Podglądy

Realne skutki współpracy na pokaz

Ktoś, kto siedzi w tiurmie z powodu swoich poglądów politycznych czy religijnych – według definicji Amnesty International – jest nazywany więźniem sumienia. Ciekawam, jaką definicję AI wymyśli dla obywateli Litwy, jacy trafią do ciupy za głoszenie poglądów, iż idea budowy na Litwie nowej elektrowni atomowej (lit. VAE) jest szkodliwa i absurdalna. Więźniowie zwątpienia?

Nie ma się z czego śmiać. Nieraz trafiałam na wypowiedzi VAE-propagandystów, którzy głosili, że zwolennicy zorganizowania w tej sprawie referendum działają na szkodę niezależności energetycznej Litwy. Tego zdania jest sam szef sejmowego komitetu bezpieczeństwa narodowego Arvydas Anušauskas. Referendum – to kłoda rzucona na drodze do tego strategicznego projektu – uważa – a „wrogim Litwie siłom” tylko w to i graj.

Jednakże największą przenikliwością wykazał się w tej sprawie poseł partii rządzącej Mantas Adomenas. Walnął z najgrubszej rury: „To zdrajcy ojczyzny!”. Musiało mu być przykro, gdy najprzystojniejszy blondyn naszego rządu, minister Audronius Ažubalis, nie brzydził się uderzać przed tymi „zdrajcami” w ton błagalny, nazywając ich zresztą pochlebnie „kolegami”. „To (zasięgnięcie opinii obywateli na temat budowy VAE – przyp. L.D.) byłoby rosyjską ruletką, w której przegralibyśmy. Koledzy, proszę, nie naciskajcie na spust” – biadał.

O Święci Pańscy! Jakimże horrorem musi być rządzenie państwem, które zasiedlają jak nie zdrajcy to zmanipulowany przez wrogów i sprzedawczyków lumpenproletariat! Państwem, gdzie sprzedajni dziennikarze są ruskimi cynglami gotowymi ustrzelić każdy korzystny dla Litwy projekt, byleby tylko dogodzić mocodawcom. To z kolei teoria posła Rokasa Žilinskasa, którego uważam za najbarwniejszą postać naszego parlamentu. Na jego widok zawsze mam radosne wrażenie, które pamiętam z dzieciństwa. Można je streścić w dwóch słowach: „Cyrk przyjechał!”. Ale może krzywdzę szanownego posła, bo to wielki patriota i posiadacz strasznej tajemnicy. Rosja zainwestowała w litewskie mass media miliony, by te formowały określoną opinię w kwestii fundamentalnych dla Litwy spraw – obwieścił.

W swoich niecnych celach Ruscy posługują się też przedstawicielami mniejszości narodowych. To z kolei ustalił Departament Bezpieczeństwa Państwa (VSD). Gediminas Grina, dyrektor tego departamentu, zasugerował, że ludzie Putina (i nie tylko jego, bo agenci innych państw też panoszą się na Litwie niczym myszy w świronku) wykorzystują nasze mniejszości jako tubę do przekonywania opinii publicznej, „że polityka energetyczna Litwy ma być cały czas zależna od innych krajów”.

Chłopaki Griny biadolą przy tym, że mają za mało kasy, by całą tę wrażą swołocz ogarnąć i trzymać w jakich takich cuglach. Budżet VSD w ubiegłym roku wynosił zaledwie 55 milionów – poskarżył się w przedstawionym Sejmowi raporcie szef tej instytucji. Okazuje się, że tego nie wystarcza, aby się rozwijać i skutecznie tropić wrogów państwa. Rzeczywiście skandal. Tylko 55 milionów? Co to, na waciki? Gdyby nasze orły z VSD tych milionów dostali przynajmniej 155 – to dopiero by skrzydła rozwinęli. Wzięliby pod lupę każdego pyskacza przeciw budowie nowej elektrowni. A poseł Songaila wsadzałby bydlaków do ciupy.

Gwiazda litewskich narodowców uważa bowiem, że tylko brak ostrych kar za działania na szkodę ambitnych projektów energetycznych Litwy (a pyskowanie przeciwko elektrowni – to przecież też działanie) sprawia, że ciągle – jak galernicy do wioseł – jesteśmy przykuci do Iwana. A ściślej – do iwanowej rury z gazem bądź ropą. Do mamra takich! Nawet na 12 lat – uważa poseł, który już wnioskował o wniesienie do litewskiego kodeksu karnego stosownych poprawek.

Za jednym machem ten wielki patriota i czujny polityk postanowił okiełznać też wszystkich takich... synów, którym po łbach pałęta się myśl o zdradzie ojczyzny. Songaila dla każdego, kto „w trakcie wojny albo po wprowadzeniu stanu wojennego przejdzie na stronę wroga lub zaangażuje się we wrogie działania przeciw państwu litewskiemu”, też żąda więzienia. Od 5 do 15 lat. Aż dziw, że nie rozstrzelania. Łagodnieje chłop z wiekiem czy co?

