Polak też potrafi

Naśladując braci Montgolfier

Pozwól, że na początek zadam ci laicko-szkolne pytanie: Jak to takie toto balon zdolny jest unieść się nad ziemią?

Odpowiedź – nadzwyczaj prosta. Aby tak się stało, wypada napełnić powłokę czymś, co jest lżejsze od powietrza – na przykład helem lub wodorem albo spowodować to jego podgrzaniem. To właśnie taki bezzałogowy balon własnej konstrukcji na ogrzane spalaną słomą powietrze 14 grudnia 1872 roku wypuścili w niebo francuscy bracia Joseph Michel oraz Jacques Etienne Montgolfier, a owe wydarzenie po wsze czasy przeszło do historii.

Balony gazowe – to wszak droga przyjemność. O kosztach helu – lepiej nie mówić. Natomiast za wypełnienie wodorem powłoki o objętości 1000 metrów sześciennych wypada wyłożyć też nie bagatela – ponad 3 tysiące euro. Żeby wylądować, trzeba go wypuścić, przez co gruba forsa idzie poniekąd na wiatr. Ponadto gaz ten jest łatwopalny, powodując w użyciu dodatkowe niebezpieczeństwa. Dziś zatem w nagminnym użyciu są znacznie mniej kosztowne balony na ogrzane powietrze, tzw. grzańce.

Zrobiły one istną furorę, odkąd w latach 60. ubiegłego wieku wpadnięto na pomysł skraplania propanu, który zresztą w butlach jest wręcz niezastąpiony w naszych kuchniach, o ile „błękitne paliwo” nie płynie z rury. Właśnie takie butle winny się znaleźć w koszu, by, kiedy ustawiony w pion balon wtłoczonym przez wentylator ogrzanym powietrzem już pofrunie, za pomocą specjalnego palnika połączonego z butlami, poprzez mniejszą albo większą ilość wdmuchiwanego spalanego gazu, regulować siłę nośną, a co za tym idzie – wysokość wznoszenia. Dla wylądowania wystarczy natomiast ściągnąć klapę nawigacyjną, powodującą intensywny upust zawartego w powłoce podgrzewanego powietrza. Dodam jednak, że to podgrzanie nie może przekroczyć 120 stopni Celsjusza. A to dlatego, że wyższa temperatura mogłaby stopić sporządzone z włókien poliestrowych powłoki oraz takież linki nośne, co przy dużych wysokościach groziłoby nieuniknioną katastrofą.

Po ogólnym wprowadzeniu przejdźmy do twojej przygody z baloniarstwem. Jak się ona zaczęła?

Zapewne od marzenia niejednego nastolatka, by rzucić w locie wyzwanie ptakom, w czym obok samolotu, szybowca lub lotni pomocny może też być wynalazek braci Montgolfier. Przypadek zechciał, że po raz pierwszy w koszu pod powłoką znalazłem się latem 1988 roku. Wtedy bowiem, by uatrakcyjnić jubileusz 35-lecia ówczesnego dziennika „Czerwony Sztandar”, z nad wyraz okazałym balonem „Kościuszko” zawitał do Wilna z Polski Ireneusz Cieślak – baloniarski as nad asy, który w roku 1983 wspólnie ze Stefanem Makne zwyciężyli w zawodach o Puchar Gordona Benetta, uznawanych za nieoficjalne mistrzostwa świata.

Zawczasu wiedząc o tym, już od samego rana w wyznaczonym dniu stawiłem się na stołeczny plac Katedralny. Z panem Ireneuszem, jako dwaj rodacy, rychło znaleźliśmy wspólny język. Na tyle, że miałem szczęście u jego boku wzbić się na kilkadziesiąt metrów nad ziemią, a ten lot, niech nawet i na uwięzi, wyzwolił we mnie wielką chęć latania, spowodował zaprzedanie do reszty duszy baloniarstwu.

A że o tym baloniarstwie na Litwie dopiero szemrano, czekała cię zapewne istna droga przez ciernie.

