Podglądy

Ręce precz... od naszych pięt!

Prezydent RP Bronisław Komorowski w trakcie wywiadu dla radia TOK FM, powiedział niedawno co następuje: „Wiem jedno. (...) Litewska koza nie przyjdzie do żadnego woza”. Chodziło mu o relacje polsko-litewskie, zapędzone ostatnio w – nomen omen – kozi róg. No, i wyprorokował. Nie idzie koza do woza. Zresztą, obawiam się, że niedługo politycy obu państw będą się nawzajem unikać niczym morowej zarazy.

Nasi premierzy, jak się już spotkają, to – wbrew wysiłkom tłumaczy – nie rozumieją, co jeden do drugiego mówi. Ministrowie spraw zagranicznych, gdyby się cudem zeszli na jednym niedużym areale, ani chybi potrzebowaliby towarzystwa sekundantów. Prezydenci jeszcze się wzajemnie odwiedzają przy okazji Świąt Niepodległości, ale i tym wymianom reweransów chyba przyjdzie wkrótce kres. Po co się spotykać, jak nie ma o czym gadać, prawda? A strona litewska jest coraz bardziej przekonana, że nie ma.

Ostatnio ogłosiła to prezydent Dalia Grybauskaite, która wzgardziła zorganizowanym przez prezydenta Komorowskiego w Warszawie wspólnym szczytem przywódców państw bałtyckich na temat przyszłych obrad NATO w Chicago. Stwierdziła, że na inne tematy już się z prezydentem Komorowskim nagadała po kokardy, a aktualnych, związanych z NATO, które należałoby omówić akurat w gronie prezydentów Polski, Łotwy i Estonii, ona nie zna. Że uczyniła tym afront nie tylko prezydentowi RP, ale też szefom dwu sąsiednich państw, którzy zaproszenie przyjęli, madame Grybauskaite raczyła nie zauważyć. A zresztą, ta dzielna kobieta nie takim mikruskom kosza dawała. Sam prezydent Obama musiał obejść się smakiem, gdy zaraz na początku swojej kadencji odmówiła mu wspólnego obiadu. Niech uczy się, Amerykaniec jeden, że kobieta, nawet jak jest czołowym politykiem w swoim kraju, ma prawo do fochów. I nikomu nie musi się z nich tłumaczyć.

A przecież są tacy, którzy twierdzą, że w polityce i dyplomacji nie ma wyczerpanych tematów. Gdy jest okazja – trzeba rozmawiać. Nawet o tym, co przysłowiowa pani Marynia ma poniżej pleców. Zresztą, w Warszawie ten temat mógł spokojnie leżeć odłogiem. Wypadało bowiem pogwarzyć chociażby o patrolowaniu przez polskie siły lotnicze przestrzeni powietrznej nad krajami bałtyckimi. Do czegoś takiego potrzebne jest lotnictwo bojowe, a my takiego nie mamy. Latając na drzwiach od stodoły można się zaś przeziębić czy – co gorsza – ześlizgnąć.

Dlatego też od 2004 roku misję patrolową nad naszymi krajami pełnią rotacyjnie samoloty innych państw NATO. I, o ile wiem, bardzo nam na tym patrolowaniu zależy. Zabiegaliśmy nawet wraz z Łotwą i Estonią, zresztą skutecznie, o bezterminowe przedłużenie tej ochrony, która początkowo miała być wycofana w 2014 roku.

Polska naszej bezchmurnej przestrzeni powietrznej przed bombowcami strategicznymi „WWS Rossii” oraz czapkami-uszankami Łukaszenki (ten mógłby nas nastraszyć chyba tylko w jeden sposób: „my was szapkami zakidajem!”) broniła już trzy razy. W końcu kwietnia podejmie tę misję po raz czwarty, co prezydent Komorowski, jakoś nie obraziwszy się na absencję Dalii Grybauskaite, właśnie po warszawskim spotkaniu z Andrisem Berzinsem i Toomasem Ilvesem potwierdził. Na wspólnej zresztą z obu prezydentami konferencji prasowej. Czyli zdementował krążące ostatnio po litewskich mediach pogłoski, że Polska zamierza postawić Litwie warunek: „Albo poluzujecie wreszcie polskiej mniejszości kagańczyk, albo prędzej zobaczycie na Waszym niebie uszanki „Baćki” niż MiGi-29 z polską załogą”.

Ba, gdyby takie ostrzeżenia nawet ze strony polskich dyplomatów padały (a nasz Pałac Prezydencki twardo trzyma się tej wersji), to do Polski należało jechać tym bardziej. Była to wszak okazja spytać zwierzchnika Sił Zbrojnych RP Bronisława Komorowskiego: „Panie Prezydencie, co jest grane?”.

Chociaż osobiście w takie ultimatum ze strony Warszawy nie wierzę. Wierzę za to szefowi Biura Bezpieczeństwa Narodowego RP gen. Stanisławowi Koziejowi, który wspomniane pogłoski zdementował po żołniersku zwięźle. „To nieprawda!”.

