Rozmowa z Michałem MACKIEWICZEM – prezesem Związku Polaków na Litwie o historii powołania i wydawania „Naszej Gazety” – biuletynu informacyjnego ZPL z okazji tysięcznego jej numeru

Drogę pokona idący...

...więc wstąpiliśmy na nią, krocząc w kierunku narodowego odrodzenia. Chociaż Bogiem a prawdą przyznać musimy, że tak naprawdę nie byliśmy w tej materii tu, na Litwie, upośledzeni. Mieliśmy swoje szkoły, „polskie” kościoły, zespoły teatralne, pieśni i tańca, nawet jedyną w byłym ZSRR gazetę codzienną. Więc start mieliśmy nie najgorszy. Jednak czegoś brakowało?

Sławetna gorbaczowska przebudowa, która zasadniczo w centrum byłego Związku – Moskwie wywoływała zaiste rewolucyjne zmiany, na obrzeża kraju, a nawet do tak „zachodnich” republik jak nadbałtyckie, dotarła z kilkuletnim opóźnieniem. Jednak dotarła. Jako społeczność gotowi byliśmy do niej bardziej może niż Litwini. Mieliśmy przecież żywy obraz zmian zachodzących w Polsce.

Gotowi to może i byliśmy, jednak znaleźliśmy się w nie najlepszej sytuacji. Niestety, ale tak jest, że najłatwiej naród udaje się zjednoczyć w obliczu „wroga”. Na Litwie, po raz kolejny muszę użyć słowa, „niestety”, nie tylko sowieci – przedstawiciele struktur rządzących byli wrogami. Sławetni liderzy ruchu odrodzeniowego postarali się o to, by też my – miejscowi Polacy – znaleźli się w tych szeregach.

Tak, sytuacja była właśnie taka i kto w tym miał interes jeszcze się z pewnością dowiemy, chociaż już dziś możemy przypuszczać, że to nie było takie znów „spontaniczne”. Szkoda, że tak się stało, bowiem praktycznie nie chcieliśmy dla siebie niczego innego niż Litwini: odrodzenia kultury, historii, tradycji, języka, możliwości podejmowania decyzji w swoich życiowo ważnych sprawach. Cóż, po naszej stronie barykady znaleźli się też różni ludzie. Ale na pewno mieliby mniejsze pole do popisu, gdyby nas nie spychano na margines i nie przyklejano etykietek „spolonizowanych”, „tutejszych” czy „czerwonych”. Akurat Polaków w szeregach „czerwonych” było najmniej procentowo i naprawdę rzadko byli „najgorliwsi”. Ci ludzie, którzy tworzyli najpierw Stowarzyszenie a potem Związek, stanęli na tę drogę z różnych powodów, ale dla umocnienia ducha polskości zrobili naprawdę wiele. Nie zawsze byli świadomi tego, że tworzą historię, nowe układy polityczne i dane im jest być tego współtwórcami. Z tego, oczywiście, wypływała ogromna odpowiedzialność. Czy zawsze byliśmy jej świadomi? Różnie z tym było.

Więc jak reagowaliśmy na takie postawienie sprawy? Przypomnijmy sobie tamte niełatwe, ale jakże pełne wiary i nadziei lata.

Pamiętamy chyba jeszcze, że Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie zostało zarejestrowane na kilka dni przed „Sąjudisem”. Potem zostało przekształcone w Związek Polaków na Litwie. Powstała naprawdę bardzo liczna – przypomnijmy te np. miejskie koła, które działały na wileńskich zakładach i liczyły po tysiąc członków – organizacja. Ludzie byli stęsknieni tej otwartej polskości, nawet jej demonstrowania. Tak duży ruch wymagał istnienia swego środka informacyjnego. W końcu lat 80., na początku lat 90. nie mieliśmy ani prywatnych gazet, ani stacji radiowych. Owszem, współpracowaliśmy jako Związek z redakcją ówczesnego „Czerwonego Sztandaru” (zresztą, większość członków grupy inicjatywnej była pracownikami właśnie tej redakcji), ale jako organ KC partii, potem rządu, następnie zaś kolejnych ekip wydawców, nie zawsze gazeta mogła drukować to, co Związek uważał za konieczne.

