Ks. Antoni Dilys: 90. urodziny i 67 lat kapłaństwa

Piękny Jubileusz, Dostojny Jubilat

19 marca ksiądz Antoni Dilys doczekał pięknego jubileuszu: dziewięciu dziesiątek lat doczesnej wędrówki. Parę miesięcy później, 16 czerwca będzie obchodził 67-lecie służby duszpasterskiej.

Tego Czcigodnego Kapłana nie trzeba przedstawiać – znany jest na Litwie i w Polsce z oddanej długoletniej służby Bogu i wiernym, jak również ze swej drogi życiowej, naznaczonej trudami i cierpieniem.

O księdzu Antonim pisaliśmy niejednokrotnie na łamach „Magazynu Wileńskiego”, a przed dziesięciu laty nakładem naszego Wydawnictwa Polskiego w Wilnie ukazała się książka pt. „Życie – to wielka tajemnica” na podstawie wspomnień tego kapłana. Każde spotkanie z księdzem pozostało w pamięci, ponieważ rozmówca za każdym razem zadziwiał: swą opowieścią, szczerością i prostotą w obcowaniu, afirmacją życia i pogodą ducha. A jeszcze – ogromną ciekawością świata. Dźwigając dziewięć krzyżyków, nie przestaje dziwować się światu, cieszyć się życiem doczesnym, zachwycać pięknem przyrody. I szczerze się przyznawać, że chciałby jeszcze trochę pożyć, aby zobaczyć, „w jakim kierunku będzie ten świat zmierzał”.

Od czterech lat ksiądz Antoni jest rezydentem przy wileńskim kościele Św. Apostołów Piotra i Pawła. Już po raz trzeci wrócił do tej parafii, gdzie najdłużej (ogółem – dwa dziesięciolecia) pełnił posługę kapłańską. Ma w swym dorobku duszpasterskim aż piętnaście podopiecznych parafii, a w dziewięciu z nich pełnił obowiązki proboszcza.

…Ksiądz Antoni mówi, że dotychczas żadnych ulg względem siebie nie stosuje. Codziennie swój nowy dzień rozpoczyna o 5.00. Włącza radio i słucha ostatnich wiadomości – z kraju i z Watykanu. Kwadrans po szóstej wychodzi z domu. Wprawdzie nabożeństwo odprawia codziennie (po litewsku) dopiero o wpół do ósmej, lecz podczas pierwszego w tym kościele, celebrowanego przez ks. proboszcza, ksiądz Antoni zasiada w konfesjonale. Jeżeli w dni powszednie zaplanowana jest Msza św. po polsku, prowadzi ją ks. Antoni. „W niedziele rano mogę sobie trochę poleniuchować, ponieważ odprawiam sumę. Ze wszystkimi „dodatkami”: litanie, procesje, Gorzkie Żale… A w ogóle – uśmiecha się łagodnie – pracuję bez dni wolnych”.

Po powrocie do domu i śniadaniu załatwia tzw. sprawy bytowe: uiszczanie rachunków, starania w urzędach o kompensatę itd. Później jest czas na prasę – polską i litewską, którą prenumeruje i kupuje w kioskach. Prawie wszystkie tytuły, oprócz – jak mówi – tzw. brukowych. Czyta naraz kilka książek: o tematyce religijnej, historycznej, z literatury pięknej. Potem godzina drzemki – trzeba oszczędzać oczy, szczególnie po operacji katarakty.

Po obiedzie – wiadomości w telewizji polskiej i litewskiej. Z Telewizji „Trwam”, w którym transmitowane są nabożeństwa z Watykanu, odnotowuje nowości w ceremoniach kościelnych i razem się modli. Odmawia pacierze kapłańskie i czyta Brewiarz, każdego dnia w innym języku: po litewsku, po polsku, po łacinie.

Nadal, w ciągu całego życia, jest kronikarzem; prowadzi notatki – taki rodzaj dzienniczka: co się tego dnia wydarzyło, z kim się spotykał, obcował. Skrzętnie notuje każde odprawione nabożeństwo: gdzie, w jakiej intencji, jakie kazanie, homilię wygłosił. Ma spisany również własny życiorys.

W dniu, kiedy księdza odwiedziłam przed jubileuszem, miał odprawionych 40 644 nabożeństwa; 11 498 – to liczba wygłoszonych przemów, kazań, homilii. Jedno z kazań wygłosił w ciągu swego życia aż 32 razy: w różnych miejscowościach, w różnych kościołach. Teraz – mówi ks. Antoni – rzadko w kościołach kazania się wygłasza. Przeważnie – krótsze homilie (wytłumaczenie czytania z Ewangelii, przeznaczonego na ten dzień). „Żeby nie było księży-artystów” – uśmiecha się.

