Polskości ślady na Wileńszczyźnie (obrazki z podróży)

Podróżowałem przez kilka dni po Wileńszczyźnie, głównie w rejonie solecznickim i po mieście Wilnie. Pojechałem tam z zaprzyjaźnioną rodziną, by dzieciom znajomych pokazać ślady polskości i żmudną walkę o jej zachowanie. Trzeba, aby dzieci z Polski wiedziały, że Wileńszczyzna i Wilno były kiedyś polskie i że wciąż mieszkają tam Polacy, których ojcowie i dziadowie znaleźli się w granicach państwa litewskiego wbrew swojej woli. Chciałem, by na miejscu posmakowały trochę historii, ale i niełatwej teraźniejszości, aby pokochały tę krainę i nigdy nie zapomniały o niej i jej mieszkańcach, krew z krwi naszych rodakach.

Dzień I

W stronę Solecznik

Celem pierwszego dnia podróży są Soleczniki. Jedziemy od polskiej granicy przez Druskieniki. W okresie międzywojennym miasto należało do II Rzeczypospolitej i słynęło, zresztą jak i dzisiaj, z walorów uzdrowiskowych i wypoczynkowych. Było to jedno z ulubionych miejsc marszałka Józefa Piłsudskiego, który posiadał w Druskienikach swój dworek, zwany „Poganką”, rozebrany przez Litwinów w 1964 roku. Dziś Polacy stanowią tu ledwie 4 proc. mieszkańców.

Kierujemy się drogą na Orany, kolejne dawne polskie miasto, które do 1939 roku znajdowało się na obszarze powiatu wileńsko-trockiego. Tu mieszka trochę więcej Polaków, nieco ponad 6 proc. Większość nie mówi jednak po polsku, mimo że mieszkają tak blisko granicy naszego kraju. Na tych obszarach lituanizacja poczyniła już wielkie spustoszenia. Przejeżdżamy obok cmentarza. Wiele nagrobków ma napisy litewskie. W dzisiejszych Oranach nie czuć polskości.

Zbliżamy się do rejonu solecznickiego, gdzie Polacy stanowią prawie 80 proc. mieszkańców i zarządzają tą ziemią. Pamiętałem, że na granicy rejonu leży przy drodze wielki głaz. Jest. Gdy go mijamy, serce bije mocniej. Z moich wcześniejszych doświadczeń wiem, że po tej stronie „granicy” nawet policjanci mówią po polsku. Jedziemy przez Koleśniki. Po drodze mijamy cmentarz. Tu napisy na nagrobkach – i tych starszych, i tych niedawno wystawionych – przeważnie polskie. Kierujemy się na Ejszyszki, które są najbardziej „naszym” miastem na obszarze Litwy, bowiem aż 90 proc. mieszkańców przyznaje się do polskości.

Pierwszym celem zwiedzania jest pochodzący z XIX w. kościół pw. Wniebowstąpienia Pańskiego. Skręcamy w ulicę Kościelną... Na ścianie żółtego, drewnianego domu widnieje nazwa ulicy w języku polskim pod nazwą w języku litewskim (Bažnyčios). Przy budynku kopie grządki niestara kobieta. Zatrzymujemy się. Wskazuję na tabliczkę i mówię: „Widzę, że się nie dajecie”. „Ano, nie dajemy się. To na naszym domu, nasza własność, wieszamy co chcemy” – odpowiedziała kobieta z uśmiechem. Choć tutejsza, mówiła bardzo ładną polszczyzną.

W kościele ejszyskim natrafiliśmy na Mszę św. i ślub. Gdy weszliśmy do nawy głównej, narzeczeni akurat składali sobie przysięgę małżeńską. Zapamiętałem, że panna młoda miała na imię Ludmiła. Ich polski już nie był tak czysty, ale czuło się, że to dla nich bardzo ważne, by ślubować sobie na całe życie w ojczystej mowie. Dla nas też było dużym przeżyciem słyszeć na Litwie przysięgę małżeńską po polsku, bo oznacza to, że swoi wiążą się ze swoimi.