To prawda. Na szczęście, nie byłem w tym sam, jako że z podobnymi ideami nosili się Rimvydas Maciulevičius, Gintaras Šurkus, Arvydas Dirmeikis, Vidmantas Motieka, Juozas Valunas i inni, którym romantyka latania nie dawała spokoju. Na tyle, że w roku 1988 w wileńskim Domu Prasy z grupą entuzjastów powołaliśmy do życia Litewskie Stowarzyszenie Baloniarzy. Jego pierwszym prezesem wybrano piastującego wysoki „stołek” w Litewskim DOSAAF-ie Rimvydasa Maciulevičiusa, a mnie przypadła „teka” skarbnika.

Pionierskie szlaki nie były łatwe. Chociażby dlatego, że torowaliśmy je nie tylko na Litwie, ale też w całym Związku Sowieckim, gdzie sławetne KGB miało balony na szczególnym indeksie, postrzegając je jako coś przydatnego do szpiegowania albo nielegalnych przelotów na teren innych państw. Na szczęście, władze na Kremlu wyraźnie traciły kontrolę nad tzw. bratnią rodziną narodów radzieckich, która zaczynała się sypać niczym domek z kart, dzięki czemu mieliśmy zdecydowanie więcej luzu w działaniu.

Żeby latać, potrzebne były balony. Jak weszliście w ich posiadanie?

Zabrzmi to paradoksalnie, ale pomocny w tym okazał się… litewski komsomoł, w kierunku którego poprzez różne kontakty wyciągnęliśmy żebraczą rękę. Jeśli dobrze pamiętam, jeden z sekretarzy jego republikańskiego komitetu, widząc, że Moskwie można już pokazać plecy, podjął brawurową decyzję, by pozyskane ze składek członkowskich 70 tysięcy rubli, mających wedle przyjętej tradycji zasilić pierwotnie ogólnozwiązkowy fundusz, przekazać na nasze potrzeby.

Za wstawiennictwem szefa litewskiego DOSAAF-u generała Ginutisa Taurinskasa za tę kwotę nabyliśmy produkowany na Litwie szybowiec LAK-12, który drogą barteru wymieniliśmy z Węgrami na dwa balony na ogrzane powietrze ich produkcji. Mogliśmy odetchnąć z ulgą: niebo przed nami stało otworem, choć – nie ukrywam – chcąc polatać, trzeba było cierpliwie odstać w ogonku, bo chętnych było zbyt wielu.

Nieraz jednak zaraz po wylądowaniu byliśmy otaczani przez stacjonujących jeszcze wtedy na Litwie żołnierzy wojsk sowieckich, którzy bezceremonialnie rekwirowali balon i aparaty fotograficzne, o ile takowe mieliśmy. Odzyskiwaliśmy je jednak za każdym razem, a za łapówkę wysoko postawionemu dowództwu idealnie służył litewski skilandis i flaszki „wody ognistej”.

Do pilotowania wypadło mieć stosowne licencje. Gdzie je zdobyliście?

Osobiście, jak zresztą zdecydowana większość kolegów, takowe uprawnienie uzyskałem dzięki przeszkoleniu w Polsce, będącej w porównaniu z nami w tym względzie zdecydowanie do przodu. Leszno, jako prężny ośrodek balonowy, przyjęło nas naprawdę z otwartymi ramionami, a tutejsi piloci po bratersku odsłaniali tajniki latania. Los sprawił, że licencję pilota balonowego zdobyłem w maju 1989 roku pod okiem wspomnianego już Ireneusza Cieślaka, a po roku mogłem się już pochwalić uprawniającym do szkolenia innych wtajemniczeniem instruktorskim, czemu potaknął nie kto inny tylko nie mniej legendarny Stefan Makne. Miałem więc wyśmienitych nauczycieli, przed którymi do dziś na znak wdzięczności nisko chylę czoła.

Na tych licencjach lataliśmy jeszcze długo po rozpadzie Związku Sowieckiego. Na litewskie wymieniono nam je automatycznie dopiero w roku 1995.

Jak to się stało, że wszedłeś w posiadanie własnego balonu?

Jego zakup w roku 1993 stanowił realizację mego jakże ukrytego marzenia. Wiem, zostanę zapewne okrzyknięty przez wielu wariatem, jeśli powiem, że ledwie uciułałem nieco grosza, zdecydowałem zainwestować go w balon, choć mieszkaliśmy naonczas z żoną Reginą i synkiem Maćkiem w jednopokojowej klitce w bursie.

