Losy Polaków o rodowodach kresowych

„Języka polskiego uczyłam się w... Afryce”

MARIA BOGDANIEC-POLKOWSKA urodziła się w Gajówce koło Łunińca na Polesiu (obecnie Białoruś). 10 lutego 1940 r. deportowana z rodziną do Listwiennicy w Okręgu Archangielskim. Kolejne miejsca zsyłki: Pahlevi (Iran, 1942-1943), obóz Koja k. Kampali (Uganda, 1943-1948).

Od 1948 r. mieszka w Anglii (od 1986 r. – w Long Eaton k. Nottingham).

Wdowa po Zdzisławie Polkowskim. Matka dwóch synów: Marka (lat 50) i Ryszarda (lat 46). Działaczka społeczna. Redaktor i wydawca kwartalnika „Panorama Polska – Nottingham” (1989-2002).

Nagrody: Złota Odznaka Związku Ziem Wschodnich (1991), Srebrny Krzyż Zasługi (1994), Krzyż Zasługi Polskiej Misji Katolickiej, order „Polonia Mater Nostra Est” (2003).

Z okazji odebrania orderu „Polonia Ma-ter Nostra Est” powiedziała o sobie:

Ja, dziecko Kresów Wschodnich RP, skazana na zagładę na Syberii, uczyłam się o kraju, którego nie znałam, dowiadywałam się o nim jedynie z opowiadań, z podręczników, z gazet… Ludzie często pytają, czy pamiętam deportację. Jak miałabym pamiętać? Gdy wywozili nas, miałam zaledwie dwa i pół roku.

A oto co opowiada na podstawie relacji swej matki: „Luty 1940 roku. Sroga zima i pierwsze wywózki. Mieszkaliśmy wówczas w Gajówce koło Łunińca na Polesiu. Na „pierwszy ogień” wywózek poszli kolejarze, policja, pracownicy leśni. Ojciec mój pracował jako gajowy u księcia Druckiego-Lubeckiego. Przyszli po nas w nocy. Podobno obudziłam się i płakałam. Przekopali cały dom. Szukali broni. Na spakowanie rzeczy dawali pół godziny. Jeden z enkawudzistów (jakiś ludzki?) konspiracyjnie szepnął matce: „Bierz co ciepłe, bo tam, dokąd jedziesz, jest zimno”. Żadnych dokumentów, żadnych zdjęć pod karą śmierci zabierać nie wolno było. Jednak matka, opuszczając dom, pospiesznie wyjęła z szuflady kilka fotografii rodzinnych i schowała do kieszeni fartucha. Sanie zatrzymały się przed najbliższą stacją. Podróż pociągiem towarowym trwała kilka dni. Stacja docelowa: Listwiennica pod Archangielskiem”.

Co sama zapamiętała? Trochę Pahlevi, Teheran i Afrykę. Pamięta przyjazd do obozu Koja (Uganda). Przedpołudnie, upał. Gliniane domki kryte słomą były prawie niewidoczne – przysłaniała je wysoka trawa. To tam miały zamieszkać: ona – Maria, jej matka i trzy siostry: Janka, Olesia i Nadia. Nie było z nimi ojca. Pozostał w Teheranie, gdzie tworzył się II Korpus.

Spieszono się z rozmieszczaniem rodzin, by zdążyć jeszcze przed zachodem słońca. Znajdowali się na samym równiku, gdzie nie było wieczorów, a zmrok zapadał nagle, gdzie południa były upalne, a noce chłodne. W oddali widać było taflę jeziora, dalej rozpościerała się dżungla. Dobiegały odgłosy małp i płacz kobiet.

Teheran. Pamięta prowizoryczny szpital namiotowy. Ona i siostra Nadia. Obie ciężko chore, nie mogły chodzić. Tuż przy ich pryczy leżała młoda kobieta z córeczką. Zapamiętała jej czarne loczki i jasną karnację. Poranny obchód. Lekarz poprosił tę kobietę na bok: coś tłumaczył, bezradnie rozkładał ręce. W pewnym momencie zaczęła głośno szlochać. Na to jej córka: „Mamusiu, nie płacz, będzie mi tam dobrze. Bozia na mnie patrzy…”. I straciła przytomność. Mała Marysia nie mogła tej nocy spać…

Następnego dnia przewieziono Marysię do szpitala miejskiego. Codziennie lekarze pochylali się nad nią, sprawdzali opinie medyczne, naradzali się i odchodzili. W nocy usłyszała fragment rozmowy, dobiegający z pokoju obok: „ …ta mała nie przeżyje, to tylko kwestia czasu…”. Usiadła na łóżku, zacisnęła piąstki i płacząc szeptała: „A właśnie, że nie umrę, nie umrę!”.