Do swoich przemów zawsze szykował się długo i poważnie, opierając się na odpowiedniej lekturze, pomocnych w tym podręcznikach, dodając do opracowanego tematu własne przemyślenia. Szczególnie ceni sobie prace w tłumaczeniu polskim ks. biskupa Tihamera Totha z Węgier („Dekalog”, „Chrystus Król”, „Wierzę”). Ten biskup prowadził w Budapeszcie wykłady dla młodzieży studenckiej. Teraz ks. Antoni rozdaje swoje książki młodszym kapłanom…

Jako młody ksiądz ćwiczył również swój głos, wymowę… czytając wiersze, po pół godziny każdego dnia. Wyznaje, że chociaż sam nigdy wierszy nie pisał, poezję kocha.

Ks. Antoni otwiera kolejne szuflady: tu przechowuje zeszyty, bloki, notesy zapisane drobnym pismem. Niektóre rękopisy – już pożółkłe, wyraźnie dotknięte upływającym czasem… Pełno jest książek, pamiątek. A wśród nich – szczególnie mu droga: Krzyż Zesłańców Sybiru, przyznana księdzu przez śp. Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Kaczyńskiego w 2009 roku.

…Wieczorem przed snem słucha często Radia Maryja, obowiązkowo odmawia codzienne modlitwy, których jeszcze od rodziców się nauczył.

Jako że „jubileuszowa” rozmowa z księdzem Antonim odbywała się w okresie poprzedzającym Wielkanoc, poprosiłam czcigodnego kapłana, by zechciał dla naszych Czytelników wrócić wspomnieniami do lat dzieciństwa i młodości, na łono rodzinne, do tamtej atmosfery Święta Zmartwychwstania. Jak również do świąt na zsyłce – w Karagandzie i Workucie. Oddajmy więc głos Jubilatowi.

* * *

Wielkanoc… Czas oczekiwania na Zmartwychwstanie Pana przeżywało się dawniej w większym skupieniu. Bardziej się pilnowano wskazówek Wielkiego Postu. Powstrzymywano się nie tylko od spożywania mięsa, lecz w ogóle od jedzenia; po wsiach – nawet od mleka. Szczególnie w Wielkim Tygodniu.

W mojej rodzinie ścisły post obowiązywał wszystkich bez wyjątku, włącznie z dziećmi. Matka dawała nam skromne, postne jedzenie. Natomiast w Wielką Sobotę, kiedy potrawy były już poświęcone, my – dzieci otrzymywałyśmy trochę mięsa.

Nie wyprawiano zabaw, hucznych rozrywek, które musiały się skończyć na zapusty. W mojej rodzinie, gdzie ojciec był zakrystianem, żadnych zbiorowych zabaw nie urządzano. Zresztą, w Nowych Święcianach, gdzie mieszkaliśmy, a ojciec miał posadę kościelnego, nie mieliśmy krewnych. Tylko z paroma sąsiadami utrzymywaliśmy bliższe kontakty, odwiedzaliśmy się.

Codziennie wieczorem natomiast była w domu wspólna modlitwa.

W czasach mojego dzieciństwa większa była dyscyplina w rodzinach, większy posłuch, szacunek względem rodziców i to było dobrze. Było nas troje dzieci: kolejno – ja, siostra Anna i brat Witold. Mieliśmy jeszcze sporo starszego brata Józefa – syna ojca z pierwszego małżeństwa. Dziś nikt już z rodzeństwa nie żyje…

Ojciec, Juozas Dilys, pochodzący z Litwy etnicznej, z wielodzietnej rodziny chłopskiej, marzył zostawić swym dzieciom własny dom, stworzyć godziwe warunki bytowe. To on zarabiał na utrzymanie rodziny. W domu wymagał przestrzegania bezwzględnej dyscypliny. Zdarzyło się nawet parę razy, że użył pasa jako środka kary, lecz my, dzieci, starałyśmy się nie dawać na to powodów. Rodzice przyzwyczajali nas od najmłodszych lat do porządku. Matka – Polka, Antonina z Dyndulów, o szesnaście lat młodsza od ojca, prowadziła dom, opiekowała się nami, uczyła nas pacierza, prowadzała do kościoła.

