To ci rodzina: 2+16!

Kiedyś na Wileńszczyźnie dominowały rodziny wielodzietne, gdzie nieraz, by policzyć potomstwo, brakowało palców jednej, a nawet dwojga rąk. Dziś natomiast również tu dominują inne poglądy: każde dziecko jest postrzegane raczej jako balast, uprzyziemniający „podszyte wiatrem” młode małżeństwa, zapatrzone w swoje „ja” i stroniące od tradycyjnie pojmowanej misji ojca i matki.

Na szczęście, zdarzają się jednak wyjątki. „I to jakie!” – chciałoby się wykrzyknąć, mając na myśli zamieszkałych w Połukni Wierę i Czesława Makutonowiczów. A to dlatego, że doczekali się oni aż 16 (szesnaściorga!) różnych wiekiem pociech. Fakt ten godzien podziwu tym większego, że każda z nich jest własna, a nie zaadoptowana z sierocińca bądź Domu Dziecka, co jest dziś nierzadko praktykowane, że rodzina ta nie ma nic wspólnego ze sławetnym pojęciem stadła asocjalnego, w którym dzieci płodzi bynajmniej nie miłość a bieda.

Przypisany z dziada pradziada Połukni Czesław i pochodząca z Białorusi Wiera poznali się na prywatce u znajomego, kiedy on akurat kończył studia na wydziale radioelektroniki Politechniki Kowieńskiej, a ona przyjechała do Wilna, by się uczyć w tutejszym politechnikum na Holenderni. Miłość od pierwszego wejrzenia sprawiła, że w roku 1982 stanęli na ślubnym kobiercu. Mglista perspektywa na otrzymanie „własnego kąta” w zakładzie „Vilma”, gdzie młody żonkoś zatrudnił się w biurze konstrukcyjnym, zadecydowała, że już na początku 1983 roku zdecydowali przenieść się w rodzinne strony męża – do Połukni. Tu bowiem będące wówczas w rozkwicie gospodarstwo eksperymentalne „Merkys” każdego młodego specjalistę witało naprawdę otwartymi ramiony, oferując dosłownie na poczekaniu lokum mieszkaniowe.

Już po 5 miesiącach dostali przydział na dwupokojowe „gniazdko”, a radość potęgował fakt przyjścia na świat w roku 1983 pierworodnego Andrzeja. Wbrew przypuszczeniom lekarzy o możliwej bezdzietności ich związku małżeńskiego, w roku 1984 urodziła się Emilia, w roku 1986 – Daniel, w roku 1987 – Julia. Jak się okazało, był to dopiero początek rozwiązania się im – rozkochanym w dzieciach – przysłowiowego worka z maleństwami. Z wyraźnego błogosławieństwa Bożego w roku 1988 urodziła się Bożena, w 1990 – Aneta, w 1991 – Miłosz, w 1993 – Marek, w 1995 – Wiesław, w 1996 – Marta, w 1998 – Lilia, w 2000 – Nelli, w 2001 – Anna, w 2003 – Joanna, w 2004 – Łukasz, w 2006 – Samuel – ostatnia z szesnastu latorośli Makutonowiczów.

Nawet najgłębsze wciągnięcie w płuca powietrza nie pozwoli na jednym wydechu te latorośle wymienić z imion i dat urodzenia, a przecież każdą trzeba było nauczyć stać, chodzić, jeść, mówić, czytać, pisać... Najkłopotliwiej – jak z uśmiechem wspominają – poradzili sobie z pierwszą czwórką, kiedy mała różnica wieku powodowała, że wszyscy naraz łaknęli pieszczot rodziców, którym na to brakowało... rąk i kolan. Dalej było cokolwiek łatwiej. Najstarsze z rodzeństwa, z przyjściem na świat każdego kolejnego, służyły pomocą, ochoczo włączały się w proces wychowawczy, smucąc się, kiedy kogoś dopadała katarowa albo grypowa niemoc, i ciesząc się z każdego osiągnięcia. Bo od dni najwcześniejszych w „kodeksie” wychowawczym rodziców dominowało tworzenie rodzinnej spójni, polegającej na tym, że jedni za drugich gotowi stanąć murem.

Od dni najwcześniejszych były też przyuczane latorośle w miarę swych wiekowych możliwości do wysiłku fizycznego. Chłopcy – do pracy męskiej, dziewczęta – do wyręczania mamy, a wszyscy razem, gdy zachodziła potrzeba, ruszali na łąkę (ileż to płaczu było, gdy komuś nie starczyło grabi do siana!) albo do kopania ziemniaków, w czym z uśmiechem na twarzy bez żadnej pomocy ze strony potrafią obrócić za dzień w kartoflisko 50 arów plantacji. To będące wyrazem „twardej ręki” wychowanie przez pracę ma zaprocentować i pomóc juniorom-Makutonowiczom, kiedy wypadnie wyfrunąć spod rodzicielskiego skrzydła w dorosłą samodzielność.

