Podglądy

Głupoty czołgiem nie rozjedziesz

Konserwatyści są jak ci żołnierze z chińskiego przysłowia. Uważają, że na wszelki wypadek nigdy nie powinni zsiadać z koni. No, i wypuszczać lancy z ręki. Bo jak tę lancę nawet na chwilę odstawią, to ich lenkas zaatakuje i w jasyr pogoni... Albo zamknie w polskiej szkole, póki jeszcze można. Wszak zgłoszona przez grupkę konserwatystów poprawka do Kodeksu Karnego przewidująca roboty publiczne, mandaty, a nawet tiurmę za nakłanianie obywateli do uczęszczania do polskich szkół jeszcze nie obowiązuje.

Ledwo co Rytas Kupčinskas, Vida Marija Čigriejienė, Kęstutis Masiulis, Algis Strelčiūnas i Pranas Žeimys pochwalili się, że takiego bata na litewskich Polaków wymyślili, a już w sukurs lecą im dwaj współtowarzysze bojowi ze Związku Ojczyzny – Litewskich Chrześcijańskich Demokratów. Jak w czas tej hołoty nie spacyfikujemy, to nam zgwałci litewską Konstytucję! – grają larum. Przy tym świętość i nietykalność rodzimej Ustawy Zasadniczej, w ich mniemaniu, jest tak wielka, że bluźnierstwem byłaby już sama dyskusja oscylująca wokół jakiegokolwiek z zapisów tego obiektu kultu. Piękna to rzecz w mieniącym się demokratycznym kraju, gdy deputowani domagają się od premiera niedopuszczenia nawet do wzięcia pod obrady projektu ustawy, bo w ich mniemaniu, może on w którymś miejscu zahaczyć o Konstytucję. Niekoniecznie ją raniąc.

Jest taka zabawna rymowanka o nadgorliwości (autora nie pamiętam, ale do konserwatystów pasuje jak ulał): „Na budowie u chłopaków w rękach się robota pali, /Majster dzwoni po strażaków, żeby prędko przyjechali!”. W tym wypadku po strażaków zadzwonili posłowie ZO-LChD Valentinas Stundys i Vytautas Juozapaitis. Od szefa rządu Algirdasa Butkevičiusa zażądali zablokowania prac nad projektem Ustawy o mniejszościach narodowych, po czym polecieli wzywać strażaków do gaszenia zapału autorów tego projektu. Strażakami mają być dziennikarze, bo na zorganizowanej w Sejmie konferencji prasowej czujni panowie dwaj uderzyli na alarm.

Rozlamentowali się, że przygotowany z inicjatywy Akcji Wyborczej Polaków na Litwie projekt wspomnianej ustawy „przeczy 14 Artykułowi Konstytucji RL”. Wszak jest w nim zapis, że język litewski jest językiem państwowym, tymczasem AWPL zaplanowała przeciwko temu językowi zbrodnię. Jej projekt przewiduje otóż, że w miejscowościach, gdzie poszczególna mniejszość narodowa stanowi co najmniej 25 proc. ogółu mieszkańców, język tej mniejszości będzie używany jako dodatkowy. No, czyż nie zamach na „14 Artykuł”? I mniejsza o to, że ten „szkaradny niepaństwowy” miałby być, według ustawy, używany nie zamiast tylko obok języka litewskiego. Już samo pałętanie się jakiejś nielitewskiej mowy po litewskim ustawodawstwie to, w opinii wspomnianych panów, nie tylko targnięcie się na Konstytucję, ale też bezeceństwo i niegodziwość.

A co począć z ratyfikowaną przez nasze państwo Konwencją Ramową o Ochronie Mniejszości Narodowych, którą po to i wymyślono, by do takich „bezeceństw” państwa-sygnatariuszy nakłaniać? Otóż według Stundysa, ten świstek, na który od czasu do czasu bezczelnie powołują się litewscy Polacy, powstał po to, by... chronić praw litewskiej większości przed tą irytującą mniejszością, nie na odwrót. Poseł bowiem doszukał się w nim „wielu czynników – tradycji nazw miejscowości, kontekstu historycznego, narodowych tradycji prawnych”, z których wynika, że Polacy na Litwie, nawet w tych miejscowościach, gdzie stanowią 80 proc. mieszkańców, powinni porozumiewać się wyłącznie po państwowemu! Tak, jak im posłowie Stundys i Juozapaitis nakażą. I żadnej tam polskiej pary z gęby! „Status konstytucyjny języka litewskiego jest wiążący i nie stwarza żadnych możliwości dwujęzyczności” – podsumował pierwszy z wymienionych panów.

Aha, jest jeszcze jeden powód, dla którego Litwa powinna bronić się przed folgującą prawom mniejszości ustawą co najmniej jak przed afrykańskim pomorem świń, który czai się aktualnie za naszą wschodnią granicą. Bo to zaraźliwe draństwo przekracza graniczne zasieki bez najmniejszych przeszkód. A przecież my mamy sąsiadów, których miłujemy jak braci i zamierzamy za wszelką cenę bronić ich przed wszelką obcojęzyczną zarazą. To Łotysze.

