Kretynga Tyszkiewiczów

Spacerując po mało dziś robiącym wrażenie parku w Kretyndze, w latach 1870-1891 urozmaicanego i pielęgnowanego przez hrabiego Józefa i Zofię Tyszkiewiczów, zawsze przywołuję w pamięci dziewiętnastowieczny opis dotyczący tego miejsca: Blisko pałacu, za grupą kasztanów i dębów zaczynał się ogród francuski. Cztery skwery otoczone były cienistymi szpalerami tworzącymi korytarze z zieleni. W miejscu, gdzie schodziły się te aleje strzyżone, stała duża altana, w której nieraz grała orkiestra. W skwerach na środku były fontanny i stały stare posągi kamienne (...). Za domem rozciągał się park angielski ze stawem, kaskadą i jeziorem, po którym pływały łabędzie. Wysoko położone jezioro, z łodziami do spaceru i wiosłowania, miało pośrodku wysepkę. Obok stał domek w stylu szwajcarskim i rosły wiekowe dęby...

Liczne wycieczki, znajomych i krewnych właścicieli tudzież wypoczywających w pobliskiej Połądze kuracjuszy przyciągał nie tylko spacer po tym nadzwyczajnym na owe czasy parku, ale i oszklony od góry i boków, utrzymywany w toku całego roku w temperaturze pokojowej, ogród zimowy. Od frontu zaokrąglony w formie balkonu, z galeriami wokoło, z fontanną, kaskadą i grotami pełnymi palm i egzotycznej zieleni przyciągał ciekawskich. Zadziwiające w owych czasach było to, że wieczorami ogród zimowy był oświetlany łukowymi lampami elektrycznymi. Także dzisiaj jest jedną z największych atrakcji Kretyngi, tym bardziej, że mieszcząca się w nim restauracja, tak jak za Tyszkiewiczów, nadal słynie z dobrej kuchni. Parku i palmiarni doglądał ogrodnik fachowiec sprowadzony z Węgier, a pomagał mu cały zastęp praktykantów i ogrodniczek.

Helena Tyszkiewiczówna, córka właścicieli, odnotowała w swoich wspomnieniach, że chociaż przez niezliczone w sezonie tłumy (w tym chętnych z pobliskich Prus) ich prywatność była bardzo ograniczona, właśnie palmiarnia skupiała życie rodzinne Tyszkiewiczów. W niej się siedziało, rozmawiało, bawiło się, jadło. Dla naszych dziecinnych zabaw – pisała – ten ogród zimowy był rajem. Wśród palm i podzwrotnikowych roślin, które dorastały do drugiego piętra, wśród grot pełno było tajemniczych zakątków i żyło się wyobraźnią jak w bajce.

Z pomocą ogrodu zimowego właściciel połączył dwa domy, które stały się jego rezydencją, odkąd opuścił Landwarów pod Wilnem. Dla krewnych i przyjaciół, a z czasem i historyków, była to decyzja mało zrozumiana. Jedna z córek w dzienniku odnotowała: Życie w Landwarowie było dla moich rodziców zbyt uciążliwe. Mój ojciec lubił ruch, ale tam było go stanowczo za wiele. Obok pałacu znajdowała się kolejowa stacja węzłowa. Rozkład pociągów kursujących z Petersburga i Warszawy był bardzo niekorzystny, więc w oczekiwaniu na połączenie krewni, przyjaciele, znajomi i nieznajomi uważali za wskazane zajechać do nas. Od rana aż do późnej nocy zajeżdżali przygodni goście witani przez moich rodziców z uprzejmą polską gościnnością. Po dziesięciu latach takiego życia rodzice moi postanowili Landwarów opuścić.

Nowo zakupiona rezydencja składała się z dwóch osobnych domów położonych nad stawem w dużym parku. Domy murowane, z balkonami i werandami, pakowne, ale brzydkie i bez stylu. Na dodatek na dwa budynki była tylko jedna łazienka dla licznej rodziny właściciela i gości.

Józef i Zofia Tyszkiewiczowie doczekali się dwanaściorga dzieci, z których troje (Janek, Kazio i Zosia) zmarło w niemowlęctwie, a Józio – na zapalenie mózgu w wieku 6 lat. Ze względu na poważne problemy zdrowotne męża, hrabina zajmująca się finansami, domem, gośćmi, majątkami i służbą, zmuszona była powierzyć wychowanie dzieci sztabowi nauczycieli i guwernantek.

