można odejść na zawsze

by stale być blisko

Zaduszkowe refleksje w literaturze polskiej

Dla wielu z nas, wychowanych w kręgu wartości chrześcijańskich, listopad niezmiennie się kojarzy nie tylko z opadaniem liści, ale też z oddawaniem czci Zmarłym, wszystkim tym, którzy wyprzedzili nas w drodze do wieczności, którzy, niczym te liście, zostali uniesieni w zaświaty.

Co roku na początku listopada odwiedzamy groby swoich bliskich, gorliwiej modlimy się również za dalszych krewnych, przyjaciół, znajomych. Rozpamiętując ich większe czy mniejsze dokonania, staramy się z nawiedzenia cmentarza wynieść też coś dla siebie w sensie duchowym.

Bardzo często już sama natura stwarza odpowiednią aurę do przeżywania czasu sakralnego, który zwiemy Zaduszkami. Oddawanie czci Zmarłym tak mocno jest zakorzenione w naszej tradycji, że nawet Dzień Wszystkich Świętych upływa zazwyczaj nie tyle pod znakiem myślenia o osobach wybranych przez Boga, cieszących się szczęściem w niebie, mogących być drogowskazem dla nas, ile w atmosferze modlitwy za naszych bliskich Zmarłych, którzy nie dostąpili jeszcze być może łaski zamieszkania bezpośrednio w domu Ojca.

Jak zawsze, nasze zaduszkowe refleksje może pogłębić także odpowiednio dobrana lektura.

A w Lipcach już od rana dzwony biły (...)

Nie wiem, czy nastrój świąt zaduszkowych udało się komuś lepiej przetworzyć na słowo literackie niż zrobił to Władysław Stanisław Reymont (1867-1925) w Chłopach. Rytm natury jest w tej powieści w pełni zharmonizowany z rytmem świąt liturgicznych, czego przykładem może być także opis Dnia Zadusznego na kartach utworu:

(...) Deszcze ustały, drogi ociekły i stężały nieco, wody spłynęły, że ino po bruzdach, a gdzieniegdzie i po nizinach a łęgach, siwiły się mętne kałuże kiej te oczy zapłakane...

Nadszedł Dzień Zaduszny, szary, bezsłoneczny i martwy, że nawet wiatr nie przegarniał zeschłymi badylami ni chwiał drzewami, co stały ciężko pochylone nad ziemią...

Bolesna, głucha cisza przygnietła świat.

Przywdzianej przez przyrodę szacie towarzyszą też odpowiednie efekty akustyczne, wśród których dominuje tego dnia wprowadzające w sferę sacrum nieustanne bicie dzwonów:

A w Lipcach już od rana dzwony biły wolno, a bezustannie – i żałosne, rozbolałe dźwięki pojękiwały po omglonych pustych polach; ponurym głosem żałoby wołały w ten dzień smętny, w ten dzień, co wstał blady, spowity w mgły aż do tych dal zapadłych, aż do tych bezkresów ziemi i nieba, siny, do niezgłębionej topieli podobny.

Od zórz wschodnich, co się jeszcze żarzyły blado, kieby ta miedź stygnąca, spod sinych chmur zaczęły płynąć stada wron i kawek...

Szły wysoko, wysoko, że ledwie okiem rozeznał i ledwie uchem pochwycił tę dziką, żałosną wrzawę krakań, podobną do jęków nocy jesiennych...

A dzwony biły wciąż. (...)

Mieszkańcy reymontowskich Lipiec zachowują cały rytuał, związany z przebiegiem Dnia Zadusznego. I zamożni gospodarze (jak rodzina Boryny), i ich parobcy (jak Kuba czy Witek) idą do kościoła, odwiedzają cmentarze, dają na wypominki, uczestniczą w nieszporach. Cały dzień wypełniony jest niejako obcowaniem z duszami, gdyż, jak mówi Kuba: Pan Jezus odpuszcza je na ten dzień na ziemię, żeby swoich nawiedziły...

Jest to święto pełne powagi, zadumy, niepokoju, tajemnicy, mające wiele z aury Dziadów Mickiewiczowskich:

Po południu, na nieszpory, jakie się odprawiały raz w rok w cmentarnej kaplicy, pociągnęli wszyscy od Boryny. (...)