Gdy wyszliśmy z kościoła, zauważyliśmy drużby, które trzymały w klatce dwa białe gołębie. Miały być wypuszczone, gdy młodzi wyjdą z kościoła. Taka to piękna tradycja. Ponieważ gołębie łączą się w pary, ich wypuszczenie oznacza wysłane do nieba życzenie, aby zawarty związek małżeński był trwały i nierozerwalny.

W Solecznikach zatrzymujemy się na parkingu przy urzędzie rejonowym. Przed gmachem ustawiony jest pomnik młodego Adama Mickiewicza z mottem: „Miej serce i patrzaj w serce”. Towarzyszom podróży opowiedziałem, jakiego fortelu musieli użyć Polacy wobec litewskich urzędników, aby Adam Mickiewicz był Adamem Mickiewiczem a nie Adomasem Mickevičiusem. Bowiem gdy Litwini nie zgodzili się na polski podpis pomnika i upierali się przy litewskim, miejscowi Polacy zaproponowali, by jako podpis umieścić faksymile poety. Urzędnicy się zgodzili. „Problem” w tym, że nigdzie w archiwalnych dokumentach nie znaleziono oryginalnego podpisu Mickiewicza w języku litewskim. Dlatego na pomniku widnieje ten w języku polskim.

Na nocleg zjeżdżamy do Małych Solecznik (7 km od właściwych Solecznik). Znajomy przypomina mi, że to rodzinna wieś Władysława Kozakiewicza, polskiego tyczkarza, który na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku, po ustanowieniu rekordu świata i zdobyciu złotego medalu dał wymownie gestem rąk do zrozumienia sowieckim kibicom, co myśli o ich gwizdach. My to samo myślimy o litewskich zakusach na polskość Wileńszczyzny.

Dzień II

Rejon solecznicki

Drugi dzień naszego pobytu na Ziemi Solecznickiej przypadał w niedzielę. Zabieram moich znajomych na Mszę św. do pięknego XIX-wiecznego kościoła pw. Wniebowzięcia NMP w Turgielach. Jedyna Msza św., odprawiana zresztą w języku polskim, jest o godz. 9 rano. Gdy podjeżdżamy przed kościół, już czeka na nas starosta gminy turgielskiej. Informuje mnie, że ksiądz proboszcz zgodził się, abym na koniec Mszy św. zabrał głos do wiernych, tylko – broń Boże – mam nie mówić o sprawach politycznych. Ksiądz się boi, bo we Mszy św. w języku polskim uczestniczą też nieliczni Litwini, „a tu wszyscy żyją zgodnie”. „To jest nowy ksiądz i jeszcze go nie znamy. Jedni kapłani pomagają w wyborach, inni przynajmniej nie szkodzą, a jak się ten zachowa na jesieni, nie wiemy” – tłumaczy. No, tak: na Litwie zbliża się okres przedwyborczy…

Turgiele – to wieś historyczna. To stąd w kwietniu 1919 roku, podczas wojny polsko-bolszewickiej, polska kawaleria pod dowództwem ppłk. Władysława Beliny-Prażmowskiego dokonała uderzenia na Wilno. To pod Turgielami mieścił się dworek Lucjana Żeligowskiego, który generał wraz z ziemią (majątek Andrzejów) otrzymał od marszałka Józefa Piłsudskiego za zasługi w przyłączeniu Wilna do Macierzy (w późniejszych latach Litwini dwór rozebrali do fundamentów). To w Turgielach od jesieni 1943 roku do połowy roku 1944 mieściła się stolica tzw. Republiki Turgielskiej, kontrolowanej przez Armię Krajową. Do dziś zachowały się zdjęcia żołnierzy AK defilujących w pełnym rynsztunku przed kościołem w Turgielach.