Rodzina Tyszkiewiczów nie od razu poczuła się dobrze na nowym miejscu. Za to byli daleko od ludzi i zgiełku. Zwiedzanie parku, niektórych salonów pałacowych i ogrodu zimowego udostępniali za opłatą jedynie w określonych godzinach. Zanim gospodarz połączył te budynki pięknym i zawsze ciepłym ogrodem zimowym, dla wygody kazał zbudować drewniany korytarz na słupach. Brzydki, nie opalany, niewygodny psuł rodzinie humor i nie nadawał się do korzystania dla gości.

Dzieci z zastępem niań, bon i nauczycielek były wyniesione na piętro w budynku bliżej parku. Ponieważ tędy prowadził główny zajazd, parter mieścił obszerny hol, salon, małą jadalnię i kredens. Były w tej części pałacu również pokoje gościnne. Gospodarze nigdy nie mówili przy innych o swoich problemach, interesach, stanie licznych majątków i finansach. Nie wypowiadano opinii o krewnych i powinowatych. Wstrzymywano emocje aż do chwili znalezienia się w prywatnych apartamentach. Przy służbie i dzieciach rozmawiano wyłącznie po francusku.

Rodzice zajmowali dom od traktu. Na parterze urządzili kancelarię i pokoje służbowe. Na piętrze były: garderoba, ubieralnia damska i męska, sypialnia, biblioteka i gabinet pana. W obszernym gabinecie ojciec przesiadywał kontrolując przez lunetę ruch w alei lipowej – wspomina syn. – Przy oknie znajdowała się „trąba”– miedziana rura, przez którą rodzice moi mogli porozumieć się z parterem i kucharzem. Z powodzeniem zastępowała dzisiejszy telefon.

Kretynga słynęła z tego, że umiano tu korzystać z każdego pięknego dnia. Nawet w listopadzie, jeżeli sprzyjała pogoda, gospodarz kazał nakrywać stół na dworze. Jedzono przeważnie na werandach. Kolacje, żeby ćmy nie przeszkadzały, serwowano przy świecach pod szklanymi kloszami.

Hrabia, z zawodu wojskowy, w młodości był „do bijatyki i pijatyki”. Z biegiem lat ustatkował się przy niezbyt ładnej, lecz mądrej i obowiązkowej żonie, a ciągle zapadając na zdrowiu, powierzył jej z czasem prowadzenie spraw bieżących i majątkowych, lecz wspólnie się naradzali w decyzjach kluczowych. Kiedy zamieszkali w Kretyndze, alkoholu już nie używał. Gdy gości częstowano lokalnym piwem, francuskim winem lub ruską wódką, przed gospodarzem stała szklaneczka lemoniady.

Nawet jeżeli byli goście, godzin jedzenia obiadu i kolacji w Kretyndze bardzo solidnie przestrzegano. Jeżeli ktoś się spóźniał, podawanej do stołu potrawy po raz drugi nie przynoszono. Śniadanie mógł każdy zjeść, o której chciał, a podwieczorek trwał od godziny 16 do 18. Bywalec tego domu wspomina: Na werandzie był nakryty duży stół z bułeczkami, owocami, ciastkami i konfiturami. Podawano każdemu, wedle życzenia, herbatę, kawę, mleko, gorącą czekoladę. Imponująca była ilość owoców, którą tu się zjadało, szczególnie truskawek, gruszek i melonów podawanych przy stole z cukrem. Były też hodowane przez tutejszego ogrodnika winogrona, brzoskwinie i morele.

Hrabia, który wcześniej utrzymywał orkiestrę domową i nauczyciela muzyki dla swoich dzieci, chociaż sam nie grał na żadnym instrumencie muzycznym, grających chętnie słuchał. Dlatego od lipca do września w altanie parku, od siódmej rana do jedenastej wieczór, grała orkiestra zapraszana z Rygi. Angażowano także teatry i orkiestry wędrowne. W pobliżu altany, wokół której chętnie gromadzili się dorośli, była karuzela dla dzieci. Zrywanie kwiatów i trawy w przypałacowym parku było zakazane i karane. Porządku pilnowała specjalna służba ubrana w stroje galowe w rodowych barwach gospodarzy i z guzikami z tyszkiewiczowską Leliwą. Niemcy nazywali Kretyngę „Das Schloss Grottingen”.

Karuzela w Połądze, składająca się z koników i sań, była o wiele większą atrakcją zarówno dla dzieci, jak i dorosłych. Siedzącym dawano drewniane szpady do łapania kółek, gęsto rozwieszanych wokół na słupach. Wygrywał ten, kto nanizał więcej, a nagrodą były lody. To głównie z Połągi przyjeżdżały do Kretyngi wycieczki, i to wszystkimi na owe czasy możliwymi pojazdami. Dzieci najbardziej lubiły szaraban – ogromnych rozmiarów linijkę (bardzo długi materac na kółkach), w którym była możliwość przypięcia do siedzenia skórzanym fartuchem – tych najmniejszych.