(...) Wieś była cicha mimo święta, drogi były puste, karczma zamknięta, a gdzieniegdzie tylko przez małe zapocone szybki błyskały światełka i płynęły ciche śpiewy pobożnych i głośne modlitwy odmawiane za zmarłych...

Z trwogą wysuwano się przed domy, z trwogą nasłuchiwano szumów drzew, z trwogą patrzano w okna, czy nie stoją, nie jawią się ci, co w dniu tym błądzą, przygnani tęsknotą i wolą bożą... czy nie jęczą pokutniczo na rozstajach... czy nie zaglądają przez szyby żałośnie?..

A gdzieniegdzie, starym zwyczajem świętym, gospodynie wystawiały na przyźby resztki wieczerzy, żegnały się pobożnie i szeptały...

– Naści, pożyw się duszo krześcijańska, w czyścu ostająca...

Wśród ciszy, smętku, rozpamiętywań, lęku płynął ten wieczór Zaduszek... (...)

Umarli... znajomi... kochani...

Obcować z duszami zmarłych potrafią też pisarze późniejszych epok, w tym mająca rodowód wileński Kazimiera Iłłakowiczówna (1888-1983). Pisaliśmy o niej niejednokrotnie, a więc także o trudnym losie poetki, o tym, że nie było jej dane opiekować się grobami rodziców, które pozostały na Wileńszczyźnie. Poetka, która po zagranicznej tułaczce wojennej zamieszkała w Poznaniu, znalazła jednak sposób na obcowanie z nieżyjącymi najbliższymi. Często wracała do nich w poezji. Niejeden wiersz poświęciła matce: Grób dubiniecki, Grób w Dubinkach i in. Jak tylko nadarzyła się okazja, sprzątała zapuszczone groby nieznajomych zmarłych, co stanowiło swego rodzaju rekompensatę za niemożliwość doglądania pozostawionych za granicą grobów rodzinnych.

Druga wojna światowa znacznie zwiększyła poczet tych, z którymi nie można obcować bezpośrednio. W wierszu Umarli... znajomi... kochani..., zaczynającym się od bardzo plastycznego obrazu Idą do mnie tylko kalinami, podkreślającego m. in. mnogość tych, którzy zginęli przedwcześnie, poetka wymienia nawet imiona konkretnych osób, poległych w różnych okolicznościach zawieruchy wojennej. Obraz kaliny odsyła w dodatku do pięknej tradycji literackiej, do znanego wiersza Teofila Lenartowicza Kalina (Rosła kalina z liściem szerokiem...), w którym także mamy do czynienia z przedwczesną śmiercią bohatera, opłakiwaną przez kalinę, uosabiającą całą naturę. W wierszu Iłłakowiczówny rozlega się ponadto echo namacalnego niemal obcowania ze światem zmarłych:

Idą ku mnie tylko kalinami,

po cierniach, po sinych jagodach,

umarli, znajomi, kochani.

Idą ku mnie tylko po szelestach,

między wichry zadyszane wplątani:

„Ty tu?! Ach, cóż za pogoda...”

Od szronów – brwi ich siwe,

młode rzęsy dziwnie ociężały...

I głaszczę ich, choć wiem, że – nieżywi...

znajomi... ci, których kochałam:

Jaś, co spalił się wraz z samolotem,

i Kazio, co zginął potem,

Pawełek oceanem przykryty,

Tadzio zastrzelony przez bandytów...

Młodzi, zamyśleni, zmarnowani,

idą ku mnie, idą kalinami

znajomi, umarli, kochani.

A pod krzyżem siadł Upiorek (...)

Do bardziej znanej tradycji literackiej, bo Mickiewiczowskiej, odwołuje się, także pochodząca z Wileńszczyzny, Wanda Niedziałkowska-Dobaczewska (1892-1980) w wierszu Dziady, zamieszczonym w regionalnym zbiorku poetyckim Nasza dola (Wilno 1932):

Poprzez szelest zwiędłych liści snują się mgły martwe i senne.

Na zrudniały krzak leszczyny padają łzy jesiennej rosy.

Niebo wisi ciężko, nisko, jak obcy dach – szare, niezmienne,

A pod krzyżem siadł Upiorek, maleńki strach, zziębnięty, bosy.

 

Zacisnął piąstki szponiaste i stulił oczka jarzące.