Na mój rozum (przyznaję bez tortur, że nie jestem ani stronniczką, ani znawczynią militarnych sojuszy), Polska nie robi w NATO za urwisa z procą, zaś samo NATO nie jest przedszkolnym ogródkiem, w którym państwa członkowskie mogą grymasić i wodzić korowody w stylu: Mam chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi,/ kogo kocham, kogo lubię, rzucę mu pod nogi./ Tej nie kocham, tej nie lubię, tej nie pocałuję... Jest ogólnie przyjęta strategia, którą albo się realizuje, albo się swą chusteczkę haftowaną zwija i idzie szukać zabawy do innej piaskownicy.

Polska wspomnianą strategię realizuje. Prezydent Komorowski, o ile mi wiadomo, bez żadnych łamańców podpisał decyzję o uczestnictwie kontyngentu wojskowego „Orlik” w operacji NATO Baltic Air Policing (tak oficjalnie zwie się misja ochrony przestrzeni powietrznej nad Estonią, Litwą i Łotwą), za co prezydenci Berzins i Ilves nawet Polsce podziękowali, nie bojąc się ujmy na honorze. Pogadać w Warszawie też, jak się okazuje, mieli o czym, ale to już temat na inną publikację.

Wyszło więc z naszej strony jakoś tak... nie ażebyś. Za to nieulękniona madame-prezydent może się teraz pióropuszyć, jakoby właśnie swoim nieprzybyciem tak nastraszyła prezydenta Komorowskiego, iż ten w intencji jej przebłagania zmienił decyzję w kwestii podjęcia przez polski kontyngent misji w Szawlach. Wiceprzewodniczący Sejmu Česlovas Juršenas bardzo zresztą zachwycony decyzją Grybauskaite „podrażnić Polskę, która chciałaby widzieć Litwę na kolanach”, teraz może być z niej jeszcze dumniejszy. I charakter, jak wcześniej zauważył, pokazała, i nie uklękła. Nie pozwoliła też prezydentowi RP nadepnąć sobie nawet na jedną piętę, a co dopiero na obie.

Zastanawiam się tylko, dlaczego wicemarszałek Sejmu zmienił ostatnio zdanie w kwestii tego, gdzie Polska Litwie natrętnie włazi? Jeszcze w styczniu upierał się, że na głowę, tym razem pomstował, że na pięty... Zresztą, gdziekolwiek by nie właziła, ten dawniej dość przychylny Polakom polityk uważa dziś, iż odmowa Grybauskaite była świetnym odwetem za to, że Litwę szerokim łukiem omija szef polskiego MSZ Radosław Sikorski. Co prawda, sam prezydent Komorowski jak dotąd żadnego afrontu naszej pani prezydent nie uczynił, ale... „Niech najpierw obsadzi Sikorskiego, a potem zaprasza” – domaga się guru litewskiej lewicy.

W związku z powyższym miałabym jedno pytanie, drugą – uwagę. Jak to w końcu jest? Chcemy, by nam szef polskiego MSZ na Litwę (a co za tym idzie – i na głowę, i na pięty) właził czy jednak niech lepiej nie włazi? Określmy się wreszcie. Gdy zaś słyszę z litewskiej strony żądania obsztorcowania polskiego ministra spraw zagranicznych, to zaraz nasuwa mi się refleksja, że przydałoby się to po obu stronach. Trudno zgodzić się z twierdzeniem, że Sikorski obraził Litwę, ale skoro marszałek tak to przeżywa – przyjmijmy, że tak. Ciekawam jednakże, czy pan Juršenas przysłuchiwał się kiedykolwiek temu, co o stosunkach polsko-litewskich wygaduje nasz Ažubalis? Czego warte jest chociażby porównanie polityki Warszawy wobec Litwy z polityką sowieckiej Moskwy?

„Oparliśmy się ZSRR, oprzemy i Polsce” – odgrażał się minister na początku tego roku w wywiadzie dla wpływowego tygodnika „IQ”. Pokpiwał też sobie ze strategicznego partnera w te oto słowa: „Polska sama siebie zapędziła w kozi róg i teraz nie wie, jak z niego wyjść”. No, jasne! Polska ginie bez Litwy. Buja się nad przepaścią. Zapewne dlatego prezydent Komorowski chciał zwabić naszą panią prezydent do Warszawy i tam ją do dobrych stosunków zniewolić, jak nie przymierzając minister Steponavičius ponętną panią Mildę.

