Niech myśliwym bór darzy!..

Ten dostrzeżony dziecięcym okiem w podręczniku albo w czytanej wówczas książce drastyczny w swej treści obrazek głęboko osiadł w mej pamięci. Ukazywał bowiem, jak to jaskiniowcy głazami i drewnianymi drągami dobijają mamuta, jaki znalazł się w głębokim dole, wykopanym pierwotnie, a potem dla niepoznaki przykrytym żerdkami i wszelakim listowiem. Po tym, gdy nie przeczuwające fortelu masywne zwierzę zostało z pomocą naganki wpłoszone w tę pułapkę, by paść łatwym łupem mięsożernego w swej istocie człowieka.

Nie wiem, na ile autorowi rysunku udało się oddać autentyzm mającego miejsce w zamierzchłej przeszłości polowania. Faktem jednak bardziej niż pewnym jest, że takowe polowania, by praprzodkowie rodu homo sapiens mogli nasycić żołądki, zdobyć skóry zwierzyny na chroniący od chłodu przyodziewek, a kości bądź rogi przeznaczyć na narzędzia, na pewno miały miejsce, stanowiąc jedno z najstarszych i najważniejszych zajęć ludzi pierwotnych. Zajęć w początkach stadnych, gdyż w pojedynkę nie dałoby się uporać z – dajmy na to – potęgą mamuta, którego upolowana masywna tusza z braku lodówek nakazywała na domiar szybkie spożycie mięsiwa, by w ten sposób uchronić je przed zepsuciem. To dopiero z upływem czasu dzięki udoskonalanej broni łowiectwo z tłumnego przybrało indywidualny charakter, stając się domeną mężczyzn.

Natarczywy postęp w rozwoju rolnictwa, a w szczególności – w chowie bydła i trzody chlewnej, pozwalający pozyskać tak niezbędne człowiekowi pożywienie, zdecydowanie odmieniły pierwotne przeznaczenie myślistwa, posuwając je w kierunku rozrywki dla warstwy możnych tego świata, która wraz z rozwojem cywilizacji zdołała się uformować. A możni nie byliby możnymi, jakby nie wyrobili sobie w tym przywilejów.

Na ziemiach polskich już król Bolesław Chrobry (992-1025) wprowadził tzw. regale łowieckie. Te zezwalały władcom na łowy wielkie („venatio magna”), czyli polowanie na grubego zwierza (tura, żubra, jelenia, dzika, niedźwiedzia), podczas gdy poddani mogli uprawiać łowy małe („venatio parva”), a ich łupem padało wszelakie ptactwo, lisy, zające, bobry. O surowości przepisów niech świadczy fakt, że według postanowień I Statutu Litewskiego z 1529 roku pojmanie człowieka na polowaniu w cudzej puszczy z urzędu kończyło się skazaniem na śmierć. Nie mniej surowymi obowiązkami łowieckimi obarczano też społeczeństwo. Miało ono zapewnić polującym kwatery, konie, roztaczać pieczę nad zwierzyną.

Tonące w nieprzebytych kniejach Wielkie Księstwo Litewskie stanowiło poniekąd myśliwski raj dla tych, co tu naonczas dzielili i rządzili, nie omieszkując zresztą z tego raju do woli korzystać. Jeśli wierzyć legendzie, Wilno zaistnienie na mapie winno zawdzięczać w niemałej części właśnie… polowaniu. Bo przecież rezydujący wtedy w Trokach książę Giedymin zapuścił się ze świtą na łowy w okolice, gdzie Wilenka do Wilii wpada i gdzie ustrzelony został tur.

Zalegnięcie tu na nocleg spowodowało u władcy wieszczy sen, który został przez Lizdejkę odczytany jako konieczność założenia w tym miejscu grodu, o którym sława miała pójść w świat tak głośna jak wycie wyśnionego żelaznego wilka. Przyjęcie przez Giedymina tłumaczeń wajdeloty za „dobrą monetę” spowodowało, że zaczął tu wznosić warownię, jaka dała początek wiodącej rodowód od roku 1323 dzisiejszej stolicy Litwy.