Sam kościół jest wspaniale odnowiony, na ścianach można odnaleźć biblijne napisy w języku polskim. Śpiew i modlitwa swojskie uchu. Ale największe wrażenie na mnie zrobił ks. proboszcz, który przeczytał teksty liturgiczne, a później homilię wygłosił z ambony umieszczonej wysoko nad wiernymi. „U nas taki zwyczaj” – szepcze mi do ucha starosta. Rzadki, piękny zwyczaj.

Po Mszy św., na której faktycznie dane mi było przemówić do wiernych (m. in. dziękowałem za to, że pozostają wierni polskiej tradycji i językowi przodków), pojechaliśmy do Taboryszek pomodlić się w najstarszym kościele w regionie pw. Michała Archanioła. Następnie odwiedziliśmy magiczne miejsce: muzeum śp. Anny Krepsztul. Ta niezwykła malarka, która heroicznie zmagała się z różnymi chorobami, a przede wszystkim z osteoporozą i gruźlicą kości (w ciągu 70 lat życia miała 72 złamania), poprzez sztukę w cierpieniu sławiła Boga i szerzyła kult Matki Bożej. Nic dziwnego, iż dla wielu jest kandydatką na ołtarze.

Następnym celem podróży była Rzeczpospolita Pawłowska i ruiny jej dawnej stolicy – Pawłowa. Rzeczpospolita Pawłowska, założona przez ks. Pawła Ksawerego Brzostowskiego w jego majątku (ok. 3 tys. hektarów), funkcjonowała w latach 1761-1794 jako swoiste państwo w państwie. To ewenement na skalę nie tylko polską, ale i europejską, wspaniałe, choć niemal zupełnie zapomniane nasze dziedzictwo kulturowe.

Wystarczy wspomnieć, że Rzeczpospolita Pawłowska posiadała własnego prezydenta, którym był właściciel majątku, własny Sejm, sąd, szpital, szkołę, teatr, siły zbrojne, walutę, herb i flagę. To quazi-państewko funkcjonowało na podstawie własnej konstytucji, którą w 1791 roku zatwierdził Sejm Polski i Litwy, uznając tym samym odrębność Rzeczpospolitej Pawłowskiej. Przez lata komunizmu i odrodzonej Litwy zabudowania Pawłowa niszczały i dziś są w bardzo złym stanie, gdyż Litwinom nie zależało, aby odrestaurować ten zabytek kultury polskiej.

Od mera rejonu solecznickiego Zdzisława Palewicza dowiedziałem się, że już niedługo na terenie Pawłowa zostanie umieszczona tablica, która będzie informowała o historii tego niezwykłego miejsca. Ciekawe, czy będzie tam także informacja o tym, jak wojsko Rzeczpospolitej Pawłowskiej podczas insurekcji kościuszkowskiej w 1794 roku odparło atak kozaków i wojsk carskich w sile tysiąca ludzi. Niestety, Rosjanie ściągnęli posiłki, artylerię i zdobyli Pawłowo, a ks. Brzostowski musiał emigrować.

Tego dnia na obiad pojechaliśmy do restauracji w dawnym klasztorze w Norwiliszkach k. Dziewieniszek, zbudowanym w XVII w. na wzór zamku Mitchyn Dolny w Słowacji. W klasztorze u jego początków zamieszkało 8 mnichów z Zakonu Franciszkanów Braci Mniejszych. Przewodnik przekonywał, że czterech mnichów było z Polski, a czterech z Litwy. Czyżby zapomniał, że wówczas funkcjonowało państwo polsko-litewskie? W każdym bądź razie klasztor został zamknięty w 1832 roku, stacjonowały w nim wojska carskie, a w latach 1900-1915 mieściła się tu bursa dla uczniów pobliskiej szkoły rolniczej.

W pobliżu zamku-klasztoru stoi mały kościółek zbudowany w stylu zakopiańskim, za którym jest usytuowany cmentarz polski, opierający się jednym bokiem o ogrodzenie granicy litewsko-białoruskiej. Graniczna siatka rozdzieliła na pół parafię i utrudnia Polakom z terenów białoruskich odwiedzanie rodzinnych grobów znajdujących się po stronie litewskiej.