Marzy o jasnej, słonecznej, za życia widzianej, łące:

że biegnie znów, jak bywało, miękką, trawiastą rozchwieją

i że motyle na słońcu, jak skry tęczowe goreją

 

A Zmierzch na ziemi wilgotnej pełza między krzyżami

i sięga kwiatów na grobach, słanych drżącymi rękami.

Po nagich drzewach, u góry, łopocą skrzydłami wrony,

a w dole, z wiatrem jękliwym, żałobne, czarne welony.

Jak wynika z opisu Upiorka, Dobaczewska wzbogaca swój tekst o wprowadzenie elementów fantastycznych, charakterystycznych dla wyobraźni ludowej, spopularyzowanej przez romantyków, z Mickiewiczem na czele. Na poetykę Dobaczewskiej wpłynęła też wyraźnie młodopolska rozlewność, jak też pewne właściwości polszczyzny wileńskiej, na przykład, tendencja do zdrobnień, pieszczotliwych określeń i już z Upiora mamy raczej rzadko stosowanego Upiorka. Występują też inne deminutiva, podkreślające, że mamy do czynienia z Upiorem-dzieckiem:

Tam mignął płomyk na grobie... Tam drugi – niepewny... blady...

Upiorek patrzy, jak lecą do świateł i modlitw – Dziady,

jak je otula, miłośnie, ogarnia coraz to szerzej,

opływa świetlistą falą gorący szelest pacierzy.

 

Upiorek sine usteczka w małą podkówkę wygina,

Odrzuca suche gałązki, rozgarnia liście dziecina,

i szuka pilnie, i płacze, i trze ścierpnięte kolanka.

Miał tutaj, kiedyś, przed laty, wielkanocnego baranka.

 

Poprzez szelest zwiędłych liści snuje się cień i szumią klony.

W szarym płaszczu mija cmentarz Zaduszny Dzień, przechodzi drogą.

O krzyż jakiś rozdarł szarej siermięgi kraj... stanął zmęczony. –

Boże dobry! zapomnianym odpocząć daj, bo spać nie mogą!

Zastosowana przez Dobaczewską konwencja sprzyja też w pewnym stopniu oswajaniu przestrzeni cmentarnej. Chociaż mamy tu do czynienia z przybyszem z zaświatów, małym upiorem, nie wywołuje on jednak lęku. Chciałoby się nad nim raczej użalać, pomóc w odnalezieniu zguby itp.

Wileńskie cmentarze mają pejzaż gór

Nie odczuwamy także strachu zwiedzając niektóre konkretnie nazwane przez poetów cmentarze. Wileńskie miejsca wiecznego spoczynku podziwiał w podobnym jak Dobaczewska czasie także Witold Hulewicz (1895-1941). W odróżnieniu od poetki był on w Wilnie przybyszem, jednakże spędzone w grodzie nad Wilią dziesięciolecie (1925-1935) znalazło pozytywny oddźwięk zwłaszcza w zbiorku poetyckim Miasto pod chmurami (Wilno 1931), w którym znajdujemy też wiersz Cmentarze:

Wileńskie cmentarze mają pejzaż gór,

umarli tu jeden ponad drugim leżą,

szczeble innymi miarami się mierzą:

nad zapomnianym kwitną wiecznie pomne bzy,

nędzarz może górować nad panem Becu –

wszystkie widma czekają, aż zapieje kur.

 

Nie jest tu straszno. Mogę w północ ciemną

siedzieć na grobie, z śmierci dłonią w dłoni,

czuć wiew śmiertelny na spokojnej skroni,

Wilno pode mną, a Boga nade mną.

Nocna pora, malowniczość pagórkowatego terenu romantycznie usposabiają poetę, mającego przed oczyma cmentarz na Rossie albo też Bernardyński czy inne cmentarze wileńskie. Odwiedziny cmentarza (czy to realne, czy myślowe) skłaniają do refleksji, do przewartościowania wartości. W wierszu daje znać o sobie także pośrednia obecność tradycji literacko-filozoficznej, przywoływanej przez aluzje do tak wielkich duchów, jak Immanuel Kant, Adam Mickiewicz czy Juliusz Słowacki.

Na Powązkach warszawskich

Jeszcze bardziej niekonwencjonalna atmosfera panuje na cmentarzach, opisywanych przez księdza Jana Twardowskiego (1915-2006). W twórczości poety, który najwięcej lat swego życia i posługi kapłańskiej oddał Warszawie, częsty jest motyw cmentarza na Powązkach, na którym spoczywają m. in. współtowarzysze z Powstania Warszawskiego.