Nie ukrywam jednak, że inicjatywa posła wzbudziła we mnie wielki niepokój. Nie żebym miała zdradzieckie ciągotki. Zastanawiam się tylko, czy Litwa szykuje się do jakiejś wojny? Osobiście nie bardzo mogę sobie wyobrazić z kim. My sami nikogo nie zaatakujemy – to pewne. A nas? Dla odległych zamorskich krajów bylibyśmy zbyt marniutką zdobyczą, by na nas napadać. Co prawda, niejaki Giedrius Drukteinis na portalu DELFI niedawno ostrzegał, że „powinniśmy się szykować na najazd mongolsko-tatarskich przybyszy”, ale zdaje się, że żartował. Wątpię też, że smakowałby im litewski chłodnik, który autor wymienia jako jeden z największych litewskich wynalazków i skarbów.

Łukaszenka chłodnik zapewne zna, ale ten na wojowanie z NATO-wskim krajem jest za krótki. Polska i Łotwa należą do tego samego sojuszu obronnego co my, więc musiałyby oszaleć (a na to się nie zanosi), by atakować niejako samych siebie. Pozostaje odwiecznie wroga Rosja. Zastanawiam się tylko, po co Rosjanom zdobywać nas orężem, skoro właśni politycy twierdzą, że podporządkowali sobie Litwę już dawno. Bez jednego strzału. Kupili nasze media, zniewolili nas energetycznie, sterują umysłami naszych obywateli. Jak bardzo, niech świadczą sondaże.

W czerwcu tego roku „Prime consulting” ustalił, a „Veidas” ogłosił, że aż 53,2 proc. ankietowanych jest przeciwna budowie nowej elektrowni atomowej, a 56,8 proc. (to już badania agencji „Rait” zrobione na zlecenie BNS) nie wierzy w to, że ten projekt uda się zrealizować. Czy to wszystko wrogowie niezależności energetycznej naszego państwa? Jeżeli tak, to na razie trzeba się skoncentrować na budowie nie siłowni tylko więzień.

I trzeba się śpieszyć. W październiku – wraz z sejmowymi wyborami – referendum. Co prawda, nie będzie ono miało charakteru wiążącego tylko opiniodawcze, czyli VAE-entuzjaści mogą na jego wynik nagwizdać, ale niech ludziska wiedzą, że postawienie krzyżyka w niewłaściwym okienku czyni z nich potencjalnych więźniów zwątpienia.

A jeżeli troszeczkę poważniej... to nasz obywatel swój rozum ma. Zna i opieszałość, i – co gorsza – lepkość rąk przyszłych budowniczych. Kto chętnie powierzyłby budowę nowego domu wykonawcy, który o... 44 miesiące (to ponad 3,5 roku) późni się z rozbiórką starego? Przy tym pieniądze wydzielone przez UE na tę rozbiórkę ulatniają się jak piękny sen. Podwykonawca nie potrafi powiedzieć, gdzie wsiąkły, a główny wykonawca (państwo litewskie) nie jest w stanie ustalić, kto jest tym marnotrawcą czy pospolitym złodziejem. Ludzie więc obawiają się, że tej obiecanej niezależności energetycznej nie dźwigną finansowo. Koszty budowy VAE wstępnie szacuje się na 4,6-5,2 mld euro. Trzeba to będzie wpuścić w koszta energii, bo jak inaczej? Inwestorzy nie będą 300 lat czekać na zwrot inwestycji...

No właśnie – inwestorzy. To oni, zdaje się są największymi wrogami niezależności energetycznej Litwy. Migają się od inwestowania tak gorliwie, że na miejscu posła Žilinskasa już bym wytropiła w tym „pradiełki” Kremla. Nie wątpię też, że chłopaki Griny, gdyby im dać trochę więcej milionów, już dawno złapaliby Putina za rękę i wyjaśniliby ludowi, jakim sposobem odstrasza inwestorów od zrzutki na nasze marzenie o „mirnym atomie”.

Polska z grupy potencjalnych budowniczych VAE zwiała jako pierwsza, co zresztą uważam za uczciwsze niż rozpaczliwe łamańce Łotwy i Estonii. Przywódcy obu tych krajów już dostali zeza od rozglądania się, w którą by tu stronę przed naszymi VAE-entuzjastami prysnąć nie czyniąc im przy tym wielkiej przykrości. Dziś są na tym etapie, że zamiast pieniędzy obiecują Andriusowi Kubiliusowi... polityczne wsparcie. Ale najśliczniej próbują wystawić nas do wiatru Japończycy, w których nasi rządzący już się zadurzyli nie mniej płomiennie niż kiedyś w chłopakach z „Williams International”. Inwestorzy z tak egzotycznego kraju – to nie w kij dmuchał! Niestety, okazuje się, że znów źle zainwestowaliśmy swoje uczucia. A ściślej, że nasza inwestycja nie zaowocuje ich inwestycją, bo mają węża w kieszeni.

Owszem, gotowi są sprzedać nam reaktor (złośliwi ludzie powiadają, że to żadne cudo, ponoć po katastrofie elektrowni jądrowej Fukushima nikt takich nie chce), wyrywają się też do zbudowania i nadzorowania VAE. Pod jednym warunkiem: że dobrze na tym zarobią. Ale żeby zaraz wkładać w ten projekt jakiś kapitał...