Pasje Giedymina spod znaku pif-paf po wycelowaniu do zwierzyny dzielili też późniejsi władcy wspólnego państwowego tworu w postaci Orła Białego i Pogoni, znacznie na domiar zagęszczając oraz wydłużając je w czasie. W średniowiecznych kronikach Jana Długosza zachował się m. in. opis aż ośmiodniowego polowania, jakiego w roku 1409 dokonał król Władysław Jagiełło ze swym dworem na terenie Puszczy Białowieskiej. Często-gęsto echo rogów myśliwskich rozlegało się podczas łowów z udziałem królów w Puszczy Rudnickiej, a wieńczące je pokoty mogły budzić niekłamane podziwy. Te polowania cechowała zresztą wysoka kultura, potęgowana ich uroczystą oprawą, dzięki czemu tworzyły się wówczas zręby etyki łowieckiej i tradycji myśliwskiej.

Niestety, czasy saskie (1697-1763) z tą etyką i tradycją miały naprawdę niewiele wspólnego. Wtedy bowiem polowano w ogrodzonych zwierzyńcach ze specjalnie przygotowanych altan, na które napędzano nierzadko wypuszczoną zresztą uprzednio z klatek zwierzynę. Żeby było bardziej pokracznie, towarzyszyła temu czasem odpowiednio dobrana muzyka. Wielu zwolenników znajdowała też wówczas moda „par force”, polegająca na polowaniu konno ze sforą psów, które ścigały zwierzynę dopóty, dopóki ta nie padała zmęczona i stawała się ich łupem. W łowiectwie na terenach Rzeczypospolitej Obojga Narodów wielce niechlubnie zapisały się ponadto czasy zaborów. Wtedy zanikło tak pielęgnowane w poprzednich okresach sokolnictwo, a co gorsza – rozpanoszyło się kłusownictwo, w szczególności błogosławione przez Moskali.

Wybicie się Polski na niepodległość w roku 1918 zdecydowanie pozytywnie wpłynęło też na rozwój myślistwa, które stało się ulubionym rodzajem rozrywki i zajęć towarzyskich wśród ziemiaństwa, arystokracji i mieszczaństwa. Po dwururki i sztucery chętnie sięgali znani naukowcy, politycy, artyści, co zdecydowanie windowało wzwyż kulturę łowiecką. Zatroszczyć się o nią miały takoż powstające organizacje łowieckie, skutkiem czego było utworzenie w Warszawie w roku 1923 Centralnego Związku Polskich Stowarzyszeń Łowieckich, przemianowanego w roku 1936 w Polski Związek Łowiecki.

Na Litwie, która po rozbracie z Polską odzyskała niepodległość w roku 1918, łowieckie struktury organizacyjne zawiązano już w roku 1921, z wydatnym przyczynkiem znanego naukowca, profesora biologii i zoologii Tadasa Ivanauskasa, który notabene niezmiennie przewodził towarzystwu aż do wybuchu II wojny światowej. Jego staraniem w roku 1927 zaczęto wydawać specjalistyczne czasopismo „Medžiotojas” („Myśliwy”).

Znalezienie się po wojnie Polski i Litwy w strefie wpływów moskiewskiego Kremla, wyraźnie lansującego upaństwowienie wszystkiego, co dotąd stanowiło własność prywatną, na pewno mogło sprzyjać rozwojowi łowiectwa, gdyż zwierzyna podobnie jak za czasów jaskiniowych zrobiła się niczyja. Niestety, takie pojmowanie sprawiło, że szeregi myśliwych w dość znacznym stopniu zasilili ludzie przypadkowi, będący wyraźnie na bakier z tradycją i etyką łowiecką, postrzeganymi jako relikt czasów bezpowrotnie minionych. Zdecydowanie złym przykładem służyli w tym dygnitarze państwowi bądź partyjni prominenci, polujący w wyznaczonych im rewirach, gdzie specjalnie dokarmiano dziki, sarny albo inną przeznaczoną do odstrzału leśną faunę. Takie „polowania” prawie nagminnie soczyście zakrapiano alkoholem, co sprawiało, że przekształcały się w pijackie orgie, lokalizowane nierzadko w specjalnie budowanych łaźniach.