Zakup ten przytrafił się zupełnie niespodziewanie. Mnie, mającego uprawnienia instruktora, zaproszono do Kaługi, by odbywać praktyczne loty z rosyjskimi adeptami baloniarstwa. W ich gronie znaleźli się też pracownicy byłego zakładu wojskowego, który rozpoczął ambitną produkcję balonów w oparciu o angielskie wzorce. Testując ich lotne walory, doszedłem do wniosku, że spisują się całkiem nieźle, zdecydowałem się więc na ten niezwykły sprawunek. Tym bardziej, że za balon tej klasy, który na rynku europejskim kosztował około 30 tysięcy dolarów amerykańskich, musiałem wyłożyć ledwie 4 tysiące „zielonych”.

W ten to sposób jako pierwszy nie tylko na Litwie, ale też w całym byłym Związku Sowieckim zostałem prywatnym posiadaczem balonu, co sprawiało, że odtąd mogłem do woli rozsmakowywać się w lataniu. A czyniłem to na nim przez około 10 lat i sprawował się bez zarzutu.

Loty na wynalazku braci Montgolfier dla zwykłego śmiertelnika kojarzą się przede wszystkim z rekreacyjną powietrzną romantyką. Ten wynalazek służy też jednak do sportowej rywalizacji. Nim opowiemy o twoich w tym wyczynach, zechciej przybliżyć Czytelnikom naszego pisma, na czym ta polega.

W odróżnieniu od balonów gazowych, którymi lata się z reguły po starcie z jednego miejsca na odległość, czego klasycznym przykładem zmagania o Puchar Gordona Benetta, zawody balonów na grzane powietrze preferują rywalizację na celność lotu. Ta celność znakowana jest specjalnymi markerami (woreczkami z piaskiem z doczepionym paskiem materiału), a zwycięża ten, kto potrafi zrzucić ten marker najbliżej wyznaczonego celu.

Owszem, rywalizujemy też w lotach na odległość: kto pofrunie dalej w wyznaczonym odstępie czasowym (na przykład w ciągu godziny) albo wręcz odwrotnie, kto wzbiwszy się w powietrze, ustoi jakby w jednym miejscu, lądując najbliżej miejsca startu. Wielce popularne jest też polowanie na tzw. lisa albo zająca, polegające na tym, że balon sędziowski, czyli „lis” startuje, a po nim z pewnym, zawczasu ustalonym odstępie czasowym, czynią to inni. „Lis”, dajmy na to po pół godzinie lotu, zrzuca na ziemię znak-cel w postaci krzyża o wymiarach 10 x 10 metrów, a zwycięzcą z grona „myśliwych” zostaje ogłoszony ten, kto najbliżej niego umieści z powietrza marker z przytroczonym dla rozpoznania numerem startującego balonu.

Emocjonalne są też loty, w którym każdy uczestnik w ustalonych co prawda granicach (3-5 kilometrów) od celu wybiera dowolne miejsce startu, który to cel stanowi „magnes” rywalizacji. Zresztą, organizatorzy fiest balonowych mają prawo wymyślić coś nowego, co jednak mieści się w granicach zdrowego rozsądku i nie każe na przykład lecieć z koszem przewróconym do góry dnem.

W swej ćwierćwiecznej karierze baloniarza masz zapewne niejedno sportowe trofeum. Pochwal się nimi.

Zacznę od tego, że do tej sportowej rywalizacji zostałem rozochocony przez mego serdecznego przyjaciela – trenera narodowej kadry Polski Jerzego Czerniawskiego, z którym do dziś utrzymujemy ścisłe kontakty i który jest chrzestnym ojcem mego najmłodszego syna. To właśnie przez Jurka zostałem zaproszony na zawody do jego rodzinnego Białegostoku, to Jurek krzepił mnie na duchu, kiedy będąc wyraźnym faworytem pierwszych mistrzostw Litwy w roku 1991 musiałem ostatecznie zadowolić się siódmą lokatą.

