Podglądy

Nie damy się udusić w przyjaznym uścisku!

Chwalić Boga, że deszcz meteorytów, który zbombardował okolice Czelabińska, nie gruchnął gdzieś nad Wilnem. Po pierwsze: uniknęliśmy cierpień i strat, jakich doznały tysiące Rosjan. Po drugie: dwaj najhałaśliwsi litewscy językoznawcy – panowie Garšva z Zinkevičiusem – nie dostali argumentu głoszącego, że to gniew niebios za nowe przepisy Państwowej Komisji Języka Litewskiego. Przepisy te, jak się okazuje, dopuszczają możliwość używania na Litwie w celach reklamowych – obok języka państwowego – również języków obcych. I to nie tylko angielskiego, niemieckiego i francuskiego, jak to było do niedawna. Za użycie polskiego, rosyjskiego czy białoruskiego odtąd też nikt nie będzie włóczony po sądach... pod warunkiem, że napisy w innym niż państwowy języku będą służyły „usprawnieniu międzynarodowej komunikacji”... Cokolwiek to znaczy.

Nowe przepisy PKJL zatwierdziła, rzec można, pod presją Europejskiej Fundacji Praw Człowieka, która w karaniu przedsiębiorców za dwujęzyczne tabliczki, wywieszki czy szyldy dopatrzyła się ograniczenia ich swobody gospodarczej. Odtąd wszystko, co służy turystom, promocji naszego pięknego kraju i biznesowi, może być opisane i użyte publicznie w dowolnym języku. Byle z umiarem. Obcojęzyczna informacja „nie powinna być obszerniejsza, a format tekstu nie może być większy niż napis w języku państwowym” – zastrzega Komisja, nerwowo zerkając nie tyle na niebo (a nuż nadlatuje jakiś meteoryt), ile w stronę walecznych wiarusów ze Zrzeszenia Bojowników o Wolność Litwy, wspieranych przez Litewski Związek Narodowców Gintarasa Songaily.

Wszak ci obrońcy litewskiej niepodległości przed polskimi zakusami w dniu wizyty szefa litewskiej dyplomacji w Warszawie pofatygowali się nawet przed gmach MSZ, by go ostrzec: Żadnych ustępstw i kompromisów na rzecz polskiej mniejszości! Dasz takim trochę luzu na własnym podwórku to ci zaraz zacharapcą stolicę! Poseł „Szlaku Odwagi” Algirdas Patackas tak i powiedział: „Jeśli ustąpimy na Wileńszczyźnie, to następnym będzie Wilno, stolica Litwy, w której mogą pojawić się polskie nazwy ulic!”. Wyobrażacie sobie taki Armagedon?

W tej sytuacji staje się jasne, dlaczego PKJL własnej decyzji – jak mniemam – i wstydzi się, i obawia. W każdym bądź razie nie obnosi się z nią zbyt nachalnie. Bo skoro (wg doniesienia DELFI) przepisy zostały zliberalizowane już w listopadzie ubiegłego roku, dlaczego do wiadomości publicznej ten fakt dotarł dopiero teraz? To prawda, że kto chciał, ten pewnie nie przegapił, jednak faktem jest, że wszelkie zakazy wprowadza się u nas przy akompaniamencie złowrogich werbli oraz głośnych pogróżek. Urzędnicy łażą po wszystkich możliwych mediach i straszą obywateli karami, jakie przewidziano za nieposłuszeństwo. Gdy jednak państwo decyduje się (najczęściej pod przymusem) na odstąpienie od jakiejś egzekucji, żaden oficjel nie otworzy dzioba, by poinformować skazańców – „czcijcie hegemona, otoście ułaskawieni!”.

