doskonale znoszące trudne warunki bytowe.

Maria Krystyna z Lubomirskich Władysławowa Tyszkiewiczowa niedługo po wypowiedzeniu wojny (1939) Polsce przez Niemcy, wyemigrowała do Italii, którą dobrze znała z wcześniejszych pobytów z rodziną i gdzie mieszkała jej synowa Helena (żona Stefana), spokrewniona z królewską rodziną włoską. Z natury była realistką, ale do końca życia nie przestała marzyć o chwili, kiedy wróci do Landwarowa i razem z dziećmi ponownie założy stadninę zarodową koni wierzchowych.

Tyszkiewiczowa z Landwarowa zmarła w roku 1957. Została pochowana na rzymskim cmentarzu Campo Verano, który jest odpowiednikiem warszawskich Powązek i wileńskiego cmentarza na Rossie.

Liliana Narkowicz

Fot. z archiwum Z. J. Tyszkiewicza

Wstecz