I z tej konieczności zrodziła się „Nasza Gazeta”?

Właśnie tak powstał biuletyn informacyjny Związku Polaków na Litwie.

Michał Mackiewicz maczał w tym palce od początku?

Tak się stało, że wówczas byłem zastępcą redaktora gazety wydawanej w języku rosyjskim „Sowietskaja Litwa”, której redakcja znajdowała się w Domu Prasy, tak samo jak i „Sztandaru”. Jednak to w moim gabinecie odbywały się „ważniejsze” narady, bo, paradoks, rosyjska gazeta była mniej inwigilowana niż polska zarówno przez zewnętrzne, jak i, niestety, wewnętrzne „służby bezpieczeństwa”. No, i „miałem pojęcie” o wydawaniu gazety nie tylko jako człowiek piszący, ale też administrator.

Nie była to prosta sprawa na zmonopolizowanym przez powojennych prawie pięć dziesięcioleci rynku wydawniczym zaistnieć społecznie. Co stwarzało największe trudności?

Kiedy już przestała istnieć cenzura, można się było zarejestrować jako zwykła prywatna inicjatywa, to największa trudność zaistniała z powodu sławetnego sowieckiego centralizowanego systemu przydzielania tzw. „środków produkcji”. Dla gazety był to papier. Nie sposób go było kupić w „wolnej sprzedaży”. Szukano dróg i dróżek, by zdobyć potrzebne arkusze. Z tym się wiązało to, że periodyczność ukazywania się gazety była naruszana. Czasami nie była wydawana w ciągu paru miesięcy. Z tematami nie było problemu, mieliśmy ich aż za dużo. Pisali nie tylko dziennikarze i redaktorzy. Szeregowi członkowie Związku bardzo aktywnie zabierali głos na łamach.

Ciekawe, że pierwszym redaktorem został nie dziennikarz, tylko fizyk z wykształcenia.

Tak, Artur Płokszto nie był dziennikarzem albo raczej tak: był nim z zamiłowania. A jak każdy wykształcony, interesujący się historią człowiek i aktywnie działający w Związku, całkiem nieźle dawał sobie radę. Zresztą, staraliśmy się wszyscy mu pomagać. Osobiście jakoś pomogłem „zdobyć” papier, takie obrzynki z drukarni. Dziś można by to uznać nawet jako „kradzież” – braliśmy to, co wyrzucali nam robotnicy drukarni przez okno…

Ale jeszcze trzeba było gdzieś tę gazetę drukować. A przecież nie było aż tylu drukarni i, przypuszczam, nie każda z nich chciała i mogła się zdecydować na druk dość ostro występującej polskiej gazety.

Pierwsze numery „Naszej Gazety” drukowane były w solecznickiej drukarni. Osobiście woził tam numery redaktor własnym samochodem. Był to okres takiej partyzanckiej, ale bardzo emocjonującej i ciekawej pracy. Np. przez dłuższy czas nie można było zdobyć takich metalowych płyt potrzebnych do drukarni offsetowej. Wreszcie ktoś z Polski dla gazety je kupił.

Cóż, mężczyźni muszą mieć pewną dozę adrenaliny. Takie męskie zabawy były bezpieczne?

Żadne fizyczne niebezpieczeństwo chyba tak naprawdę nie groziło, chociaż szykany były, były też oskarżenia. Ale ludzie zaangażowani w wydawanie gazety nie bardzo zwracali na to uwagę.

Jednak redaktorzy gazety dość często się zmieniali.

Nie tak znowu często, ale, owszem.

Drugi redaktor Zygmunt Żdanowicz „zasłynął” z tego, że bardzo często musiał wędrować z komputerem po mieście, by znaleźć możliwość zmakietowania gazety.