Ale niech im będzie. Taka już ich urzędnicza uroda. Liczy się fakt. A raczej fakty. Ostatnie tygodnie pokazały, że gdybyśmy się naprawdę zdecydowali na tzw. nowe otwarcie w stosunkach z dawnym strategicznym partnerem, to... nie ma rzeczy niemożliwych. I Ustawę o mniejszościach narodowych dałoby się bez ujmy dla interesów Litwy przyklepać, i umieszczone tu i ówdzie dwujęzyczne napisy niekoniecznie muszą być traktowane jak dywersja, i oryginalna pisownia nazwisk nie jest rzeczą nieosiągalną, i ujednolicony egzamin z państwowego języka, który nad maturzystami polskich szkół wisi jak miecz Damoklesa, można odroczyć.

Wszystko jest możliwe... rzecz tylko w pokonaniu strachu przed atakami nacjonalistycznego betonu oraz gniewem dumnej pani prezydent. Cóż, kiedy ten strach ma oczy wielkie jak młyńskie koła. Dowód? Obecny rząd choć dokładnie rozumie, że do owego „nowego otwarcia” wystarczy zaledwie kilku gestów dobrej woli wobec polskiej mniejszości, to do poluzowania jej postronków podchodzi jak mickiewiczowski strzelec uwodzony przez piękność znad Świtezi błoni: i podbiega, i staje w biegu, i chciałby skoczyć, i nie chce... Co ktoś z gabinetu premiera Butkevičiusa, z nim samym na czele, jakieś luzy dla Polaków zapowie, to zaraz się z tej wypowiedzi płochliwie wycofuje lub bagatelizuje jej wymowę.

Wyjątkiem okazał się minister spraw zagranicznych Linas Linkevičius, który – choć go stróże wolności Litwy przed wizytą w Warszawie ostrzegali, że lezie w paszczę polskiego imperialisty – śmiało skoczył w jej najgłębszą toń. Uznał, że Litwa jest winna sąsiadowi przeprosin za odrzucenie przez litewski Sejm Ustawy o pisowni nazwisk w trakcie ostatniej wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego. I przeprosił – nie zląkłszy się, że dzielni bojownicy obrzucą go za to kamieniami, a groźny Perkunas trzaśnie na dokładkę meteorytem.

Trzeba przyznać, że o ile niektórzy koledzy-politycy, publicyści i współobywatele za wspomniany gest ministra słownie zlinczowali, to Perkunas jednak nie trzasnął... Może uznał, iż nie ma się co fatygować? Wszak pani prezydent zgrabnie go w ciskaniu wszelkich gromów wyręcza. Żeby Polacy nie pomyśleli sobie przypadkiem, że te przeprosiny były czymś poważnym, nasza żelazna lady nie omieszkała oświadczyć, iż taki byle łach jak szef litewskiej dyplomacji nie miał stosownego mandatu do wypowiadania się w imieniu państwa. Wszak został na swoje stanowisko mianowany nie zaś namaszczony wolą wyborców, jak to było w wypadku pani prezydent.

Takiej reakcji Pałacu Prezydenckiego na szczery niewątpliwie odruch ministra Linkevičiusa można się było spodziewać. Dziwię się tylko, że czekaliśmy na nią aż kilka dni. Wszak Dalia Grybauskaitė od początku kadencji starannie dba o to, by lodowate ostatnio polsko-litewskie stosunki nie uległy najmniejszemu ociepleniu. Ile warta była chociażby skarga pani prezydent rzucona w ubiegłym roku na spotkaniu z przedstawicielami litewskiego wychodźstwa w USA, że „Polska wybrała Rosję jako przyjaciela, a z Litwy zrobiono kozła ofiarnego”? A nieco późniejszy pomysł najważniejszej w naszym państwie głowy, by zamiast dążyć do rozluźnienia napięcia na linii Wilno-Warszawa polsko-litewskie relacje na pewien czas zwyczajnie zawiesić.