Po pierwsze „złoto” w tej imprezie sięgnąłem w roku 1993, a później ta sztuka udawała mi się jeszcze trzykrotnie. Poza czterema tytułami mistrzowskimi mam ponadto w kolekcji litewskiej cztery kruszce brązowe. Pewną ciekawostką jest, że jeśli chodzi o wewnątrzkrajową rywalizację, jestem jedyny, który zaliczył występ we wszystkich 20. dotychczasowych mistrzostwach Litwy. Dziesięciokrotnie startowałem też w mistrzostwach Polski, po razie stając na każdym ze schodków podium.

Znalezienie się w czołówce litewskiej sprawiło, że na 6 lat załapałem się do kadry narodowej, co pozwoliło na starty w mistrzostwach świata i Europy. Nie dane mi było zdobyć tam laurów. W pewnym momencie jednak w rankingu 750 najlepszych pilotów świata zajmowałem nawet 40. lokatę.

Wracając na litewskie balonowe „podwórko” dodam, że w roku 2000 wygrałem wielce prestiżowy przelot nad Litwą. Po starcie w Kłajpedzie i po 10 godzinach lotu wylądowałem w Wilnie, osiągając odległość 287 km 200 metrów. Lot w większości odbywał się ponad chmurami, na wysokości 3500 metrów i nie da się tego wymazać z pamięci.

Myślę, że z tej pamięci nie da się wymazać znacznie więcej takich chwil…

Ależ, oczywiście! Za 25 lat baloniarskiej przygody spędziłem w powietrzu bez mała 2000 godzin, w czym wiodę prym wśród litewskich baloniarzy. Jeśli za doświadczonego pilota uważany jest ten, kto ma 200 godzin nalotu, to chyba mam prawo mianować się „profesorem”. Nic więc dziwnego, że kiedy przed jakimiś zawodami wypełniam ankiety i podaję te prawie 2000 godzin, organizatorzy przepytują, czy abym nie zagalopował się w pisaniu zer, co mnie miło bawi.

Miałem wielkie szczęście latać pod niebem praktycznie całej Europy, w Australii, Japonii, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, niebawem wyjeżdżam na balonową fiestę do Kuwejtu. Wrażeń więc co niemiara. Te sercu najmilsze? Wywiozłem je chociażby z tureckiej Kapadocji – krainy o bajecznym wręcz, księżycowym ukształtowaniu terenu, a ostatnio jestem zauroczony przelotami nad Alpami zimą. Wyobraź sobie: temperatura minus 35 stopni, wysokość przekraczająca nawet 5500 metrów i skąpane w słońcu niepowtarzalne widoki. Zatem, jak to się mówi: żyć nie umierać..!

Wybacz, że kolejnym pytaniem ściągnę cię na ziemię. Poniekąd na urzędowy fotel, gdyż wiem, że przez długie lata stałeś na czele Litewskiego Stowarzyszenia Baloniarzy. Jak sobie z tym radziłeś?

Niezgorzej zapewne, skoro pełniłem tę funkcję w sumie przez lat 16: w latach 1993-1996 oraz 2000-2011. Byłem więc świadkiem wszystkich pozytywnych zmian, które sukcesywnie następowały. Dziś możemy się pochwalić 15 klubami, a najokazalej na litewskiej balonowej mapie prezentują się: Wilno, Olita, Kowno, Birsztany, Mariampol. Licencją pilota może u nas się pochwalić ponad 170 osób, z których około 100 realnie lata, mając do dyspozycji mniej więcej tyleż balonów. Których stale przybywa, gdyż w ich posiadanie wchodzą też bardziej majętne firmy i spółki, chcące z powietrza reklamować własną produkcję lub działalność, co jest wielce prestiżowe.

Mogę mieć wielką satysfakcję, że do latania w koszach pod powłoką udało się też zachęcić kobiety. Cztery lata temu miały miejsce historyczne, bo pierwsze mistrzostwa Litwy dla płci pięknej. Co więcej, w roku 2010 w Olicie zorganizowaliśmy I mistrzostwa Europy baloniarek z udziałem 8 naszych załóg. W roku ubiegłym w Niemczech rozegrano natomiast I mistrzostwa świata.