Tak czy owak, prezydent RP po wypowiedziach Ažubalisa ani nie napierał na Litwę, by ktoś ministra „obsadził”, ani nie udawał obrażonej primadonny. Nie odmówił Dalii Grybauskaite udziału w obchodach kolejnej rocznicy ogłoszenia na Litwie niepodległości, podczas której zachowywał się tak, jak politykowi z klasą przystoi. Ale to chyba kwestia politycznej kultury. Proszę nie mylić z tą „polityczną kulturą”, która nakazywała naszemu ministrowi oświaty nie ustawać w próbach uwiedzenia ponętnej koleżanki, by po wybuchu aferki określić ją mianem osoby tyleż wyzywającej co wulgarnej. Wspominam o tym tylko na marginesie, gdyż do szerszego komentowania to wydarzenie się nie nadaje.

Inna rzecz – wypowiedź doradcy pani prezydent Laurynasa Jonavičiusa, który (jak podaje BNS) w wypowiedzi dla litewskiego radia stwierdził, że polsko-litewskie stosunki psują się wyłącznie od tego, iż źli ludzie głośno krzyczą, że się psują. Jakie to proste – pomyślałam. I spróbowałam w ten sposób napisać ten felieton. Siedziałam sobie przy komputerze i pokrzykiwałam, że się pisze. Nie napisał się. I mam po tym wierzyć w teorię, że gdyby media po obu stronach granicy nagle solidarnie nabrały wody w usta na temat tego, co się dzieje w polsko-litewskich stosunkach, te wzniosłyby się na dawne wyżyny „najlepszych w dziejach historii obu narodów”?

Ciekawam, czy wierzy w to sam Jonavičius, który na dzień dzisiejszy określa te stosunki jako „robocze”? Jeżeli wierzy, czas zmienić posadę. Tym bardziej, że i decyzji swojej pracodawczyni bronił wyjątkowo nieudolnie. „Nie chciałoby się, by wielostronne sprawy bezpieczeństwa – czy to powietrzna policja, czy kwestie związane ze współpracą w ramach NATO – stały się zakładnikami specyficznych kwestii dwustronnych” – przekonywał słuchaczy. Chyba piekło jest brukowane nie tylko dobrymi chęciami. Dobrymi niechęciami pewnie też, bo tym razem tak się właśnie stało. „Specyficzne kwestie dwustronne” zaważyły nad spotkaniem wielostronnym. I nie polska strona tego przyczyną.

Na szczęście, w tych dniach do Warszawy (na spotkanie premierów państw Europy Centralnej i Wschodniej i Państwa Środka) wybiera się Andrius Kubilius. Premier w wywiadzie dla „Žiniu radijas” już zapowiedział, że postara się tam wyprostować to, co prezydent Grybauskaite ostatnio popsowała.

„Widocznie będę miał okazję do omówienia z polskimi kolegami ważnych kwestii, które potrzebują wspólnych rozwiązań, w tym – gospodarczych i energetycznych” – oznajmił. Okazuje się, że premier też jest stronnikiem oddzielania spraw związanych z problemami mniejszości narodowych od „ważnych spraw regionalnych, obronnych i projektów strategicznych”. Według Kubiliusa, prezydent Bronisław Komorowski też to w Warszawie bardzo wyraźnie podkreślał i on, nasz premier – znaczy się, teraz ma nadzieję, że polscy politycy zrozumieli, o co chodzi...

Jest to zapowiedź, że między naszymi krajami znów może zapanować przyjazna atmosfera. Prezydenci będą się nawzajem odwiedzać, MiGi-29 śmigać nad terytorium Litwy, a Polska Grupa Energetyczna jak się wycofała tak... się znów „wcofa” w budowę na Litwie nowej elektrowni. Jest tylko jeden warunek: Polska powinna przestać włazić Litwie na głowę, pięty czy cokolwiek innego w kwestii problemów mniejszości polskiej. Tym bardziej, że Litwa już niejednokrotnie zadeklarowała, iż w tej dziedzinie nie ustąpi nawet o włos, bo „litewscy Polacy mają najcudowniejsze warunki we wszechświecie”.

Ostatnio, w ramach tych cudowności, grupa posłów podjęła próbę pozbawienia posiadaczy Karty Polaka biernego prawa wyborczego. W tym samym czasie przewodniczący sejmowego komitetu praw człowieka na spółkę z litewską rzeczniczką równych możliwości ścigają samorząd rejonu wileńskiego za to, że ośmielił się oczekiwać od kandydatki na księgową znajomości języka polskiego. Przypomnę, że chodzi o zatrudnienie w rejonie, gdzie 61 proc. mieszkańców stanowią Polacy. Ale to przecież żadne szykany ani prześladowania, prawda? Do więzień na razie jeszcze nikt posiadaczy Karty Polaka nie wtrąca, a liczne grzywny za publiczne używanie polskiego – przecież dla naszego dobra. Ojcowska ręka karze nimi durnych Polaków, nieświadomych, że ten ich polski – tylko paskudny garb, po którego zrzuceniu nie byliby już „specyficzną kwestią dwustronną” tylko obywatelami... prawie równymi panu Juršenasowi.

Lucyna Dowdo

Wstecz