Zajrzeliśmy i do tego kościółka. Sześć starowinek odmawiało litanię w języku polskim. Wzruszający widok, ale też smutny – za kilka lat nie będzie miał kto modlić się w tym kościele. Smutne też było to, że napotkane w Dziewieniszkach polskie dzieci, uczące się w tamtejszej szkole litewskiej, zupełnie nie znały języka polskiego. „Naprawdę warto uczyć się ojczystej mowy” – powiedziałem do nich. W odpowiedzi usłyszałem tylko jedno słowo: „Niet”. Wówczas pomyślałem, że te dzieci są już stracone dla sprawy polskiej. Zrozumiałem, jak ważna jest walka o polską oświatę na Litwie. Jedynym pocieszeniem był napis w języku polskim, odkryty na co prawda ceglanym, ale „zabitym dechami” domu: „Dziewieniska sala taneczna”. Jestem jednak przekonany, że od dawna nie była używana.

Po obiedzie pojechaliśmy do Solecznik. Obejrzeliśmy Pałac Wagnerów, wybudowany w 1880 roku przez Witolda Wagnera w stylu neorenesansu i neoklasycyzmu, gdzie obecnie mieści się Szkoła Sztuk Pięknych im. St. Moniuszki. Zrobiliśmy też zdjęcia dzieciakom przy kamieniu z tablicą w dwóch językach, upamiętniającą obserwację obrzędu dziadów, poczynioną w 1821 roku przez młodego Mickiewicza na tamtejszym cmentarzu. Zadziwiło nas zaś to, że w pobliskim sklepie sprzedawczyni zliczała wartość zakupionych towarów na starym liczydle… Robiła to tak sprawnie i z tak wielkim przekonaniem, że nie śmiałbym podważać wiarygodność jej rachunku.

Trzeba było wracać na nocleg, bo po tym pełnym wrażeń dniu dzieciaki były już zmęczone. A mnie czekały jeszcze interesujące rozmowy polityczne z lokalnymi liderami społeczności polskiej po wczorajszym programowo-wyborczym VII zjeździe Akcji Wyborczej Polaków na Litwie.

Dzień III

Ku Puszczy Rudnickiej

Wybieramy się do Puszczy Rudnickiej. Po drodze zaglądamy do Jaszun, gdzie także witają nas ulice w dwóch językach – polskim i litewskim. Jaszuny od XV do końca XVIII wieku należały do książąt Radziwiłłów, a następnie nabył je cześnik inflancki Ignacy Baliński. Dlatego pałac w Jaszunach – architektoniczna perełka tej ziemi wzniesiona w latach 1824-1828 – jest potocznie nazywany Pałacem Balińskich. Budynek jest okazały, ale w bardzo złym stanie. Jego odremontowanie przekracza możliwości finansowe lokalnego samorządu. Za pałacem roztacza się duży park, który także wymaga uporządkowania. A przecież w XIX wieku Jaszuny były żywym ośrodkiem myśli polskiej. Gościli tu ludzie nauki i kultury, m. in. Adam Mickiewicz, Tomasz Zan, Antoni Edward Odyniec, Wawrzyniec Puttkamer czy Juliusz Słowacki, który tutaj zabiegał o uczuciowe względy u Ludwiki Śniadeckiej, siostry Zofii Balińskiej.

Z Jaszun jedziemy do Białej Waki, miasteczka, które jest wrotami do Puszczy Rudnickiej. Gdy wjeżdżamy do miasta, spotyka nas miła niespodzianka. Wita nas piękna postać wyrzeźbiona w drewnie, trzymająca herb miasteczka. Na herbie można przeczytać po polsku: „Biała Waka wita” i ten sam tekst w języku litewskim nieco mniejszymi literami: „Baltoji Voke sveikina”. Także ulice są podpisane w dwóch językach. U pierwszej napotkanej osoby pytamy się, gdzie jest siedziba starostwa. Pytamy po polsku i w tym języku otrzymujemy odpowiedź. W Białej Wace Polacy stanowią około 60 proc. mieszkańców.