Motywy śmierci, cmentarza, projekcja życia pozagrobowego w poezji ks. Twardowskiego mogłyby być osobnym tematem zaduszkowych refleksji, tym bardziej, że wiersze poety są kopalnią niezwykle trafnych, nośnych aforyzmów na dane tematy. Największą popularność zdobył, bez wątpienia, wers Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą. Ks. Twardowski jest także autorem najbardziej bodaj optymistycznej definicji śmierci, którą znajdujemy w wierszu Nie bój się:

śmierć to ciekawostka że trzeba iść dalej.

Takie, godne pozazdroszczenia, myślenie o śmierci pozytywnie nastawia do spaceru po cmentarzu, jak widzimy to, na przykład, w utworze ***Na Powązkach warszawskich:

Na Powązkach warszawskich

zdziwić się uśmiechnąć

przy grobie pana Prusa

popatrzeć na wszystko

– wiewiórko przezabawna

co się tutaj dzieje

można odejść na zawsze

by stale być blisko

Nawet będąc na cmentarzu poeta nie zapomina o stale goszczącym w jego twórczości uśmiechu, bacznie śledzi zachowanie uwielbianej przez niego natury (wiewiórka) i nie przestaje się dziwić paradoksom życiowym: można odejść na zawsze / by stale być blisko.

Z kolei wiersz Powązki, nasycony, jak często u Twardowskiego, mimowolnym, niechcącym jakby podglądaniem natury, kończy inna, niejednemu towarzysząca na cmentarzu, refleksja:

(...) chodzę dziwię się myślę przemilczam

ilu młodszych umarło ode mnie

Motyw przedwczesnego odchodzenia na zawsze ludzi sławnych jest obecny w wierszu Romualda Mieczkowskiego Zaduszki w Warszawie ze zbiorku Nikt nie woła (Wilno 2008). Dany temat zaistniał w sposób jak najbardziej naturalny. Od 2004 r. poeta przebywa w Warszawie, gdzie prowadzi filię Wileńskiej Galerii Artystycznej „Znad Wilii”. W nowszej poezji Mieczkowskiego występują już dwie perspektywy spojrzenia: wileńska i warszawska. Wspomniany wiersz był widocznie zainspirowany słuchaniem okolicznościowej audycji radiowej:

Radio przywołuje ciepłe głosy piosenkarzy

co zeszli z tego świata młodo i w sławie

jak Elvis Pressley Joe Dassin John Lennon

co mogli cieszyć jeszcze swym śpiewaniem

jak dwie wspaniałe Anny – German i Jantar

jak Krzysztof Klenczon i Marek Grechuta

repatriant ze Starych Wasiliszek pod Grodnem

Czesław na pamiątkę rzeki dzieciństwa Niemen

co wyruszając na drugą stronę pieśni

życie swoje zamknął w najkrótszych słowach

i nie żal nic i żal tak wiele

To dobry zwyczaj z okazji Dnia Zadusznego przywoływać w mediach nazwiska zasłużonych zmarłych: piosenkarzy, aktorów, pisarzy, ludzi nauki, kultury itp.

Poeta wileński, będący „na warszawskim bruku”, pamięta zwłaszcza o tych, z którymi łączy go rodowód, umiłowanie Wilna; o tych, którzy spoczywając na warszawskich Powązkach, mają „nietutejsze sny”:

(...) O jarach i pagórkach pełnych pyłu drogach

śnią na płaskich Powązkach nietutejsze sny

Odyniec Moniuszko Iłłakowiczówna Bułhak

Żwirko Niesiołowski Cat-Mackiewicz i Beynar

ci – co miłością spełnioną ukochali Wilno

i przekreśloną razem z miejscem urodzenia

co obdarzyli je jak Hanka Ordonówna ciepłem

 

Spada liść – czy miłość nam wszystko wybaczy

Ogrom-łuna nad Rossą

Romuald Mieczkowski jest też autorem wcześniej powstałego wiersza Ból cmentarza Rossa zamieszczonego w tomiku Co bym stracił (Kraków 1990). Odwołuje się w nim do realiów epoki radzieckiej, która nie sprzyjała pamięci o zmarłych.