„W niektórych stosunkach lepiej zrobić pewną przerwę, aniżeli próbować naprawić coś, co w tej chwili jest nie do naprawienia” – poinstruowała kolegów-polityków w wywiadzie dla tygodnika „Veidas”. A ponieważ działo się to jeszcze za rządów konserwatystów i ministrowania Audroniusa Ažubalisa, który i bez takiej zachęty gorliwie upychał litewsko-polskie stosunki w zamrażarce, woli pani prezydent stało się zadość. Politycy obu krajów zaczynali stopniowo zapominać, gdzie leży stolica sąsiada, zaś ówczesny szef MSZ taki stan rzeczy podsumował radosnym: „jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej”, bo „realna współpraca” zastąpiła „współpracę na pokaz”. Dalia Grybauskaitė nie oponowała, dając w ten sposób sygnał, że rzeczywiście lepiej już być nie może.

Zrozumiała jest więc jej irytacja na, jak twierdzi, warszawską samowolę Linkevičiusa. Tym bardziej, gdy okazało się, że tym jednym gestem uczynił on wyłom w murze z lodu, który pani prezydent z takim mozołem między Wilnem i Warszawą budowała. Tym bardziej, że polskie media przez ten wyłom zaczęły sypać nowemu rządowi Litwy liczne komplementy, a ichniejsi politycy (na czele z prezydentem, premierem i szefem MSZ) – prześcigać się w składanych naszemu państwu reweransach. Jak się niebawem okazało – reweransach irytujących Dalię Grybauskaitė.

Po wskazaniu ministrowi jego miejsca w szeregu nasza prezydent – za pośrednictwem wywiadu dla telewizji publicznej, udzielonego w wigilię Dnia Odrodzenia Państwa Litewskiego – wysłała Warszawie sygnał, by polscy politycy nie pchali się przez ten wyłom ze zbytnimi czułościami. Bo nam nie trzeba takich interesownych przyjaciół, którzy wywierają na nas „różne presje” i przed którymi musimy bronić swych interesów. To znaczy, generalnie jacyś by się przydali, ale mają być „bezinteresowni”. Szukajmy więc takich, którzy chcą się z nami „przyjaźnić nie stawiając żadnych wstępnych warunków” – zaapelowała Dalia Grybauskaitė. Ewentualnych przyjaciół nie wskazała. Ale, że przez wyłom nadciąga niebezpieczeństwo – ostrzegła. Niebezpieczeństwo, przed którym trzeba będzie bronić i litewskiego języka, i niepodległości i własnego państwa w ogóle.

„Dlatego wzywam wszystkich (....), byśmy nie zapomnieli, że tak długo pozostaniemy Litwinami i zachowamy swoje państwo jak długo będziemy mówili, śpiewali i modlili się po litewsku” – ostrzegła rodaków.

Szczerze powiem, że z pewnym zdumieniem, ale też zaciekawieniem obserwuję, jak nasza pani prezydent z odważnej, racjonalnej i otwartej na świat Europejki, jaką jawiła się za czasów swojego posłowania w przedstawicielstwie Litwy przy UE, pracy w naszej ambasadzie w USA, prowadzenia negocjacji z UE, MFW i BŚ i sprawowania urzędu komisarza KE ds. budżetu i programowania finansowego – przekształca się w polityka nieufnego, targanego jakimiś fobiami i coraz mniej skłonnego do dialogu. Gdybym widziała te cechy u jej poprzedników – śp. Algirdasa Brazauskasa czy Valdasa Adamkusa – pomyślałabym, że ściany Prezydenckiego Pałacu emanują jakimiś niezdrowymi, wywołującymi podejrzliwość i lęki fluidami.

Można powiedzieć, że Dalia Grybau­skaitė zgrabnie wskoczyła w buty Vytautasa Landsbergisa, który każe narodowi – zamiast cieszyć się niepodległością i bezpieczeństwem, jakie gwarantuje nam przynależność do licznych europejskich i światowych struktur oraz sojuszy – trwać w wiecznej trwodze i nasłuchiwać, z której strony nadciąga wróg. Bo że nadciąga, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. A imię jego: to i Polska, i Rosja, i Białoruś... i Perkunas jeden raczy wiedzieć, kto jeszcze.