Starosta przyjmuje nas bardzo serdecznie. Nie ukrywa swojej przynależności do AWPL, o czym zresztą świadczą plakietki z logo polskiej partii w jego gabinecie. Ale lokalna władza szczyci się czym innym. Za plecami ma bowiem sztandar Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” na Litwie. Genadiusz Baranowicz z dumą podkreśla, że jest to jedyna na Litwie organizacja, której nazwę zarejestrowano z polską literą: „ó”. „Chcieli nas później zmusić do zmiany, ale nie zgodziliśmy się” – mówi starosta.

Przed starostwem przesiadamy się w dwa lokalne samochody i zapuszczamy się w Puszczę Rudnicką. W XV-XVII w. była ona miejscem polowań królewskich, ale też schadzek Barbary Radziwiłłówny z królem Zygmuntem Augustem. Także w II Rzeczpospolitej oficjele przyjeżdżali na łowy do tutejszej kniei. Nasi przewodnicy zawieźli nas w pierwszej kolejności do miejsca, gdzie kiedyś stała słynna leśniczówka „Sendków”, po której dziś pozostały porośnięte mchem, popękane fundamenty. To związane z pisarzem Włodzimierzem Korsakiem miejsce gościło m. in. Prezydenta RP Ignacego Mościckiego i pisarza Melchiora Wańkowicza. Gdyby nie starania tutejszych Polaków, trudno byłoby znaleźć to historyczne miejsce.

Jednak Puszcza Rudnicka przede wszystkim kryje w sobie pamięć o walkach powstańczych 1831 i 1863 roku (to tutaj zginął Ludwik Narbutt), a także o walkach oddziałów Armii Krajowej. Wraz z naszymi przewodnikami podążamy ich śladami. Docieramy w kilka miejsc historycznych bitew i potyczek, w tym – tam, gdzie żołnierze AK stoczyli potyczkę z wojskami NKWD w 1944 roku. Krótki napis głosi: „Walczyli, bo byli Polakami”.

Jednak największe wrażenie robi na nas krzyż nad pomnikiem, na którym czytamy: „Tu spoczywa 25 żołnierzy oddziału samoobrony Wileńskiej Armii Krajowej pod dowództwem por. Czesława Stankiewicza ps. „Komar”, poległych 6-7 stycznia 1945 r. w nierównej walce z siłami NKWD. Cześć ich pamięci”. Przewodnik opowiada nam, że „żołnierze wyklęci” zostali otoczeni tak ścisłym pierścieniem przez żołnierzy NKWD, że ci ostatni strzelali do siebie. Ponoć po walce okoliczni mieszkańcy doliczyli się na furach ponad stu martwych żołnierzy sowieckiej służby bezpieczeństwa.

Powoli wracamy z oddalonych ostępów leśnych. W drodze powrotnej przewodnicy zawożą nas na niewielki cmentarz, gdzie prowadzą do niezwykłego pomnika. Na lewym ramieniu krzyża widnieje napis „Katyń”, a na prawym „1940”. Na marmurowej czarnej płycie lakoniczne: Ś.P., wyryta czapka oficerska z trzema gwiazdkami i jedno wymowne słowo „Pamiętamy”. Przypomniało mi się, że mer Zdzisław Palewicz zarysował mi plany upamiętnienia w przyszłym roku katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, w której zginął m. in. Prezydent RP Lech Kaczyński. Te dwa tragiczne wydarzenia już zawsze będą ze sobą związane.

W drodze powrotnej rozmawiamy z przewodnikami o relacjach polsko-litewskich. Nasi rozmówcy nie przejmują się zbytnio Litwinami, choć nie ukrywają, że relacje nie są najlepsze. Po prostu robią swoje. W pewnej chwili z ust jednego wyrywa się cicha tęsknota za nowym generałem Lucjanem Żeligowskim… To tęsknota za Polską.