Echo minionej epoki pobrzmiewa także w wierszu Henryka Mażula Listopad z cyklu Wilia nie jak Lete (Rok polski – 1991), napisanego w okresie przemian ustrojowych, na pograniczu minionej i nowej epoki. Utwór ożywia nadzieja powrotu do dobrych starych tradycji. Wkradają się do niego nawet tony apelatywne i deklaracja dochowania wierności ideałom i czynom przodków:

Kto pod żywą postacią, niech czerń rychło wkłada

I w zgodnej pielgrzymce na mogiłki rusza.

Jakże takiej wizycie będzie bowiem rada

W zaświatach zapodziana każda zmarłych dusza.

Ogrom-łuna nad Rossą od pełgania zniczy,

Serce Matki i Syna w białych astrach tonie...

Jesteś... Choć niewiele, a zostałbyś niczym

Latami mordowany, Sławny Panteonie.

Jesteście... Chociaż hieny cmentarne uparcie

Niszczą wszystko co polskie z nakazu judaszy,

Pamięć nasza trwa przy Was na odwiecznej warcie

I nikt jej nie jest w stanie zatrzeć bądź zastraszyć.

Schylmy głowy, oddawszy się cichej zadumie

Nad przodków przemijaniem w czasie i przestrzeni,

Po czym każdy ma przysiąc najwierniej jak umie,

Że wcielać ich marzenia w czyn się nie poleni.

Mimowolnie nasuwa się pytanie: jak, z jaką refleksją i tonacją poeta dzisiaj zakończyłby swój wiersz?

Do wspomnianej w powyższym wierszu „ogrom-łuny nad Rossą” w inny już sposób nawiązuje też Mażul w późniejszej prośbie ze zbiorku niedowidzę niedosłyszę niepokoję się (Wilno 2005), napisanej z okazji jubileuszu 50-lecia poety:

(...) nie palcie mi

świec pół setki

na urodzinowym torcie

chyba

że opuści was wyobraźnia

jak nekropolia Rossa

wygląda

w Dzień Zaduszny

Zapalić znicze na grobach przodków jest nieraz znacznie łatwiej niż „wcielać ich marzenia w czyn”.

Te dusze, które były nasze (...)

Dobrze jednak, że płoną znicze, że ogrzewają „dusze, które były nasze”, zgodnie z wierszem Alicji Rybałko. Poetka bardzo subtelnie przywołuje „te dusze” i nasze próby nawiązania z nimi kontaktu, odczuwając jakby niedosyt, że jest to relacja raczej jednostronna, że brakuje nam czasem odzewu ze strony dusz, które odeszły:

Te dusze, które były nasze,

te dusze, ciepłe jak oddechy,

te dusze odpłynęły.

 

Ta na obłoku,

ta na zeschłym liściu,

ta na kropelce krwi.

 

Łamiemy się z nimi opłatkiem,

zapalamy im świece,

bezradnie kruszymy w palcach

jajko na Wielkanoc.

 

A one ledwie się kiedy obejrzą za nami,

zapatrzone w ciemność,

z uśmiechem na wieki

jak amen w pacierzu.

W omawianym kontekście zasługuje także na uwagę utwór tejże poetki Krótki lament dla duszy zbłąkanej. Wiersz można potraktować jako refleksję nad zmienioną sytuacją życiową. Krótki lament... został spowodowany zamieszkaniem poetki w końcu lat 90. w Niemczech:

Taki szmat drogi, duszo, musiałaś zostawić za sobą:

białowieskie puszcze

i litewskie rojsty,

by zatrzepotać w noc listopadową

tu pod moim oknem, Gigasstrasse 5.

Nowa przestrzeń, oswajana właśnie w listopadzie, miesiącu szczególnej pamięci o zmarłych, jest oceniana przez pryzmat doświadczeń wileńskich i wypada raczej niekorzystnie. Czymże tu ogrzać duszę, i tę z zaświatów, i zarazem własną:

Nic tu nie ma dla ciebie,

nawet świece wszystkie kolorowe.

Żadna nie chce płonąć dla umarłych.

Czy nie lepiej ci było pozostać

na cmentarzu z krzywymi krzyżami,

ale za to z prawdziwego drewna,

którego dotykały żywe ludzkie ręce?

 

Tu nie ma nawet komu powiedzieć „A kysz!”

 

Weź tę łzę, jest prawdziwa.

I tam wracaj, gdzie płaczą po tobie.