Nie wierzycie, to zgadnijcie czyje to są słowa: „Wyzwania, wobec których dziś stoimy, wymagają takiej samej odwagi, ofiarności i miłości wobec ojczyzny jak w 1918 roku”. Albo coś takiego: „Trzeba uczyć się mieć nadzieję, odważyć się podjąć walkę (...) o swoją nadzieję i posiadanie swojego państwa, które można kochać, w którym można mieszkać i które pozwala być dumnym, że jesteś tego państwa obywatelem”. No, kto to powiedział? Kto w ten sposób sugeruje narodowi, że ojczyzna i niepodległość są dziś tak samo zagrożone jak prawie 100 lat temu, więc czas stawiać kosy na sztorc? Vytautas Landsbergis, Gintaras Songaila, Zigmas Zinkevičius czy może Julius Panka? Pudło. To nasza – wydawałoby się ukształtowana na amerykańskich i europejskich politycznych salonach – pani prezydent.

Dlatego zaczynam wątpić w to nowe otwarcie w litewsko-polskich relacjach. Dalia Grybauskaitė już wysłała Warszawie sygnał: „Nie damy się udusić w przyjaznym uścisku, bo to uścisk Judasza!”.

Aż żal mi było prezydenta Bronisława Komorowskiego, który przy okazji udziału w wileńskich uroczystościach z okazji Dnia Odrodzenia Państwa Litewskiego przybył z wyciągniętą prawicą. Przekonany, że przyjechał na Litwę „nowoczesną i demokratyczną”, przywiózł propozycję, by we wzajemnych relacjach – przy całych naszych różnicach i skomplikowanej historii – szukać „tego dobrego, co nas łączy w ramach już nowego zupełnie świata”.

„Warto widzieć, że i dzisiaj – kiedy realizujemy odrębne narodowe cele, kierujemy się własnymi narodowymi interesami i potrzebami – idziemy równolegle w tym samym kierunku, bo jesteśmy razem w ramach świata demokratycznego, razem w NATO i razem w UE” – przekonywał podczas wileńskich uroczystości prezydent RP. Na co nasza głowa państwa bez ceregieli odpaliła, że Litwa ma ważniejsze cele niż kroczenie z Polską ramię w ramię w tym samym kierunku. „(...) Musimy skupić się na tym, co jest ważne i nie pozwólmy za nas decydować innym. Nie zamieniajmy wolności na krótkotrwałą korzyść. Ani w czasie wyborów, ani dążąc do niepodległości energetycznej czy kształtując relacje międzynarodowe. Możemy to zrobić, bo jesteśmy silnym narodem” – wyrecytowała bezpośrednio do narodu, pośrednio – do wysokiego gościa.

To już nie aluzja: „Nie pchajcie się do nas ze swoimi amorami”. To wezwanie: „Paszli won z naszego podwórka, wyrachowane fałszywce!”. Nie będzie żadnych ustępstw. Nawet symbolicznych! Nawet w zamian za powrót do realizacji ważnych energetycznych i innych projektów, na których Litwie bardziej niż Polsce zależy.

Jak w tej sytuacji zachowa się Polska, niebawem się okaże. Nie ulega natomiast wątpliwości, że premier Butkevičius już stanął przed trudnym wyborem: czy zostać paziem królowej, czy próbować kształtować politykę zagraniczną Litwy zgodnie z wcześniejszymi planami i zapowiedziami, ale w konflikcie z Pałacem Prezydenckim. Na razie zapaziował. Po gniewnej reprymendzie Dali Grybauskaitė odciął się od własnego ministra i jego przeprosin. „Sądzę, że nie musiał tego robić, ponieważ nie miał takich upoważnień oraz nie widzę żadnych podstaw, za co trzeba było przepraszać” – powiedział w wywiadzie dla „Žinių radijas”. Cóż. 1:0 dla Pałacu.

Lucyna Dowdo

Wstecz