W Wielkim Tygodniu do kościoła szliśmy codziennie. Do Soboru II Watykańskiego nabożeństwa były tylko rano, wieczorem zaś – jedynie nieszpory. Więcej wiernych zbierało się na nabożeństwach niż teraz… Na rezurekcję wielkanocną – duże tłumy z całej parafii, okolicznych wsi i z miasta. Trzy razy szło się w procesji dookoła kościoła…

Na Wielkanoc matka farbowała jajka, którymi bawiliśmy się w „bitki” z dziećmi znajomych – czyje jajko jest najmocniejsze i to była dla nas atrakcja. Większych zabaw nie urządzano – ani w domu, ani w szkole. Na świątecznym stole smakołykiem były dania mięsne, za którymi się stęskniło w czasie postu. A jeszcze – bardzo lubiłem w dzieciństwie kisiele: czerwony i biały…

Obecnie świąteczne obchody, ceremonie w kościołach są najczęściej skrócone. Brakuje tej uroczystej „otoczki”, która towarzyszyła rocznym świętom. Na przykład, Adoracji Przenajświętszego Sakramentu – od wieczora Wielkiego Czwartku aż do Wielkanocy: w dzień i w noc. Brały w niej udział dzieci, przychodząc do kościoła od razu po lekcjach w szkole. Zmieniały się w tym czuwaniu co kwadrans, co pół godziny… A teraz w niektórych świątyniach w Wielki Piątek chowa się Przenajświętszy Sakrament… Takie nowe tradycje rodem z Zachodu, starszym kapłanom trudne do przyjęcia… Szkoda, że dobre zwyczaje kościelne, które przetrwały setki lat, odchodzą…

Przed wojną w nowoświęciańskim kościele pw. św. Edwarda trzymała wartę przy grobie Chrystusa jednostka Remizy Strażackiej. Księża organizowali w szkołach rekolekcje dla uczniów. Ta atmosfera przygotowania do świąt była jakby „we krwi”, naturalna i wszechobecna – w rodzinie, w szkole, w kościele. Nasiąkało się nią od rodziców, od dziadków. Teraz do świąt chcą podchodzić bardziej „świadomie”, roztrząsać – co te święta oznaczają…

A czym jest Wielkanoc dla mnie?.. Oprócz znaczenia chrześcijańskiego, ma też zwykłą wartość „świecką”. Jest to dla mnie czas radości i pociechy. Chwile radosnej przerwy w życiowych trudach. Wraz ze Zmartwychwstaniem Pańskim przeżywam też osobiste. Dziękuję Bogu i się cieszę, że doczekałem kolejnych świąt, że mogę służyć wiernym jako kapłan, że jestem na tej ziemi jeszcze potrzebny…

* * *

„Święta… Wielkanoc, Boże Narodzenie… Trudno uwierzyć, ale właśnie spędzone w zimnych i głodnych barakach, w ciągłej niepewności co do życia, w strachu o jutro, w tłumie takich samych nieszczęśliwców jak ja, były najszczęśliwszymi chwilami. Nie byliśmy sami. Byliśmy z Bogiem. Wszystko wokół było nieważne. Liczyły się tylko cisza, skupienie i nisko pochylone głowy… W takiej chwili czułem się pasterzem swoich owieczek i synem swojej matki ziemi, któremu dane było do niej szczęśliwie powrócić” („Życie – to wielka tajemnica”, Wydawnictwo Polskie w Wilnie – „Magazyn Wileński”, 2003).

…Miałem też inne święta, w tym niejedną Wielkanoc – na zsyłce, w Karagandzie i Workucie, gdzie spędziłem ponad siedem lat. Msze święte dla więźniów odprawiałem tam co niedzieli, a często również w dni powszednie. Ogółem – ponad tysiąc (mam wszystkie kolejno spisane). Nietrudno się domyślić, że nie miałem na to żadnego pozwolenia władz więziennych, ale przymykano na to oczy. Po kryjomu – wiadomo – nie dałoby się tego robić, ponieważ pełno było wokół donosicieli. Raz tylko bardzo zdenerwowałem „prismotrszczyka”, więc wydarł mi z rąk i rozerwał mszalne notatki. Wkurzyłem go, bo kazał wszystkim więźniom pospieszyć ze śniadaniem, by wcześniej wyjść do roboty, a ja nie przerwałem modlitwy…

Mimo warunków więziennych, zdobywałem wszystko niezbędne do pełnienia ofiary Mszy świętej. Większym problemem były hostie do udzielania komunii. Na początku mojego zesłania miał je – maleńkie, wielkości niemal paznokcia – i dzielił się z innymi franciszkanin z Łotwy, Pawłowski. To on również dał mi tekst mszalny; jako kapłan starszy ode mnie wiekiem, udzielił wskazówek, jak w takich warunkach odprawiać nabożeństwa. Ja byłem jeszcze bardzo młodym księdzem – zaledwie trzy lata.