Czworo ich zresztą to uczyniło. Andrzej, Emilia, Daniel i Miłosz, założywszy własne rodziny, już 7-krotnie obdarowali kochanych rodziców zaszczytnymi tytułami babci i dziadka, z czym wprawdzie ci nadal nie za bardzo chcą się pogodzić. Chociażby dlatego, że urodzony 6 listopada 2006 roku ich najmłodszy Samuel jest ledwie o 9 dni starszy od... najstarszej z wnuczek. A wszystkim dociekającym, czy aby trudno dzielić miłość między dzieci i wnuki, mają odpowiedź bardziej sędziwego mędrca godną niż zwykłego zjadacza chleba: miłości nie sposób dzielić, ona daje się wyłącznie mnożyć.

Wody w usta niech nabiorą ci, kto z miną cierpiętnika snuje wspominki, ile to zachodu kosztowało mu urodzenie i wychowanie podwójnego albo potrójnego potomstwa. Makutonowiczowie o swojej „szesnastce” mówią z wypiekami radości na twarzy, jakby mimochodem napomykając o włożonym wysiłku. Wtedy, kiedy pierwotnie wypadło dla poszerzenia lokum przekształcić werandę w szósty pokój. Potem, gdy dla ulokowania wszystkich pod jednym dachem, ten na pobudowanym w roku 1987 na poły z funduszy „Merkysu”, a na poły z ich pieniędzy domu spółdzielczym trzeba było zerwać i na całej powierzchni nadbudować mansardę, dzięki czemu powierzchnia użytkowa zwiększyła się do 250 metrów kwadratowych. Jak rzeczywistość zmusza z dnia na dzień zatroszczyć się, co do prozaicznego garnka włożyć, by każdy wstał od stołu najedzony. Albo wtedy, kiedy (jak to np. w roku ubiegłym) wraz z 1 września wypadło naszykować jednym machem aż 8 (!) uczniowskich „wyprawek” szkolnych.

A – tu trzeba dodać – że wszystkim synom i córkom, którzy ukończyli szkołę w Połukni albo którzy w niej obecnie pobierają wiedzę, towarzyszył ojczysty język polski. Ten sam, którym mówili zakorzenieni tu od zamierzchłych czasów przodkowie. Ten sam, którego, kiedy rodzic Czesław Makutonowicz chodził do szkoły, uczyła go na lekcjach legendarna połukniańska polonistka Alina Kamilewicz.

Z wielkim niepokojem obserwuje więc czynione przez władze zakusy na szkolnictwo polskie. Przecież przyjęta w marcu 2011 roku, wbrew stanowczym protestom rodaków, Ustawa o oświacie ogranicza nauczanie w języku ojczystym. „Za Sowietów, kiedy wstępowałem na studia do Politechniki Kowieńskiej, egzaminy tam można było składać nawet po polsku. Dziś natomiast trąci to bajką” – nie bez goryczy w głosie zaznacza wielodzietny ojciec.

Wielce chwalebne, że pociechy Makutonowiczów niczym roślinki do światła ciągną się do wiedzy, do czego bez wątpienia dopinguje zawieszona przez rodzica „poprzeczka” wyższego wykształcenia, a zrobiona po polsku matura wcale nie jest w tym przeszkodą. Zdecydowana większość z tych, kto już ma świadectwa dojrzałości, bynajmniej na tym nie poprzestała: Emilia ma dyplom Kolegium Medycznego, Daniel ukończył Uniwersytet im. Witolda Wielkiego w Kownie, Julia po początkowo kolegialnym w roku ubiegłym zdobyła wyższe wykształcenie medyczne na Uniwersytecie Wileńskim, Bożena studiuje na magisterce filologię germańską, Aneta robi studia na Wileńskiej Filii Uniwersytetu Białostockiego, Miłosz godzi świeże ojcostwo z nauką w Kolegium Wileńskim. Słowem, wspinaczka na edukacyjne wyżyny trwa na całego i teraz życzyć wypada, by zechciał też dołączyć do niej Marek, tegoroczny maturzysta, a potem kolejni młodsi wiekiem.