No, nie było wówczas internetu. Takich cudeniek jak „klucze pamięci” – też nie. Więc, by zmakietować i przygotować tekst do drukarni potrzebny był sprzęt i specjalista, jakiego redakcja nie tylko „Naszej Gazety” nie miała. Więc redaktor brał do samochodu cały duży komputer, który ważył niemało i jechał własnym samochodem… do mnie do mieszkania, gdzie mieściła się przez kilka lat redakcja „Magazynu Wileńskiego”. Tu musiał wspinać się z tym ciężarem na czwarte piętro, a po zrobieniu roboty znów jechać do drukarni, do Niemenczyna.

Gazeta przeżywała lata tłuste i chude, jak każda. Które można by było zaliczyć do tych „najtłustszych”?

Za czasów redaktorowania Henryka Mażula a zaraz po nim śp. Władysława Strumiły nakład gazety sięgał siedmiu tysięcy egzemplarzy, była w prenumeracie i kioskach sprzedaży detalicznej, mogła się sama utrzymać. Ludzie łaknęli informacji. Robiona przez fachowych dziennikarzy i zapaleńców niosła ważne treści i była głosem Związku, czyli nas wszystkich – Polaków z Wileńszczyzny. Często była niewygodna nie tylko dla władz litewskich, ale też ludzi niby z własnego podwórka, lecz mających swe prywatne interesy przy wspólnym polskim stole.

Nie ominęły też gazety dramatyczne okresy, kiedy została zawłaszczona i przywłaszczona, a Związek pozbawiony swojej trybuny.

Niestety, w ponad dwudziestoletniej historii Związku Polaków na Litwie mieliśmy też trudne okresy. Najbardziej bolało, kiedy zdradzali idee Związku ludzie, którzy przez wiele lat potrafili się maskować i perfidnie działać na szkodę organizacji. Tacy „działacze” niszczyli dorobek tysięcy rodaków, dla których organizacja, praca społeczna były wartością prawdziwą, a nie pragnieniem sławy, pieniędzy czy koniecznością wysługiwania się zmieniającym „gospodarzom”.

Tu się szczególnie popisał były prezes Ryszard Maciejkianiec, który zawładnął gazetą, a później przekształcił w nowy twór. Jednak Związek potrafił uratować swoje wydanie.

Żadne kłamstwo czy udawanie nie może trwać długo. Sprawiedliwość jednak zwycięża, chociaż często trzeba jej „pomóc”. Gazeta została odrodzona. Kolejni jej redaktorzy: Czesława Paczkowska, Anna Pilarczyk, Witalis Masenas mieli swój wkład w formowanie wizerunku tygodnika Związku. Przez kilka lat gazeta istniała jako wkładka do „Tygodnika Wileńszczyzny”. I Związek był wdzięczny redakcji „Tygodnika” za tak okazaną pomoc. Współpraca ta została przerwana. Ale, jak się mówi, nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Redakcja została zdopingowana do szukania nowych rozwiązań. Od prawie roku „Nasza Gazeta” znów jest samodzielnym wydaniem. Szukamy dróg trafienia do każdego Czytelnika. Najważniejsze, że gazeta była i jest organem Związku Polaków na Litwie i właśnie swoją pozycję, traktowanie bieżących spraw, modelowanie sytuacji, reakcję na wydarzenia Związek mógł przedstawić bez oglądania się na czyjeś interesy czy widzimisię. To jest, moim zdaniem, najważniejsze.

Mamy już tysięczny numer „Naszej Gazety”, a w niej – kawał pięknej historii naszego tu trwania i walki (niestety, ciągłej walki) o swe godne bycie na tej ziemi.

I to jest najważniejsza jej misja: być trybuną ludzi, dla których praca społeczna w imię rozwoju i godnego życia w tradycji, wierze, kulturze ojczystej stanowi wartość. Wartość, nie zmieniającą się w zależności od koniunktury politycznej, zmiany władzy, wiatrów i burz, których pełne jest ludzkie życie. Gazeta powstała właśnie po to, by dokumentować kroczenie drogą ku wolności i demokracji Polaków mieszkających na Litwie, komu jednakowo są ważne dwa pojęcia – Ojczyzna i Macierz.

Rozmawiała Janina Lisiewicz, redaktor „Naszej Gazety”

Wstecz