Kiedy ojcowi Pawłowskiemu komunikanty się skończyły, dostarczała nam ich (przysyłała w paczkach) moja siostra, która otrzymywała je od księży. Początkowo funkcjonariusze więzienni pytali mnie: co to jest i po co?.. Aha, ciasteczka („pieczeńje”), to proszę zabierać… Kiedy się jednak dowiedzieli, że spowiadam i udzielam komunii, zarzucili mi spekulację: jakoby te „ciasteczka” sprzedaję… Pewien czas na poczcie pracował Łotysz, przez ręce którego przechodziły paczki dla więźniów. A tu, przed Wielkanocą siostra wysłała mi hostie. Więc ten Łotysz woła mnie i mówi: weź „to pieczeńje” i rozdaj ludziom na święto…

A wino mszalne robiło się z rodzynek. Również siostra mi je przysyłała, a znajomy Łotysz, któremu czasem dało się trochę słoniny, wołał mnie i kazał przesyłkę zabierać – bez sprawdzania. Trzymało się te rodzynki dwie doby w wodzie, następnie wyciskało z nich sok, który rozcieńczało wodą – ot i było „wino”…

Pewnej Wielkanocy na zsyłce odprawiłem aż cztery Msze święte w jednym dniu. Spowiadałem i udzielałem komunii współwięźniom. Przeważnie byli to Litwini, z inteligencji. Niewierzący nie przeszkadzali, często w tym czasie wychodzili z baraków. Msze św. odprawiałem w dwóch-trzech barakach. Przeważnie po litewsku. Jedna z brygad była wyłącznie litewska, około trzydziestu osób. To w Karagandzie. W Workucie były większe baraki: po około stu osób.

W gronie więźniów było dwóch księży kościoła greko-katolickiego (unitów) z Węgier. Znaleźli się tu z rozkazu Stalina: unitów albo do cerkwi dołączyć, albo – do więzienia, jeśli będą się sprzeciwiać. Kto przeszedł na prawosławie, temu dano spokój… Ci dwaj – Żełtwej i Kowtiuh z Podkarpacia – wybrali więzienie… Bardzo skromni ludzie. Po powrocie z wywózki z obydwoma korespondowałem.

Dzieliłem los więzienny z księżmi- Litwinami: z Kazimierasem Vaičionisem, Alfonsasem Kadžiusem, Jurgisem Gavėnasem (kapłan kościoła ewangelicko-reformowanego). Miałem też w brygadzie księży katolickich z Łotwy: Janisa Kokarsa i Stanisława Czużansa oraz wspomnianego już ojca franciszkanina Janisa Pavłovskisa (Andrzeja Pawłowskiego). Modlili się po łotewsku… Nikt już z nich nie żyje…

…Zanim zostałem zesłany, trzy lata nie dawano mi spokoju. Funkcjonariusze bezpieki odnajdywali mnie w kolejnych parafiach, gdzie pełniłem służbę duszpasterską: najpierw – w Olkienikach, następnie – w Ignalinie, a z parafii Vosiunai (Wasiewicze), znajdującej się na granicy z Białorusią, zabrali do więzienia. Namawiali: proszę złożyć podpis, że będziecie współpracowali z nową władzą. Nawet w więzieniu odwiedzali: jeśli się zgodzę, to jutro będę wolny… Byłem młody, entuzjasta i rygorysta – jeśli chodzi o wiarę…

Nigdy nie żałowałem swojej postawy i wyboru… Myślę, żebym na nowo musiał dokonywać tamtego wyboru, postąpiłbym tak samo… Zresztą, zsyłka była dla mnie nadzwyczaj cenną lekcją życia. Przejechałem też kawał świata, tysiące ludzi poznałem…

…Bóg mi to obficie wynagradza. Dał mi długie i ciekawe życie… Jestem świadkiem wielu wydarzeń, zmian historycznych. Już w gimnazjum byłem ciekaw historii jako przedmiotu, miałem z niej dobre oceny i byłem chwalony. Dotychczas to zainteresowanie mi towarzyszy: lubię czytać powieści i różne opracowania historyczne… Szkoda, że nie mogę czytać tak dużo, jakbym chciał: muszę oszczędzać oczy. Telewizji staram się jak najmniej oglądać.