Wymknięcie się Litwy spod sowieckiej pieczy w roku 1990 i zakrojony na szeroką skalę zwrot znacjonalizowanych swego czasu dóbr w postaci ziemi i lasów wytworzył dla amatorów polowania pewną paradoksalną sytuację. Nowi właściciele drzewostanów co rusz poruszają bowiem temat, by znajdująca się w zwróconych im ostępach zwierzyna przestała być jak dotąd własnością państwową, a zaczęła należeć do nich, dzięki czemu mieliby rozwiązane ręce w polowaniu.

Przysłowiowej oliwy do ognia dolał w roku 2005 Litewski Sąd Konstytucyjny, zobowiązując Sejm do poczynienia korekt w obowiązującej od roku 2002 Ustawie łowieckiej, by ta nie uszczuplała praw właścicieli zwróconej ojcowizny. A choć minęło odtąd już lat osiem, najwyższy organ ustawodawczy państwa nie podjął żadnej decyzji, gdyż temat utonął w morzu dyskusji. Niezbitym dowodem oponentów jest twierdzenie, że wcale nie każda zwierzyna ściśle się trzyma rewirów (tym bardziej, gdy te znajdujące się w posiadaniu właścicieli nierzadko zajmują śmiesznie małe zalesione połacie) koczując z miejsca na miejsce, czemu zresztą potakują myśliwi, wolący nadal mieć do dyspozycji tereny, z jakich korzystali w czasach sowieckich, gdy „wszystko było nasze”.

Nie trzeba mówić, iż tarcia na linii nowi gospodarze – myśliwi rodzą wobec tych ostatnich pewną niechęć społeczną. Tu i tam są oni postrzegani jako bezduszni oprawcy, celujący z zimną krwią do niewinnych zajączków, skocznych sarenek albo innej Bogu ducha winnej zwierzyny. W niepamięć się puszcza, że ludzie zrzeszeni w kołach łowieckich za własne pieniądze uprawiają pola, by uzyskany z nich urodzaj przeznaczać w paśnikach na karmę, gdy nastaje zima i fauna leśna z powodu trzaskających mrozów oraz głębokiego śniegu staje przed widmem białego głodu. Dalece nie każdy kojarzy ponadto, że jedynie dzięki mądrze prowadzonej gospodarce łowieckiej można zachować rozsądne granice populacji poszczególnych gatunków leśnych mieszkańców. Inaczej taki chociażby dzik rozpłodzi się nadmiernie, stając się istną plagą rolnika na plantacjach ziemniaczanych.

Tak, jak swego czasu plagą dla holenderskich wieśniaków stały się dzikie gęsi, mające trasę swych przelotów nad tym krajem. Gdy lądując zaczęły pustoszyć wychuchane dosłownie przez miejscowych farmerów zasiewy, do akcji musieli wkroczyć myśliwi. Wystarczyło jednak, by jakiś nowicjusz w ich gronie nie potrafił za jednym pif-paf śmiertelnie porazić ptaka, skazując go na męczarnie, nim zostawał dobity, a publiczna opinia gotowa była dosłownie nasadzić na pal nieudacznika, stanowczo żądając położenia kresu krwawemu procederowi. Gdy pod tą presją myśliwi się ugięli i zaniechali odstrzału, żarłoczne ptactwo poczuło się zupełnie bezkarne, plądrując wręcz uprawy. Widząc to, zdecydowano sięgnąć po… truciznę, by z jej pomocą uśmiercić całe stada skrzydlatych intruzów. A po czym można było rozpocząć dyskusję, który ze sposobów jest bardziej, a który mniej humanitarny, na co myśliwi mieli jednoznaczną odpowiedź.