Z Kretyngi towarzystwo arystokratyczno-ziemiańskie wyruszało do pobliskiego Memla. Przyciągał dorocznym letnim jarmarkiem, przed wyjazdem na który każde dziecko dostawało sumkę do wydania wg własnego uznania. Celem było nauczenie się gospodarowania własnymi pieniędzmi. Kto wydał za szybko lub nieroztropnie, ponownie pieniędzy już nie otrzymywał. Sztukmistrze, olbrzymy i karły różnej maści i narodowości ściągały tłumy, ale też i złodziei kieszonkowców.

Hrabia Józef, jako były wojskowy srogo wychowujący wszystkie swoje dzieci, bardzo kochał wnuki. Zapamiętały go prawie niewidomego (mając 7 lat stracił oko bawiąc się scyzorykiem) i na wózku inwalidzkim, ale interesującego się ich wychowaniem i postępami, umilającego ich pałacowe życie licznymi zabawkami i przyrządami sportowymi, przyglądającego się ich wyczynom na świeżym powietrzu z dużego krzesła, w którym był wynoszony przez służbę na dwór. Mimo unieruchomienia i straszliwych bólów, które w tamtych czasach były uśmierzane morfiną, potrafił doglądać przeróbek w domu i ogrodzie, kopania stawów, montowania fontann, przeprowadzanej w pałacu i ogrodzie zimowym elektryczności. Sprowadzał najbardziej nowoczesne maszyny rolnicze i nawozy, wdrażał współczesne techniki uprawiania ziemi i hodowli roślin, zalecane przez krajowych i zagranicznych specjalistów, kazał sobie czytać sprowadzane z zagranicy periodyki, stale zmieniał i urozmaicał w rośliny przypałacowy park i ogrody. Przykładał wielką wagę nie tylko do edukacji swoich dzieci i wnuków, ale i dzieci służby oraz sierot. Założył dwie szkoły w Połądze, jedną w Kretyndze, a kilka innych hojnie wspomagał.

Ustatkowany i spokojny, wcale nie przypominał szaleńca urwisa i adiutanta generałów-gubernatorów wileńskich, o którym nawet we wspomnieniu pośmiertnym napisano, że: Po Wilnie i dzisiaj krąży mnóstwo zabawnych anegdot z okresu przeminionych lat młodych nieboszczyka. W czasach zaboru rosyjskiego i wyrugowania języka polskiego ze wszystkich urzędów i instytucji, jak też jego zakazu używania gdziekolwiek poza domem w ogóle, pojechał do Wilna zaprzęgiem rosyjskim przebrawszy stangreta i lokaja w strój krakowski. Policja, widząc taki ekwipaż pod jednym z pałaców (Tyszkiewicz składał w tym czasie wizytę krewnym), aresztowała stangreta oraz służącego i na posterunku wymierzyła im pokaźną liczbę uderzeń batem, za co rozzłoszczony Tyszkiewicz zerwał odznaki wojskowe i wraz ze szpadą cisnął pod nogi generała-gubernatora Nazimowa.

Mieszkając jeszcze w Landwarowie trzymał cały zastęp kozaków (i tyleż dla nich kozaczek), żeby popisywali się przed gośćmi skakaniem przez bryczki i szaloną jazdą na koniach. Stale, w Landwarowie i Kretyndze, utrzymywał karłów. Mieli oni przydzielone przy dworze konkretne funkcje, a na stare lata, jak każdy zasłużony pracownik, otrzymywali godną emeryturę i spokojnie dożywali w pałacu swoje życie.

Hrabia Józef Tyszkiewicz, pan na Kretyndze, syn Józefa, marszałka szlachty oszmiańskiej i Anny hr. Zabiełło, urodzony w Wołożynie, potomek hr. Wasyla Tyszkiewicza, I ordynata na Łohojsku i Berdyczowie, rodzony wnuk Michała hr. Tyszkiewicza, pułkownika Wojsk Polskich i założyciela 17. pułku strzelców konnych zmarł w Kretyndze 29 kwietnia 1891 roku.

Jedna z gazet konstatowała: Zwłoki śp. Hr. Józefa złożono w dniu 31 maja w rodzinnym grobie w Kretyndze. Pogrzeb odznaczał się wspaniałością, do której przyczynił się liczny zjazd obywateli. 1 czerwca odbyło się nabożeństwo żałobne w katedrze wileńskiej. Pogrążona w smutku rodzina przerwała zwiedzanie przez gości pałacu, ogrodu zimowego i parku.

Liliana Narkowicz

Zdjęcia ze zbiorów rodziny Tyszkiewiczów

Wstecz