Mam własny kąt, ciepły i przytulny. A o regularne posiłki, którym również zawdzięczam swe zdrowie, od pięćdziesięciu już lat troszczy się gosposia, Maria Pieciulewicz… Kiedy byłem dzieckiem, a i później, moja rodzina nigdy nie miała własnego domu. Ziemi również – ani jednego ara. Prawda, mamusia miała krowę – pamiętam, jak wyprowadzała ją na pastwisko…

Mieszkaliśmy przy kościele, gdzie ojciec był zakrystianem. Najpierw te obowiązki pełnił w Anuszkach (Onyszkis), później – w Olkienikach (Valkininkai), wreszcie – w Nowych Święcianach. Oszczędzał każdy grosz, marząc kupić kiedyś dom. Wszystkie pieniądze przechowywał w banku, skąd przepadły w okresie I wojny światowej. W Nowych Święcianach, mając później nawet nieduży sklep, również ściśle oszczędzał, składał dochód, składał i – tym razem II wojna światowa – znów wszystko zabrała… Co mu jeszcze trochę dobytku zostało, ojciec rozsprzedał w ciągu kilku dni… Sąsiad namówił ojca, żeby wyjeżdżał z Nowych Święcian, uciekał przed bolszewikami. Rodzina wyjechała do Poniewieża, bez przygotowania; jakiś czas była tam na łasce dobrych ludzi… Później brat i siostra poszli do pracy, usamodzielnili się…

Matka moja zmarła w końcu 1940 roku. Siostra musiała porzucić szkołę i opiekować się ojcem. Zamieszkała w miejscowości Raguva koło Poniewieża. To tam, w Raguvie, miałem swą pierwszą Mszę św. prymicyjną, po wyświęceniu mnie na księdza 16 czerwca 1946 roku w wileńskiej katedrze. Drugą mszę prymicyjną miałem w Nowych Święcianach, z przyjęciem u krewnych matki. Domu przykościelnego, w którym mieszkała nasza rodzina, po wojnie nie zostało…

Tak się los ułożył, że mając dobre zarobki, ojciec nie zostawił dzieciom nic, żadnej posiadłości. Zostaliśmy na przysłowiowym bruku… Nawet gdy mnie aresztowano (ojciec był w tym czasie obecny), nie zobaczyłem ani rubla… Nie mogę jednak mieć żalu ani do ojca, ani do losu. Taki właśnie czas, takie dzieciństwo i młodość były mi pisane…

…A właśnie że Bóg dał mi piękne życie!.. Nie byłem z rodziny majętnej, a zostałem kapłanem – tak jak tego pragnąłem całym swym młodym sercem. I Bóg mi pozwolił pełnić tę rolę nawet daleko od Ojczyzny, na obcej ziemi, służyć bliźnim. Musiałem znosić trudy zsyłki na równi z innymi, ciężko pracując, ale wszystko zniosłem, wytrwałem – mimo chorób, głodu i chłodu. Ale – z woli Bożej – nikt mnie nie bił, nie katował, nie znęcał się fizycznie nade mną... Mając wyrok 25. lat łagrów, szczęśliwie po siedmiu latach wróciłem…

Cieszę się niezmiernie, że mogę być tu dotychczas potrzebny. Czasami ktoś z księży poprosi pojechać do chorego z Panem Bogiem. Albo młodzi kapłani proszą zastąpić, gdy wyjeżdżają na pielgrzymkę, wycieczkę lub do innej parafii. Znajomi czasami się zwracają z prośbą, bym odprowadził zmarłego w ostatnią drogę. Po nabożeństwie udzielam niekiedy sakramentu chrztu. Chętnie służę radą i pomocą młodym księżom, jeśli się do mnie zwracają…

Muszę się przyznać, że jest mi przyjemnie, gdy nieznajomi ludzie witają się ze mną, zaczepiają na ulicy, w trolejbusie: a to mi ksiądz udzielił ślubu, a to ochrzcił dziecko, a to… pochował!.. (śmieje się). Jestem dumny, że udzieliłem sakramentu chrztu trzem obecnym księżom. To franciszkanin o. Tomasz Lewicki, ks. Marek Gładki i ks. Mirosław Balcewicz. To są ci – żartuje – którzy się do tego przyznają…

…Takie oto moje – jak najbardziej spełnione – życie kapłańskie…

Helena Ostrowska

Fot. autorka  

Wstecz