Kto skory jest byle łzę ronić nad upolowanym łosiem albo jeleniem, winien uprzednio się dowiedzieć, czy aby nie padły one ofiarami tzw. odstrzału sanitarnego, polegającego na wyeliminowaniu ze stada okazów chorowitych, by nie pozwolić im w ten sposób na wydanie takiegoż potomstwa. A każdy szanujący się myśliwy wie, że w przypadku rogaczy na te chorowite okazy jakże celnie wskazuje poroże. O ile jest mizerne i nadmiernie powyginane, można być w stu procentach pewnym co do ich zdrowotnej kondycji. Mając taki okaz na celowniku, naciskać na spust fuzji da się bez skruchy serca.

Która to skrucha prawdziwym podwładnym św. Huberta wszak wcale nie jest obca. Bo przecież żaden z nich, siedząc na ambonie albo stojąc na linii ognia w polowaniu z naganką, nigdy nie odda strzału do nawet okazu nad okazy, o ile takowy jest akurat objęty okresem ochronnym, niezwykle ściśle przestrzeganym i będącym poniekąd łowieckim katechizmem. Zresztą, ten okres ochronny bywa nawet posunięty do całkowitego zakazu polowania na ten bądź inny gatunek, jeśli jego populacja zmalała do zatrważającego poziomu. Troską myśliwych jest też odrodzenie gatunków, po których zostają jedynie dobre wspomnienia, co na Litwie dotyczy chociażby znajdującego się w tzw. czerwonej księdze rysia. Aby tak się stało, jest on sztucznie rozmnażany, a po czym wypuszczany w leśne ostępy.

Ostatnio rozgorzała dyskusja co do drapieżnika numer 1 naszych lasów – wilka. Jego odstrzał został wstrzymany po upolowaniu 30 sztuk, chociaż planowa kwota w sezonie myśliwskim opiewała na pół setki. Powodem posłużył ostry protest organizacji stojących na straży ochrony przyrody do prezydent Dalii Grybauskaite i ministra ochrony środowiska Valentinasa Mazuronisa. Są one zdania, że kwota ta jest wyraźnie zawyżona, co może bardzo negatywnie odbić się na populacji. Z kolei przeciwnicy przytaczają bijące na wyraźny alarm liczby spustoszeń, jakie z roku na rok czynią te drapieżniki wśród hodowanych przez ludzi krów, owiec, kóz i nawet psów. Ostatecznie salomonową decyzją zarządzono bardziej dokładne policzenie basiorów, wader i ich przychówku, wliczając też lasy, w jakich posiadanie weszli prywatni właściciele.

Etos prawdziwych myśliwych każe im wspólnie ze specjalistami od ochrony przyrody prowadzić nieprzejednaną walkę z kłusownikami, zastawiającymi na zwierzynę podstępne sidła i wnyki, w których ta męczeńsko ginie, albo celując do niej z samopałów, nie przestrzegając terminów ochronnych odstrzału. I niewiele robiącymi z tego, jeśli zostawali przyłapani na gorącym uczynku tych niecnych procederów. Bo kary za ukradkiem upolowaną zwierzynę były śmiesznie małe.

Na szczęście, należą one już do przeszłości, gdyż od 2 stycznia br. na mocy rozkazu ministra ochrony środowiska Valentinasa Mazuronisa zwiększono je dziesięciokrotnie. Za kłusowniczo pozyskanego dzika, o ile sprawca zostanie przydybany, wypadnie wyłożyć grzywnę w wysokości 5000 litów, za borsuka i wilka – po 3000 litów, za sarnę – 10500 litów, a za samca łosia, jelenia szlachetnego i daniela – nawet 17500 litów. Nie trzeba mówić, że pod tym rozkazem gotowy jest oburącz się podpisać każdy szanujący się myśliwy, życząc, by tak znaczące uderzenia po kieszeni wyraźnie stonowały zapędy dzikusów XXI wieku.