Dzień IV

Wilno

Z Puszczy Rudnickiej jedziemy prosto do Wilna, gdzie kwaterujemy się w siedzibie polskiej ambasady, która mieści się w dawnym Pałacu Paców, wybudowanym na przełomie XVII i XVIII wieku. W pierwszej połowie XVII w. właścicielami pałacu byli książęta Radziwiłłowie, później – książęta Sapiehowie, aż wreszcie przez trzy pokolenia mieszkali w nim przedstawiciele rodu magnackiego Paców, którzy pałac odbudowali po pożarze i rozbudowali. Dalsze losy okazałej budowli podobne są do losów wielu innych podobnych zabytków. Warto jednak przypomnieć, że pałac ten został zakupiony przez polskie MSZ w 2007 roku za kwotę 37 mln zł, a następnie wyremontowany.

Wieczór i cały dzień następny spędzamy na zwiedzaniu Starego Miasta i wyszukiwaniu śladów polskości. Jednak, choć AWPL współrządzi miastem, a Polacy wciąż stanowią ok. 20 proc. jego mieszkańców, nie spotkaliśmy nazw ulic w dwóch językach. Litwini w Wilnie strzegą litewskości w sposób szczególny.

Na Starym Mieście są niewielkie odległości, a że znam je dość dobrze, niemal biegniemy od miejsca do miejsca. Mijamy pamiątkowe dwujęzyczne tablice związane ze sławnymi Polakami mieszkającymi swego czasu w Wilnie: Józefem Ignacym Kraszewskim, Juliuszem Słowackim, Ignacym Domeyką (niestety, tylko w języku litewskim), Józefem Zawadzkim, a także kilka tablic poświęconych Adamowi Mickiewiczowi, w tym – na ścianie byłego klasztoru bazylianów, gdzie był więziony młody Mickiewicz wraz z filaretami, co zainspirowało naszego Wieszcza do napisania słynnej sceny z celą Konrada w III części „Dziadów”. Niestety, sama cela, tak pieczołowicie odnowiona w II Rzeczypospolitej, przestała istnieć w tym miejscu, gdy budynek trafił w ręce prywatne. Jednak szczególnie wzruszył nas przedwojenny pomnik poświęcony pamięci Stanisława Moniuszki, który stoi tak, jak go kiedyś Polacy postawili. „Pewnie Litwini zapomnieli usunąć” – stwierdził mój znajomy. Zajrzeliśmy także do Polskiej Galerii Artystycznej „Znad Willi” i zrobiliśmy sobie spacer wzdłuż Wilenki, by przez jeden z mostów przejść na Zarzecze.

W celach modlitewnych odwiedziliśmy liczne kościoły, stanowiące przykład dawnej polskiej kultury sakralnej. Zaczęliśmy od nawiedzenia kaplicy św. Kazimierza Królewicza w wileńskiej katedrze. Na dzieciach największe wrażenie zrobił kościół pw. Świętych Piotra i Pawła. My zaś delektowaliśmy się przede wszystkim atmosferą kościoła pw. Ducha Św., w którym przed obrazem Miłosierdzia Bożego modlił się papież Jan Paweł II w trakcie swojej pielgrzymki na Litwę we wrześniu 1993 roku .

Niestety, obecnie w kościele jest kopia właściwego obrazu, który na podstawie wizji św. siostry Faustyny namalował Eugeniusz Kazimirowski w 1934 roku. W roku 2005 bowiem, wbrew stanowisku polskich wiernych, obraz został przeniesiony do pobliskiego kościoła Trójcy Św. w Wilnie. Kiedyś słyszałem opowieść o tym zdarzeniu. Polacy wiedząc, że są zakusy na ten obraz, stale przy nim czuwali. Aż pewnego dnia o świcie do świątyni wtargnęło kilku litewskich robotników, wysłanych przez litewskiego kardynała, poturbowali czuwających Polaków i wynieśli obraz.

