Jarmark kaziukowy w Wilnie – 2013

Podaż górowała nad popytem

Trudno przypuścić, by patronujący Litwie św. królewicz Kazimierz Jagiellończyk, który swego imienia (niech nieco w zwulgaryzowanej postaci) użyczył datującym się od ponad czterech stuleci, a odbywającym się w jego kochanym Wilnie jarmarkom, nie wstawiał się tego roku w niebiańskiej kancelarii o dobrą pogodę. Widać jednak, doszło tam do przeplątania naszego Wilna z tym kanadyjskim w prowincji Ontario. Bo to, co na dworze się działo, niewiele przypominało wiosnę, z czym „Kaziuk” nieodłącznie się kojarzy.

Mimo kaprysów aury, nie szczędzącej porywistego wiatru i płatków śnieżnych, gród Giedymina w dniach 1-3 marca przeżywał istne oblężenie, co w szczególności dotyczyło alei Giedymina od Zwierzynieckiego Mostu poczynając a Placem Katedralnym kończąc, przyległych doń ulic Wróblewskiego i Barbary Radziwiłłówny, ulic Zawalnej i Wielkiej (do Placu Ratuszowego) oraz terenu wzdłuż dzielnicy Zarzecze, po lewej stronie nurtu Wilenki. Tu bowiem zwartymi szpalerami stanęły obok siebie stragany ((jeśli wierzyć statystykom, w łącznej liczbie ponad 1000), oferujące – jak każe tradycja – multum wyrobów z drewna, gliny, skóry, szkła, wiklinowe kosze, krasawice palmy z wysuszonego kwiecia o bajecznych wręcz barwach i kształtach, wyroby kowalstwa artystycznego i wszystkiego, co potrafią wyczarować ludzkie ręce natchnione wyobraźnią. A – przyznać trzeba – ta ostatnia, choć jarmark z roku na rok się powtarza, znajduje wciąż nowe i nowe wcielenia, potrafiąc mile zaskakiwać nawet stałych bywalców.

Obok rozległego asortymentu – raju dla oczu i dotyku (bo w końcu potrzymanie w ręku kosza albo palmy nic nie kosztuje, a na domiar poprzez targowanie się można cokolwiek obniżyć ich cenę), nie mniej imponująco przedstawiał się też ten dla smaku i węchu, czyli spożywczy w postaci pitraszonych na poczekaniu różnych dań na gorąco, gór wędlin i innego mięsiwa, wędzonych ryb z litewskiego Pomorza, serów, obwarzanków, chleba i wszelakiego pieczywa z piernikowymi sercami włącznie. Co prawda, na tych sercach wyraźnie dominują obecnie napisy litewskie w odróżnieniu od czasów byłych-minionych, kiedy lukrem wypisywano tam polskie niewieście imiona, by skłonić płeć brzydką do ich nabywania swoim lubym. Jeśli dobrze postrzegłem, owe stragany z przyjemnościami dla żołądka były oblegane szczególnie i to chyba ich właściciele odjechali z „Kaziuka” z największym utargiem.

Tak czy owak – jedno jest pewne: siła nabywcza zdecydowanie ustępowała mnogości podaży, na co z pewnością w niemałym stopniu rzutuje trapiąca Litwę głęboka recesja gospodarcza. Zresztą, wielu mniej zamożnych wybrało się na jarmark zawczasu nastawiając się, że będzie to dla nich jedynie wycieczka, premiowana zanurzeniem się w niepowtarzalną atmosferę, którą to atmosferę w drugim dniu kiermaszu, wzorem dawnego zwyczaju, wielce ubarwił pochód przebierańców. W jego pierwszym szeregu kroczyła „orkiestra” dudziarzy, po czym niesiono flagę z herbem patrona Litwy. Natomiast za jego majestatyczną figurą-kukłą ustawili się rzemieślnicy, młodzież szkolna (również ta polska ze stołecznej Szkoły Średniej im. Sz. Konarskiego), uczestnicy różnych zespołów artystycznych. Rozpoczęty przy Placu Łukiskim przemarsz zakończono przed Placem Ratuszowym, otwierając przy okazji Dni Suwalkii.

Dlaczego właśnie Suwalkii? A dlatego, że od lat na każdym kolejnym kiermaszu prezentowany jest poszczególny region Litwy, a tym razem była to właśnie Suwalkija. Przybyłe stamtąd zespoły ludowe dały popis gwarowego kunsztu, rzemieślnicy zaprezentowali swe rękodzieło, a mistrzowie kulinarii – specjały kuchni. Słynący z przesadnej oszczędności suwalkijczycy byli też zdania: bazar po to jest bazarem, by w odróżnieniu od sklepów sprzedający z kupującymi mogli dobijać targu.

Cieszy, że kaziukowy „magnes” ma naprawdę imponującą moc przyciągania rzemieślników i handlarzy. Ich „geografia” wychodzi daleko poza Litwę, jak ta długa i szeroka. Obsada międzynarodowa zahacza już o Białoruś, Łotwę, Ukrainę, Rosję, Estonię, Węgry, Finlandię, Polskę, a na pewno w przyszłości jeszcze bardziej się poszerzy. Przecież główny organizator imprezy – Zrzeszenie „Šventė visiems” („Święto dla wszystkich”) na czele z prezesem Vytenisem Urbą gotowe „przychylać nieba” każdemu, kto tylko zapragnie wziąć udział. Miejsca po tym, kiedy do dyspozycji kiermaszowego „Kaziuka” oddano w całej rozciągłości aleję Giedymina oraz inne stołeczne ulice i place, na pewno nie zabraknie.

Wypada życzyć, aby w tym „imporcie” przybywało też rodaków z Macierzy. A z pewnością dobrym przykładem w tym świecą spotkani przy straganach Zdzisław Węglewski z Bełchatowa, Maciej Pawlikowski z Białego Dunajca oraz małżeństwo Iwony i Roberta Karskich z Nałęczowa. Biorący udział po raz czwarty w kiermaszu pan Zdzisław ponownie przywiózł niezwykle oryginalnie prezentujące się, a wykonane z... siana przeróżne zwierzaki. Za sprawą rodowego górala Pawlikowskiego chętni już po raz dziesiąty mają możliwość raczyć się czymś tak niepowtarzalnym jak słynnymi podhalańskimi serami z owczego mleka, zwanymi oscypkami. Przybyli natomiast po raz pierwszy państwo Karscy – wielcy mistrzowie wyrobów biżuteryjnych – byli ciekawi wszystkiego, co sobą wileński „Kaziuk” przedstawia, a przede wszystkim – popytu na oferowany towar. Jak obliczył pan Robert, żeby pokryć koszty przejazdu w tę i z powrotem z Nałęczowa, hotelu w Wilnie i miejsca za stoisko, czyli wyjść na swoje, wypada zarobić około 3400 litów. Co uzyskają ponad, będzie stanowiło zysk. To jego ostateczna wysokość w niemałym stopniu zadecyduje, czy pojawią się tu ponownie.

Osobiście byłem na ostatnim „Kaziuku” każdego dnia jego trwania, spędzając w sumie bez mała siedem godzin. Niby dużo, a jednak czuję pewien niedosyt. Szczególnie, gdy pomyślę, że na zwiastujący wiosnę kiermasz, któremu patronuje ten, którego życiowym credo było: „Lepiej umrzeć niż zgrzeszyć”, wypadnie czekać nie bagatela – cały rok...

Henryk Mażul

Fot. Sławomir Subotowicz

Wstecz