„Należy uwzględnić geopolityczną sytuację na Łotwie!” – pouczyli żołnierze Vytautasa Landsbergisa z grzbietów swych antypolskich rumaków. Co niby ma łotewski piernik do litewskiego wiatraka? Spełnienie postulatów polskiej mniejszości narodowej na Litwie utrudniłoby pozycję Łotwy w rozwiązywaniu sytuacji diaspory rosyjskiej w tym kraju – klarują panowie kawalerzyści. Nie widzicie związku? A ten jest następujący: „Jak my przegłosujemy za godnym traktowaniem swojej polskiej mniejszości, to kochanym Łotyszom Rosjanie (choć to nie mniejszość, ale liczna) łby podniosą i też tak będą chcieli”.

Jest to logika typu: skoro sąsiadka ma kołtun na głowie, to i mnie nie wypada pójść do fryzjera, bo zołza zacznie swojemu mężowi marudzić, że też chce tak śliczną koafiurę jak moja. Ja o tym kołtunie nie po to, by – uchowaj, Panie! – porównać do niego Rosjan, tylko w celu obnażenia mentalności naszych konserwatystów-kawalerzystów. Stawianie znaku równości między polską mniejszością na Litwie i zbiorowością Rosjan na Łotwie czy w Estonii – to prymitywny wybieg. Do tamtych nie można zastosować definicji „mniejszość narodowa”, więc mają też zupełnie inny status i inne wolności oraz prawa im przysługują.

Poza tym, skoro nasze władze wbrew wszelkim unijnym dokumentom i zaleceniom od tylu lat gwiżdżą sobie na zbiorowość, która jest najprawdziwszą mniejszością, to czego mieliby się obawiać Łotysze? I od kiedyż to tak bardzo przejmujemy się tym, jakie „Dullai vuškai” (to taki łotewski taniec ludowy) tamci tańczą ze swoimi Rosjanami? Zwłaszcza, że dotąd ani my się specjalnie ich problemami nie martwiliśmy, ani też Łotyszom nasze snu z powiek nie spędzały. No, chyba, że problem był wspólny – jak ostatnio wstręty czynione przez rosyjskie służby celne wobec wwożonego do Rosji litewskiego nabiału, który, jak się okazało, jest częściowo łotewski, bo choć produkowany u nas, to również z mleka sąsiedzkich Muciek.

Jak widać, konserwatyści swoje obawy i argumenty czerpią z głowy niejakiego dra Alvydasa Butkusa, niestrudzonego wartownika, maniakalnie ostrzegającego rodaków przed nadciągającą na Litwę polską nawałnicą. To on pierwszy uderzył na alarm w obronie sąsiadów: „(...) Łotewscy politycy obawiają się, że w razie przyjęcia (na Litwie – L.D.) takiej Ustawy (o mniejszościach narodowych – L.D.) Moskwa zyska podstawy do wywierania na Łotwę i Estonię nacisków o stworzenie takich samych warunków dla swoich rosyjskojęzycznych” – postraszył niedawno dr na portalu alfa.lt w tekście pt. „Ustawę o mniejszościach narodowych porównałbym z dywersją”.

Według autora, niejaki Władimir Wolfowicz Żyrinowski tylko czeka na znak od innego Władimira (aż strach wymieniać jakiego), by zacząć przyłączać do Rosji słowiańskojęzyczne tereny Łotwy i Estonii. Ma się rozumieć, że dwa straszliwe Wołodźki, odcapiając po kawałku z każdego ze wspomnianych państw, nie pogardzą też Litwą. No, wezmą sobie przynajmniej Wileńszczyznę. Choć w tym celu będą się musieli zmierzyć z Polską, która „polskojęzycznych obywateli Litwy traktuje jak część swojego społeczeństwa”, a taki prezydent RP Bronisław Komorowski czy ichni minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zwycięstwo „Akcji Wyborczej Polaków na Litwie w wyborach sejmowych uważają „za zwycięstwo Polski”. Czyli już nas w wyobraźni podbili.

Znać, że będzie jak u Doroty Masłowskiej – Wojna polsko-ruska... o Wileńszczyznę. Kryj się więc kto może! Przed głupotą takich spiskowych teorii, bo tej czołgiem nie rozjedziesz. Mam otóż graniczące z pewnością wrażenie, że polski prezydent jest nawet nieświadom imputowanych mu zakusów na kawałek Litwy. Zaś gospodin Putin... Ten antynabiałową batalią – i rozpoczętą, i odwołaną na jedno jego skinienie – dopiero co udowodnił, że chcąc zrobić Litwie (a przy okazji i Łotwie) przykrość, wcale nie musi się posługiwać mieszkającymi tu Rosjanami.

Lucyna Dowdo 

Wstecz