Wszystko to bardziej niż wymownie dowodzi, że „ziarnko” trafiło na właściwy „grunt”. Wynikająca z latania romantyka wzięła górę nad fizycznym wysiłkiem, koniecznym, by załadować ważące po 50 kilogramów butle z gazem do kosza albo donieść ważącą 150 kilogramów powłokę, o ile wyląduje się w miejscu, gdzie nie może dojechać transport. Cóż, kobiety po raz kolejny dowodzą, że podwładne im może być to, co powszechnie uważano za męską domenę.

Skoro zahaczam o inicjatywy, mające rozpropagować baloniarstwo w formule wykraczającej nawet poza Litwę, dodam, że w roku ubiegłym odbyły się u nas I młodzieżowe mistrzostwa świata, zakończone sukcesem syna znanego w przeszłości spadochroniarza, a obecnie balonowego asa Romasa Kostiuškevičiusa – Rokasa.

Napomknąłeś, że kobiety do baloniarstwa ściąga romantyka. Czy na ten „lep” dają się również złapać mężczyźni?

Ależ, oczywiście! Czego dowodzi fakt, że pewien odsetek w naszym gronie stanowią ci, co skakali ze spadochronem, latali na szybowcach albo zawodowo zasiadają za sterami pasażerskich samolotów. Przykładem tych ostatnich jest chociażby aktualny mistrz Litwy Walerij Machnoryłow, który pilotuje nawet największe „Boeingi”. I przy tym „znudził się” na tyle, że zdecydował przesiąść się do balonowego kosza. Porozmawiaj z nim, a usłyszysz, iż doznań w obcowaniu z żywiołem powietrza pod powłoką nie da się z niczym porównać, czemu mogę tylko autorytatywnie potaknąć.

Mnożą się przypadki, kiedy wielu z tych, kto zdecydował się na lot balonem po raz pierwszy, z mety połykają „bakcyla” na resztę życia. Przypomina mi się nasz rodak – przedsiębiorca Wacław Romanowski. Zaczął w ogóle „niewinnie”, gdyż zafundował u nas lot balonem córce na 18. urodziny. Potem z wyraźnym błyskiem w oku pofrunął ze mną sam, rozbudzając do reszty pasję latania i żądzę adrenaliny. Po roku miał już licencję pilota balonowego, jeszcze po roku kupił balon, na którym, będąc przecież nowicjuszem, potrafił przy bardzo silnej obsadzie zdobyć nawet szóstą lokatę w mistrzostwach Polski.

Cieszy, iż ów „bakcyl” latania poraża nieraz całe rodziny. Dziś nikogo nie dziwi znalezienie się bok o bok w koszu żony i męża bądź któregoś z rodziców ze swymi latoroślami. Może warto pomyśleć więc o zawodach familijnych, w czym Mikielewiczowie na pewno nie byliby tzw. chłopaczkami do bicia.

Wiem, że w twoim przypadku baloniarstwo stało się zawodem. Zechciej o tym opowiedzieć szerzej.

Ktoś kiedyś mądrze stwierdził: „Jeśli nie chcesz iść do pracy, spraw, by pracą stało się twoje hobby”. Właśnie tego dopiąłem. Nim to nastąpiło, próbowałem imać się innych form przedsiębiorczości: prowadziłem firmę transportową, potem – ubezpieczeniową, aczkolwiek satysfakcja, jaką czerpię z oferowania komercyjnych lotów balonem, jest zdecydowanie większa. Tak jest chyba zawsze, kiedy przyjemne łączy się z pożytecznym.

W Niemenczynie, gdzie na co dzień mieszkam, prowadzę klub. Mamy 8 balonów, obsługiwanych przez 6 pilotów, z których dwaj – to moi synowie: 19-letni Maciej oraz 17-letni Łukasz. Niebawem będzie nas cały kwartet, gdyż przed zdobyciem licencji stoi najmłodszy z synów – 16-letni Adam, co uprawomocni go do samodzielnego latania.