Na oddziale było około trzydzieściorga dzieci, wszystkie skrajnie wycieńczone. Umierały jedne po drugich. Nikomu nie dawano szans. Podczas rannego obchodu jeden z lekarzy dłużej zatrzymał się przy niej. Długo ją badał. Poprosił matkę na rozmowę i poinformował, że zamierza zastosować specjalną kurację, pewnego rodzaju eksperyment i zapytał, czy wyraża na to zgodę. Matka kiwnęła głową, ufała mu. To był doktor Filipowicz. Przystojny, z manierami. Znał biegle kilka języków: rosyjski, perski, francuski, a nawet polski. Chodziły słuchy, że był synem lekarza, służącego w carskiej armii, który zdezerterował i na stałe osiadł w Teheranie, gdzie ożenił się z miejscową dziewczyną. Kuracja miała polegać na codziennym podawaniu chorej rosołu z kurczaka, w stopniowo zwiększanych dawkach. Po tygodniu Marysia wypijała już całą filiżankę i zjadała skrzydełko, później – nóżkę. Źle natomiast znosiła serię bolesnych zastrzyków. Po kilku tygodniach przy jej łóżku postawiono półmisek z owocami. Obudziła się w nocy, czuła straszliwy głód i… urządziła sobie ucztę.

– Czy nie zaszkodzi? – pytała z obawą matka. – Chyba nie! – lekarz cieszył się, że jego mała pacjentka wyraźnie wracała do zdrowia…

Pozostałe dzieci umierały, nie ratowano ich. Dlaczego ten lekarz wybrał właśnie ją? Ciężko jej z tym żyć i często o tym myśli, nie znajdując odpowiedzi.

Afryka. Tam zaczęła chodzić do szkoły i uczyć się polskiego. W Afryce ukończyła szkołę podstawową. Miała szczęście – uczyli ją przedwojenni nauczyciele.

Wiele lat później spotkała młodych Polaków z Krakowa, z którymi się zaprzyjaźniła. A oni do niej: „Co ty, Polkowska, tak dziwnie mówisz po polsku?..”. Trudno im było uwierzyć, że polskiego uczyła się za granicą…

Anglia. Rodzina zeszła się w 1948. Mieszkali w powojskowych obozach, najpierw w Daglingwort, później w Keevill koło Trowbridge. Ojciec odnalazł ich przez Czerwony Krzyż. Któregoś dnia przyjechał wraz z bratem. Mama zawołała na nią, wskazując na nieznajomego: „To jest twój tata”. A ona spojrzała na obcego i pobiegła bawić się dalej. Nie rozumiała słowa „tata”. Długo jeszcze trudno jej było przyzwyczaić się do przybysza, który okazał się jej ojcem…

O Anglii słyszała same stereotypy: że jest zimno, deszczowo, mglisto… Tymczasem przywitała ich cudowna wiosna. Ciepło, okoliczne łąki porośnięte kaczeńcami, w oddali widać farmy i pola. Aż chciało się żyć!

Anglicy przeznaczyli powojskowe budynki na szkoły z internatami. Wkrótce Maria rozpoczęła naukę w jednej z polskich szkół tego typu, w Stowell Park koło Cheltenham (1948-53), kontynuując ją w College for Further Education (1953-56) w Melksham.

Londyn. Wybrała się tu w 1952 r. w poszukiwaniu pracy. Życie towarzyskie Polaków w tej wielonarodowej metropolii kwitło, głównie skupiając się wokół kościoła Brompton Oratory na South Kensington. Kiedyś spotkała koleżankę z Modern Secondary School, ta zaprosiła ją do siebie. Opowiadała, że wynajmuje pokój u jakichś Polkowskich z Baranowicz. Maria była zajęta prasowaniem, bo gdzieś się wybierały, gdy niespodziewanie wpadł Zdzisiek, syn gospodarzy i… zamiast normalnie przywitać się, objął ją i pocałował. Później już wszystko potoczyło się szybko. Zaczęli się spotykać. Uroczysta kolacja, kino. Wieczorem odprowadził ją do domu.

– Żeby zawsze było tak fajnie! – usłyszała od niego.

Następnego dnia pojechali do jej rodziców, on z kwiatami, a jakże. A rodzice byli przerażeni tempem wydarzeń. Ojciec ją zapytał: – Czy chcesz dobrowolnie wyjść za niego? Ona: – Tak. Ojciec: – Żebyś tylko nie miała do nas pretensji… Ślub odbył się w Londynie, w marcu 1953 roku w polskim kościele na Devonii. Jej przyszła teściowa również nie była zachwycona tak szybkim biegiem wydarzeń. Marzyła jej się inna synowa – córka znajomych lekarzy.