Jako wielki uśmiech losu z perspektywy lat postrzegają Makutonowiczowie-seniorzy przeprowadzkę do Połukni, na „rodzinne śmieci”. Gdyby zostali na wileńskim bruku, obdarzeni tak liczną dziatwą, znaleźliby się z pewnością w wielkich tarapatach. Tym bardziej, że wypadłoby raczej dzielić los bezrobotnych. Na wsi – na szczęście – jakoś da się zaradzić, byleby była chęć do pracy na ziemi.

Tej ziemi-żywicielki mają 3 hektary. Jeden z odzyskanej ojcowizny podarowali im rodzice pana Czesława, dwa pozostałe, pierwotnie dzierżawione, dokupili. Około 20 przydomowych arów z roku na rok zajmuje ogród warzywny, na większym masywie sadzą ziemniaki. 2 hektary – to użytki zielone, służące za pastwisko oraz do gromadzenia siana na zimę dla 2 krów. Swoje mleko i jego pochodne, takież mięso (z reguły na własne potrzeby biją rocznie po trzy prosiaki), dostarczane przez kury jaja czynią ich cokolwiek mniej zależnymi od sklepów spożywczych. Każda konieczna tam wizyta powoduje jednak naprawdę szerokie otwieranie portmonetek. Mając na względzie liczbę łyżek, noży i widelców, które naraz dźwięczą przy każdym posiłku.

Nie nawykli, choć tak imponująca wielodzietność niby ich po części w tym rozgrzesza, oczekiwać wsparcia ze strony. Gdy jednak ktoś ciągnie pomocną dłoń, nie odtrącają jej. A tę za życia oferował nawet prezydent Litwy Algirdas Brazauskas, przeznaczając z własnego funduszu 2000 litów. Na listę darczyńców wpisywała się też władza gminy połukniańskiej oraz rejonu trockiego. Mer tego ostatniego, gdy przyszło im na świat 15 dziecko, gratulacje wsparł kwotą 3500 tys. litów, potrzebną na zakup nowego pieca do parowego ogrzewania domu.

Głowa rodziny nie kryje, iż tytuł ojca w liczbie mnogiej wyraźnie pieści jego dumę, zdecydowanie wszak stroni od utwierdzania się w bohaterstwie. Jeśli już – to bezsporne prawo na to ma żona Wiera, która w bólach i mękach porodowych wydawała na świat potomstwo. Za byłej władzy byłaby na świeczniku jako „mat’-gieroinia”. A że takiego miana na Litwie nie ma (a szkoda!), w roku 2004 mocą dekretu czasowo pełniącego wówczas obowiązki prezydenta RL Arturasa Paulauskasa pierś Wiery ozdobił medal „Za zasługi dla Litwy”. W roku 2010 natomiast już wspólnie – jako oboje rodziców – otrzymali nagrodę II stopnia księcia Giedymina za „krzewienie wysokich wartości moralnych w rodzinie”.

Oni z kolei za te wartości moralne dozgonnie wdzięczni są swoim rodzicom. Wiera była najstarszą z sześciorga rodzeństwa, a Czesław miał dwie siostry i dwóch braci. Oboje zgodnie twierdzą, że choć ptasiego mleka w dzieciństwie nie pijali, darzeni byli przez matki i ojców szczerą miłością. Stąd nic dziwnego, że teraz pełnią serc tą szczerą miłością otaczają własne tak liczne potomstwo, wypraszając mu u Boga potrzebne łaski.

A by łaskom tym lotności dodać, doczepiają multirodzice Makutonowiczowie skrzydła. Potrzebne w dotarciu do położonej na estońsko-rosyjskiej granicy Narwy, gdzie obecnie wraz z mężem i trójką dzieci mieszka Emilia, oraz do Wilna – do rodzin Andrzeja, Daniela i Miłosza. Z synami i ich potomstwem widują się dosyć często, z córką – też codziennie prawie, aczkolwiek jest to kontakt wirtualny, gdyż z pomocą łączy internetowych. Choć nie tylko. Zaraz po Nowym Roku robili rodzinny wypad do Narwy, by nacieszyć oczy przyszłą na świat ubiegłoroczną jesienią najmłodszą z pociech Emilii.

Kiedy opuszczając gościnne progi połukniańskiego domu, gdzie od dziecięcego rozgwaru niczym w pszczelim ulu, zastanawiam się w głos, ilu to wnuków i prawnuków mogą w przyszłości się doczekać babcia Wiera i dziadek Czesław, oni wyręczają mnie życzeniem: „Oby jak najwięcej...”. W głębokim przeświadczeniu, że każdego z nich obdarzą miłością. Która przecież zwykła się mnożyć a nie dzielić.

Henryk Mażul

Wstecz