Gotowi jesteśmy, niczym podniebni taksówkarze, uczynić zadość każdemu zamówieniu, choć nasza usługa jest zdecydowanie bardziej kosztowna od tej na czterech kołach: za każdą godzinę podniebnej przyjemności trzeba wyłożyć 250-260 litów. Owszem, w obecnych kryzysowych czasach dalece nie każdego na to stać, aczkolwiek chętnych nie brakuje. A to dlatego, że coraz większą popularnością cieszą się podarunki w postaci lotów balonem. Ktoś komuś chce sprawić taką przyjemność na urodziny, imieniny albo z powodu innych okazji. Wiele razy latali też ze mną (nawet w dniu wesela) młodożeńcy.

Słowem, przekrój jak wiekowy, tak też społeczny naszych klientów jest zróżnicowany. Każdemu staramy się zapewnić przeżycie niepowtarzalnych chwil, uspokoić tych, kogo po oderwaniu się od ziemi ogarnia tak ludziom nieobce uczucie lęku. Promieniujące od emocji twarze i słowa serdecznej podzięki po wylądowaniu, połączone nierzadko z… ustaleniami terminu kolejnego lotu – to największa dla nas nagroda.

Jeśli chodzi o loty komercyjne, marzy mi się zimowy podbój w tym względzie Skandynawii, a w pierwszą kolej – Norwegii. Sprzyjałaby temu bezwietrzna pogoda, jaka potrafi tam się ustalać na dłuższe okresy, co dla baloniarstwa jest wręcz czymś wymarzonym. Lądowanie w przepastnych zaspach białego puchu nie byłoby wcale straszne, o ile po balon podjechałby śnieżny motocykl z holowaną blachą. Widzę, że to, o czym mówię, przyjmujesz z pewnym niedowierzaniem, ale zapewne się zgodzisz, że do odważnych świat należy.

Dziś ponoć krzykiem mody zaczynają być balony nie o kształcie przewróconej gruszki a przypominające wyglądem śliwkę albo podłużny walec. Z czego to wynika?

To prawda, choć dotyczy to raczej balonów używanych do sportowej rywalizacji. Taka rozlazła przewrócona „gruszka” wznosząc się albo opadając musi pokonać duży opór powietrza, przez co te procesy są zdecydowanie wolniejsze. Bardziej zwrotne „śliwki” albo „walce” o pojemności powłoki 2000 metrów sześciennych potrafią natomiast się unosić z prędkością do 8 metrów na sekundę, a opadać nawet o 2 metry szybciej. Oczywiste jest, że w koszu mogą się tam znaleźć 1-2 osoby a nie 6 nawet, jak to ma miejsce w balonach o pojemności powłoki 4000 metrów sześciennych, służących do przewozu pasażerów.

Jeśli wywołujesz temat nieuniknionego postępu technicznego, który nie jest też obcy baloniarstwu, trzeba koniecznie odnotować skokowe wręcz zmiany, jakie dokonały się ostatnio w nawigacyjnym wyposażeniu. Dziś nie do pomyślenia jest latanie bez telefonów komórkowych, sprzęgniętych z satelitami GPS-ów bądź innej elektroniki, co mocno wyręcza człowieka.

Czy aby nigdy nie naszła cię nieodparta chęć okrążenia z pomocą balonu globu ziemskiego?

Jakby nawet naszła, byłaby marzeniem ściętej głowy. Z racji na koszty takiej wyprawy, opiewające na kwotę jako minimum 2 milionów euro, z czego połowę sumy wypadłoby przeznaczyć na sam balon czy już raczej statek powietrzny. Na coś takiego mogą sobie pozwolić najbogatsi ludzie świata albo opływające w dobrobycie państwa, których władzom chorobliwie i przesadnie zależy na reklamie.

Jak już nadmieniłem, czerpię ogrom satysfakcji z tego, co robię. Gdyby wypadło raz jeszcze zaczynać od nowa, bez najmniejszego wahania, jak ćwierćwiecze temu, zaprzedałbym się ponownie do reszty baloniarstwu. Kto jest w tym profesjonalistą, zrozumie mnie bez słów.

Cóż, nie zostaje nic innego, jak tylko serdecznie podziękować, że znalazłeś czas na tak wyczerpującą rozmowę oraz życzyć długich i wysokich, pełnych wrażeń lotów, po których następowałyby szczęśliwe lądowania.

Rozmawiał Henryk Mażul

Wstecz