Pomodliliśmy się także pod oryginalnym płótnem, którym opiekuje się Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Na obrazie dużymi literami był namalowany napis: „Jezu, ufam Tobie”, dziś całkiem niewidoczny. Pytamy się jednej z sióstr, co stało się z napisem. „Zamalowali” – słyszymy odpowiedź. „Jak to zamalowali, dlaczego?” – dopytujemy. „Zamalowali i już” – odparła siostra już w znacznej irytacji. Zapewniła nas jednak, że napis w języku polskim znajduje się na małej blaszce przyczepionej do ramy obrazu. Musieliśmy zaufać jej na słowo.

W dni powszednie o godz. 10 odprawiana jest Msza św. w Kaplicy Ostrobramskiej przed obrazem Matki Bożej. To, obok Jasnej Góry, najważniejsze Sanktuarium Maryjne Polaków. Przyszliśmy na Mszę św. troszkę wcześniej, by być jak najbliżej obrazu. Niewielka kapliczka była po brzegi wypełniona Polakami: jak miejscowymi, tak też przyjezdnymi. Mszę św. oczywiście odprawiano po polsku. Ponieważ był dzień 1 maja i wspomnienie św. Józefa, homilia nawiązywała do społecznego nauczania Magisterium Kościoła w kwestii pracy. Po Mszy św. wśród licznych tabliczek wotywnych odnalazłem pamiątkową tabliczkę, pozostawioną tu podczas pielgrzymki przez Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego. Są tam wygrawerowane słowa: „Dzięki Ci Matko za Wilno”. My także dziękowaliśmy z całego serca.

Oczywiście, pojechaliśmy na polski cmentarz na Rossie. Z zadumą stanęliśmy przed Mauzoleum Matka i Serca Syna (Józefa Piłsudskiego), które zostało zbudowane w 1936 roku. Tak teraz, jak i przed wojną stale na marmurowej płycie palą się znicze i leżą kwiaty. Pamiętaliśmy w modlitwie o trzech polskich żołnierzach, którzy mimo wkroczenia do Wilna wojsk sowieckich w 1939 roku do końca pełnili wartę przy mauzoleum, i jak stali, tak zginęli, zabici przez sowietów. Marmurowa płyta wciąż pokazuje ślady tamtego tragicznego zdarzenia, które świadczy o losach wiernych żołnierzy. Świadectwo o wiernych żołnierzach dają także liczne nagrobki (niekiedy bezimienne), polskich oficerów i ochotników, którzy zginęli w latach 1919-1920 w walkach o polskie Wilno, a także żołnierzy Armii Krajowej, poległych podczas operacji „Ostra Brama” w 1944 roku, dzięki której przez chwilę miasto było znów wolne i polskie. Chodziliśmy w skupieniu między starymi nagrobkami z wyrytymi nazwiskami wielu wspaniałych Polaków. Zrobiliśmy też zdjęcia dzieciakom z polskimi harcerzami z Wilna, którzy przed wejściem na cmentarz robili kwestę, przeznaczoną na odnowienie historycznych nagrobków.

Oglądaliśmy też „litewskie” Wilno. Byliśmy na Górze Giedymina i przed siedzibą Sejmu Republiki Litewskiej. W drodze powrotnej centralną arterią – aleją Giedymina mijaliśmy dawną siedzibę gestapo i NKWD. Na ścianie widnieją wyryte nazwiska ofiar sowieckiej bezpieki z lat 1945-1947. Wśród nich odnaleźliśmy wiele polskich, które zostały bezczelnie w pisowni zlituanizowane. Niestety. Dzisiejsze Wilno daje Polakom radość, ale też rodzi ich smutek, tęsknotę za polskością miasta.