Z powyższego jednoznacznie wynika więc, że łowiectwo stanowi dość ważną część składową całego gospodarczego mechanizmu poszczególnych państw, a myśliwi są w tym naprawdę pierwszoplanowymi postaciami. Nietypowymi o tyle, że potrafiącymi łączyć pożyteczne z przyjemnym, czyli treściwym spędzaniem wolnego czasu i rozrywką, co nierzadko przekształca się w wielką pasję. Nie da się, rzecz jasna, ustalić, ilu w gronie ludzi wyposażonych w sztucery lub inną broń przydatną w polowaniu, jest tych, co to zaprzedali temu dusze. Do stopnia, że w czasie wolnym w zgodnej tyralierze stają obok siebie naukowcy, inżynierowie, zwykli robociarze albo nawet duszpasterze. Tacy romantycy z usposobienia, złączeni bezgraniczną miłością do przyrody, której łono służy im wręcz czymś zbawczym w cywilizacyjnym mętliku naszych czasów. Im byle dzień spędzony w lesie, niech nawet z zerowym kontem odstrzału, przypomina pobyt w przysłowiowym siódmym niebie. I nic z tego, że nierzadko wypada zmoknąć po pas przedzierając się w deszczu przez zarośla albo doświadczyć mało przyjemnych uścisków trzaskającego mrozu.

Oczywiście, idealizowanie myśliwskiego światka byłoby czymś błędnym. Skoro przypomina społeczną mozaikę, wtapiają się weń też ci, co to w sezonie łowczym, czekają na weekendy niczym na zbawienie. Żeby uciec od domowych obowiązków jak też domowników, a w pierwszą kolej – od żon, zabierając ze sobą mniejsze bądź większe zapasy tzw. wody ognistej, której spożycie następnie wraz z kumplami wyzwala nierzadko przesadny element rywalizacji, kto więcej zwierzyny ustrzeli, zostając za wszelką cenę królem polowania.

Tak czy owak, a litewskich myśliwych nie bez podstaw martwi fakt, że przeciętny wiek ponad połowy członków przekroczył 60 lat. Zastrzyk świeżej krwi byłby więc wręcz konieczny. A tymczasem chętnych odbycia płatnych kursów organizowanych przez Towarzystwo Myśliwych i Rybaków, zwieńczonych pozyskaniem stosownych legitymacji uprawniających do „pojścia na zwierza” jakoś nie za wiele.

Z jednej strony na pewno rzutuje na to wyraźnie wydłużony w czasie kryzys gospodarczy, sprawiający, że dalece nie każdego stać dziś na zakup słono kosztującej dobrej broni i całego wyposażenia czy też pokryć koszty utrzymania psów – aporterów, legawców, płochaczy, norowców. Z drugiej strony natomiast (i to jest szczególnie smutne!) młodzi ludzie coraz bardziej skazują siebie na osiadły tryb życia przed komputerami i telewizorami. Zdobyć się na całodniową wyprawę w las – toż to wysiłek wyraźnie ustępujący ich ciągotom do „cieplarnianego” życia.

Wszystko to jakże kontrastuje z przeszłością, kiedy to za godne dorosłego mężczyzny uważano takie łowy, w których występował element niebezpieczeństwa, konieczna była odwaga i zręczność w pokonaniu zwierza. Myślistwo stanowiło doskonałą szkołę rycerstwa, zaprawę do trudnych warunków życia wśród licznych naonczas wojen. Kto stronił od wypraw w las z dubeltówką i chartami, był surowo ganiony docinkami.

Nawijają mi się w temacie pod pióro myśliwi rodzaju męskiego, gdyż tacy zdecydowanie przeważają, aczkolwiek w gronie 25 tysięcy osób, jakich zrzesza na Litwie ich branżowa organizacja, nie brak też białogłowych – takich sienkiewiczowskich Jagienek, odważnych na tyle, by stanąć oko w oko z niedźwiedziem i wyjść z tej potyczki zwycięsko. Klasycznym poniekąd tego przykładem służyć może Jadwiga Juniewicz, od lat 32 dzieląca łowiecką pasję z mężem Geroldem. Znana w przeszłości biathlonistka ma rękę i oko wytrenowane na tyle, że obok krocia okazałych trofeów myśliwskich, jakimi wręcz usiane jest mieszkanie, może się też pochwalić zdobytym w roku 2002 w gronie 29 rywalek tytułem mistrzyni Litwy w strzelaniu do kaczek. Wszystko to pozwala jej w nieskończoność snuć opowieści o wielkiej przygodzie życia na zew Artemidy, zdecydowanie bardziej gorącem serca niż chłodną logiką przekonywać aż do skutku, iż symfonii Matki-Natury, jaką się słyszy siedząc na zasiadce o świcie, nie da się porównać z niczym.