Daniel Roderick, wiceprezesGE Hitachi Nuclear Energy” ds. nowych projektów jądrowych miał ponoć oświadczyć, że Japończykom nie opłaca się inwestować w taki model jądrowej elektrowni, jaki chcą nam zmajstrować. Tak przynajmniej twierdzi dziennik „Respublika”. Nie wiem tylko, czy można mu wierzyć, sądząc bowiem po częstotliwości krytycznych publikacji na temat projektu nowej litewskiej elektrowni, z tych milionów, które Rosja zainwestowała w litewskie mass media, najwięcej osiadło właśnie w „Respublice”.

Zresztą, trzeba przyznać, iż wszyscy będący na żołdzie Putina litewscy dziennikarze wykonują powierzoną im krecią robotę bardzo solidnie. Zdaje się, że potrafili nastraszyć i wpędzić w stan zwątpienia samego premiera Kubiliusa. Będąc pewien Japończyków nie próbowałby od nowa pozyskać dla idei budowy VAE Warszawy. Tym bardziej, że i prezydent Dalia Grybauskaite nakazywała, by nie wyrywać się do aktywizacji polsko-litewskiej współpracy politycznej, skoro żadna ze stron nie chce iść na ustępstwa (przede wszystkim w kwestii problemów mniejszości narodowych – L.D.). „Ze współpracą w dziedzinach, w których obie strony nie znajdują porozumienia można trochę i zaczekać” – pouczyła niedawno pani prezydent. Na co zaczekać, nie sprecyzowała. Obawiam się, że uważa, iż polska mniejszość na Litwie jest tylko przypadłością w rodzaju kataru. Nie warto ani tego leczyć (tu – rozwiązywać problemów), ani się tym przejmować. Kiedyś samo przeminie.

Premier tych ostrzeżeń nie posłuchał. Najsampierw z misją – szukamy pieniędzy na realizację swojego wielkiego marzenia – wysłał do Polski ministra energetyki Arvydasa Sekmokasa, a gdy ten nic nie wskórał, pofatygował się sam. Dziwię się tylko trochę z powodu pominięcia w składzie delegacji ministra spraw zagranicznych Audroniusa Ažubalisa, który nie może nacieszyć się nową jakością stosunków na linii Wilno-Warszawa.

„Ze stosunków polsko-litewskich znikła współpraca na pokaz, a rozpoczęła się współpraca realna” – pochwalił się minister w wywiadzie dla dziennika „Lietuvos žinios” parę tygodni przed wizytą Kubiliusa w Polsce. Rozumiem, że „współpracę na pokaz” uprawialiśmy w czasie, gdy obiecywaliśmy realizację zapisów polsko-litewskiego Traktatu. „Współpraca realna” zaczęła się z chwilą, gdy się tych obietnic wyparliśmy. Przynajmniej szczerze! Obawiam się tylko, że po takiej deklaracji inni partnerzy Litwy nigdy nie będą mieli pewności: czy w danym momencie współpracujemy z nimi serio, czy tylko na pokaz.

Niestety, zdaje się, że wbrew zapewnieniom ministra Ažubalisa, z Polską znów polecieliśmy „na pokaz”. I to tylko w celu uzyskania czegoś zupełnie realnego. Podczas swojego pobytu w Warszawie premier (znać, że w ramach „na pokaz”) przyznał, iż kolejne pochlastanie okręgów wyborczych Wileńszczyzny i to tuż przed wyborami było zagraniem nieco podłym. Ale zaraz dodał, co myśli o tym realnie. „Jest to tylko pomniejsza kwestia, która, jak to bywa w naszych relacjach, stała się bardzo emocjonalna i urosła do rangi wielkiej sprawy” – zbagatelizował tę niewinną przecież (choć sprzeczną z europejskim prawem granic okręgów wyborczych) fanaberię Głównej Komisji Wyborczej, z którą rząd ponoć nie ma nic wspólnego.

I to ma być ta realna współpraca? Lekceważenie faktu, że z wyborów na wybory Polakom na Litwie ordynarnie utrudnia się wyłonienie własnej reprezentacji do Sejmu? Nawoływanie: „a dajmy spokój tym duperelom, pogadajmy wreszcie o czymś poważnym, na przykład o wspólnych projektach energetycznych”? Uwieńczone zresztą ostrzeżeniem: „Wielokrotnie powtarzałem w rozmowach z premierem Tuskiem: za każdym razem, gdy Litwini czuli, że jest na nich wywierana presja – pewnie ze względu na naszą historię – automatyczną reakcją była odmowa rozważenia racjonalnego podejścia”. Tym razem nikt na naszego premiera presji nie wywierał. Było chyba odwrotnie. A bilans wizyty Andriusa Kubiliusa w Warszawie? Zdaje się, że tylko dobry obiad zjedzony w warszawskiej restauracji „Amber Room” w sympatycznym towarzystwie premiera Donalda Tuska. Chcieliśmy realnej współpracy pod nasze dyktando, to ją mamy.

Lucyna Dowdo

Wstecz