A oni… od pierwszego spotkania świetnie się rozumieli. Maria – pochodząca z Polesia i Zdzisław – z Baranowicz, mieli podobne poczucie humoru, cechowała ich bezpośredniość, wschodnia serdeczność, gościnność, otwartość na ludzi. Oboje lubili książki. Dużo ze sobą rozmawiali – o wszystkim. Nie mieli sekretów.

Mąż przejawiał zdolności do nauk ścisłych, robił duże postępy w angielskim. Zaczynał zawodową karierę jako kreślarz, szybko jednak awansował. Zaczął specjalizować się w projektowaniu rurociągów naftowych. Najpierw pracował w Oil Company, w zakładzie brytyjskim, ale w niedługim czasie otrzymał pracę w firmie amerykańskiej. W przemyśle petrochemicznym pracował w Wielkiej Brytanii, Holandii, w Niemczech, w Arabii Saudyjskiej. Był ceniony za fachowość i lubiany jako człowiek. Nigdy nie kręcił. Często potrafił wybrnąć z kłopotliwych sytuacji. Kiedyś firma, w której był zatrudniony, znalazła się w poważnych tarapatach: za niewywiązanie się w terminie z umowy, miała wypłacić wysokie odszkodowanie w tysiącach funtów. To jego, Zdzisława, wysłano wówczas jako negocjatora i…udało mu się sprawę załatwić, ustalono nowy termin wykonania zlecenia. Właściwie to umiał dogadać się z każdym.

* * *

Od pewnego czasu zaczęto mówić w Nottingham o potrzebie powołania do życia lokalnej gazety polskiej – opowiada Pani Maria. Na jednym z zebrań parafialnych zawiązał się komitet redakcyjny, w skład którego wchodzili: Witek Jagiełło (pomysłodawca), Basia Barcikowska i ona. Dyskutowano nad charakterem przyszłego pisma. Zaproponowała, żeby był to kwartalnik, opisujący życie Polonii w Nottingham, wystrzegający się plotek i wielkiej polityki. Tak powstała „Panorama”. Została redaktorem i wydawcą, a Zdzisław Polkowski obiecał pomoc finansową. Był, jak się później okazało, jedynym sponsorem wydania. Pani Maria uznaje ten okres za wspaniały w ich małżeństwie i ciekawy w życiu tamtejszej Polonii. O „Panoramie” wiele mówiono. Nottingham odwiedzali pracownicy ambasady i konsulatu z Londynu, a także przyjeżdżały osobistości z Polski. Wszyscy chętnie się fotografowali. Ostatni numer „Panoramy” ukazał się w marcu 2002 r.

…Styczeń 1998 roku, niedziela. Piękny, słoneczny dzień. Jechali do Londynu na „opłatek” ZASP-u. Irena Sparham usiadła z przodu, ona, Maria – z tyłu. Przed wyjazdem zaniepokoił ją wygląd męża: był zmieniony na twarzy, jakby zmęczony. Jechali autostradą M1, niespodziewanie samochód zjechał na przeciwległy pas. Szczęśliwie, że tego poranka nie było dużego ruchu. Mąż zatrzymał auto, ale nie wysiadał. Z trudem się zgodził, aby za kierownicą usiadła żona. W Londynie zatrzymują się u znajomych.

Następnego dnia stan zdrowia męża pogarsza się. Szpital. Lekarz przydziela go na oddział intensywnej terapii. Ma niewyraźną minę. To chyba coś poważnego – przychodzą Marii najczarniejsze myśli. Wszystkie badania były gotowe już następnego dnia rano, łącznie z diagnozą: astracytoma, rak mózgu. Lekarz wyjaśnia, że jest to ostatnie stadium i że nic nie mogą zrobić. To najgorszy rodzaj raka – dodaje. Zalecono tabletki przeciwbólowe. Mąż wiadomość o chorobie przyjmuje ze spokojem…

Tydzień później, godzina 6 rano. Telefon. Wzywają ją do szpitala. Zdążyła, była przy jego śmierci. Leżał na boku, odwrócony do ściany, smutny. Tak bardzo nie chciał umierać! Miał tylko sześćdziesiąt cztery lata. Za rok miał przejść na emeryturę, już przygotowywał na swoje miejsce następcę. Do dzisiaj Pani Maria przechowuje list z zakładu pracy, w którym pisano: „To był człowiek o wybitnej inteligencji i wielkiej dobroci”. Może chciałaby jeszcze dodać: przeżył życie intensywnie i pięknie…

Jej największe marzenie? Żeby mieć dom murowany, z czerwonej cegły, kryty dachówką, wsparty dwiema kolumnami. A w ogrodzie – staw, sadzawka, fontanna. Mieszka w domu kupionym jeszcze za życia męża. Myśli, że jest trochę podobny do tego z marzeń…

Anna Maria Grabania

Londyn

Wstecz