Dzień V

Sercu miłe niespodzianki

Dziś wracamy do Warszawy. Musimy jeszcze podjechać do szkoły-przedszkola „Wilia” w Wilnie. W imieniu Fundacji im. Świętego Kazimierza Królewicza wiozę skromny podarunek – 500 litów na rzecz organizowanej pielgrzymki dzieci na Jasną Górę, w pierwszą rocznicę ich Pierwszej Komunii Świętej. Jedziemy na obrzeża Wilna – tam jeszcze nie byłem. Pytamy napotkanych ludzi o polską szkołę. Rozumieją, co do nich mówimy, tak nam się wydaje. Owszem, wskazują szkołę. Okazuje się jednak, że źle. Dotarliśmy do Progimnazjum im. Jana Pawła II. Dopiero tam w wyśmienitym języku polskim wskazano nam właściwy cel podróży, który był usytuowany mniej więcej kilometr bliżej.

Wchodzimy do tej placówki oświatowej, gdzie wiele polskich akcentów. Leży też najnowszy numer „Kuriera Wileńskiego”. Na korytarzu bardzo wymowny napis: „Żadna rzeka źródła się nie wyrzeka”. „Czy to odnosi się do polskości?” – pytam retorycznie przedstawicielkę komitetu rodzicielskiego. Kiwnięcie głową potwierdza moje przypuszczenia. Tak, w tej szkole polskość wyziera z każdego kąta, z każdej ściany. Dowiaduję się, że do tej pory jestem jedynym polskim posłem, który odpowiedział na list kierownictwa z prośbą o finansowe wsparcie pielgrzymki.

Nasza wizyta jest krótka. Ponieważ są ferie, uczniów nie ma. Działa jedynie przedszkole. Jego wychowankowie są na placu zabaw. Podchodzę do grupki dzieci. Pochylam się nad jedną z dziewczynek. „Czy mówisz po polsku?” – pytam. „Tak” – słyszę odpowiedź. „Jak masz na imię?” – pytam dalej. Pada imię, którego nie zapamiętałem. Dziewczynka się uśmiecha. „Ile masz lat?” – dopytuję. Mała rozmówczyni wyciąga rączkę i pokazuje cztery palce. Tak, dzieci z tej szkoły wyrosną na świadomych swoich korzeni Polaków.

Po drodze do Polski zajeżdżamy do Trok, gdzie Polacy stanowią 33 proc. mieszkańców. Jak jest się nad Wilią i Niemnem, po zwiedzeniu Wilna wypada odwiedzić dawną stolicę Litwy – zamek w Trokach, którego odbudowę zapoczątkowali Polacy w okresie II Rzeczypospolitej. W zamku – miła niespodzianka. W poszczególnych salach – informacja w języku polskim, obok niemieckiego, francuskiego i rosyjskiego. Ale wokół nas niemal sami swoi. Tak, Litwa w znacznym stopniu żyje z pieniędzy, jakie tu zostawia polski turysta.

Na obiad idziemy do restauracji karaimskiej. Tu znów miłe zaskoczenie. W karcie dań język polski figuruje obok litewskiego i rosyjskiego – rzecz niespotykana w Wilnie. Mój znajomy sugeruje, że Polacy powinni bojkotować na Litwie jadłodajnie, gdzie karty dań stronią od polskiego. Jeśli tak, chodziliby raczej głodni…

Ale to jeszcze nie koniec miłych niespodzianek. Obsługuje nas kelnerka, młoda dziewczyna, która świetnie mówi po polsku. W pewnej chwili zaciekawiony pytam nieśmiało: „Czy jest Pani choć trochę Polką?”. „Jestem Polką” – odpowiada uśmiechnięta dziewczyna. „Z Trok?” – pytam. „Tak, z Trok” – wyjaśnia i po chwili dodaje sama od siebie: „Studiuję w Wilnie, na Filii Uniwersytetu w Białymstoku”. „Co Pani studiuje?” – dopytuję się coraz bardziej zaciekawiony. „Ekonomię” – pada krótka odpowiedź. Tak, ta dziewczyna jest przyszłością Polaków na Wileńszczyźnie. Nie muszę chyba dodawać, że otrzymała właściwy napiwek…

Półtorej godziny później przekraczaliśmy granicę polsko-litewską.

Artur Górski, Poseł na Sejm RP

Wstecz