Bardziej ucywilizowana przestrzeń wzbudza tęsknotę za czymś bardziej może skromnym, ale swojskim, naturalnym, naznaczonym także wielką tradycją literacką, sięgającą Dziadów Mickiewiczowskich.

(...) dziwne, anachroniczne święto

Z powyższego wynika, że pragnąc głębiej i uroczyściej przeżyć Święto Zmarłych, powinniśmy pozostawać na Litwie albo też podróżować przez Polskę, jak robi to Andrzej Stasiuk (1960), jeden z głośniejszych dzisiaj prozaików. W jego książce Fado (Wołowiec 2006) znajdujemy esej pt. Zaduszki, w którym pisarz ustosunkowuje się do nieprzystającego do dzisiejszych czasów święta:

W Zaduszki podróż przez Polskę przypomina baśń albo sen. W ciemnościach płoną ognie. (...) Miasta wypełnia zapach płonących zniczy. To jest dziwne, anachroniczne święto. Nie pasuje zupełnie do naszych czasów. Odwraca uwagę od pragmatycznej codzienności. Tracimy czas, przemieszczając się tysiącami, dziesiątkami i setkami tysięcy jak kraj długi i szeroki, by odwiedzać zakopane w ziemi szczątki, resztki tych, którzy kiedyś byli z nami. To jest plemienne i dzikie święto. Nie wystarcza nam pamięć. Musimy czuć swoich zmarłych fizycznie (...).

Jak przypuszcza eseista, jest to jedno z największych świąt w kalendarzu liturgicznym, wyróżniające się ponadto mniej konsumpcyjnymi obyczajami. W centrum uwagi stawiamy przecież zmarłych:

Pogański, przedchrześcijański kult przodków przetrwał. Niewykluczone, że jest to trzecie najważniejsze święto w naszym kalendarzu – po Wielkiejnocy i Bożym Narodzeniu. W dodatku to jedyne z tych trzech świąt, które oparło się komercjalizacji, oparło się oswojeniu i zdegradowaniu do pustego obrzędu, do rodzinnej ceremonii za zastawionym stołem. Zmarli pozwalają nam odzyskać część naszego utraconego człowieczeństwa. Raz w roku stajemy się religijni w najprostszy, archaiczny sposób i cofamy się do czasów, gdy zaczynaliśmy sobie uświadamiać własne człowieczeństwo. W ciszy i samotności idziemy tam, gdzie leżą ciała naszych bliskich, ciała, z których sami się wywodzimy. Odwiedzamy własną przeszłość (...).

To jest bardzo malownicze, nastrojowe święto, mające głębszy wymiar: Palą się ognie na grobach. (...) raz w roku światłami zaznaczamy miejsca, by czarny, pusty, bezludny i bezkresny kosmos wiedział, że toczymy z nim walkę, walkę z jego nicością, z jego obojętnością. Po to palą się te ognie. (...) To jest jeden z najbardziej przejmujących widoków, jakie można zobaczyć w Polsce. Ten obraz mówi o nas więcej, niż sami jesteśmy w stanie wypowiedzieć i pojąć.(...)

Potrzeba zaduszkowego odwiedzania zmarłych jest na tyle silna, że, będąc oddalonym od grobów rodzinnych (Stasiuk pochodzi z Warszawy, mieszka zaś w Beskidzie Niskim), pisarz odwiedza cmentarze, położone w pobliżu swojego miejsca zamieszkania. Odwiedziny licznych cmentarzy wydłużają się nieraz do późna, co stwarza możliwość obserwowania niecodziennych widoków i snucia głębszych refleksji:

To tu, to tam palą się pojedyncze płomyki. W zupełnej ciemności wyglądają jak błędne ognie wiodące podróżnych na manowce i zatracenie. I w pewnym sensie tak powinno być tego Zadusznego Dnia: powinien nas wytrącić z równowagi i pozbawić rozsądku, żebyśmy mogli choć na chwilę uwierzyć w nieśmiertelność tych, nad których prochami stąpamy. I przy okazji też chociaż odrobinę we własną.

Wierząc zaś w nieśmiertelność może nie tylko w okresie Zaduszek zastanowimy się nad czymś głębszym, należycie ocenimy swoją gonitwę za tym, co materialne, i zaczniemy wreszcie gromadzić to, co nie traci wartości w zaświatach?

Halina Turkiewicz

Fot. Sławomir Subotowicz

Wstecz