Gdy się chce cokolwiek liznąć myślistwa, wypada koniecznie choć po części zgłębić to, co się zwie kulturą i etyką łowiecką, a co sięga początkami naprawdę zamierzchłych czasów i zostało odziedziczone od przodków. Kultura łowiecka w „pigułce” – to zwyczaje i ceremoniały: cała gama granych na rogach albo trąbkach sygnałów, ślubowanie adeptów łowiectwa, chrzest po ubiciu pierwszej sztuki, ostatni kęs, pieczęć, złom, pokot, muzyka myśliwska na cześć ubitego zwierza czy język łowiecki, który na ziemiach polskich ukształtował się prawdopodobnie jeszcze za czasów Kazimierza Wielkiego, a największy jego rozkwit przypadł na okres XV-XVI wieków. Natomiast etyka łowiecka – to nic innego jak swoisty kodeks moralny myśliwego, obejmujący zasady postępowania wobec podobnych pasjonatów, zwierzyny, psa oraz całej otaczającej nas przyrody. I biada temu, kto go choć po części łamie.

Wystarczy, że taki laik znajdzie się w gronie myśliwych, a na pewno nie pojmie wszystkiego w ich specyficznej, rozbudowanej dzięki bogactwu do całego słownika gwarze, w której oczy wilka – to lampy, jego pysk – to latarnia, a ogon – polano, nogi jelenia – to badyle, uszy zwierzyny płowej – to łyżki, nozdrza dzika – to tabakiera, a uszy zająca – to słuchy. Jeśli wierzyć historycznym zapisom, dawniej za nieprzestrzeganie terminologii łowieckiej „profana”, którym jest zazwyczaj mało doświadczony myśliwy popularnie zwany „frycem”, zmuszano do wdrapywania się na drzewo, które następnie… ścinano wraz z delikwentem. Inną karą za nieprzestrzeganie języka łowieckiego było ułożenie takiegoż delikwenta na ubitym grubym zwierzu i wymierzenie mu trzech płazów kordelasem. Podczas tego obrzędu stojący wokół myśliwi dobywali kordelasów na znak obrony zwyczajów, praw i języka.

O barwności licznych łowieckich ceremoniałów niech zaświadczy zwyczaj pokotu – układania na zakończenie polowania ubitej zwierzyny, aczkolwiek nie byle jak, tylko na prawym jej boku, wedle ustalonej od wieków hierarchii. W pierwszej kolejności są to drapieżniki wielkie (wilki, rysie); za nimi – zwierzyna gruba (łosie, jelenie, daniele, dziki i sarny); dalej – drapieżniki futerkowe (lisy, kuny); za nimi zające i króliki, a na końcu tzw. „pióro”, czyli bażanty, kuropatwy oraz inne ptactwo łowne. Co dziesiątą sztukę zwierzyny drobnej wysuwa się do przodu. W języku myśliwskim mówi się, że w pokocie leżą kolejno: sierść, chyb, turzyca i pióro.

Myśliwi ustawiają się szeregiem u czoła ułożonego rozkładu, zaś pomocnicy polowania – po stronie przeciwnej. Przed naganką stają sygnaliści. Prowadzący polowanie podaje jego wyniki, dziękuje myśliwym i naganiaczom, po czym ogłasza „królem” myśliwego, któremu przypadł w udziale największy zwierz lub największa ich liczba. Sygnaliści grają na cześć „króla”, po czyym następuje otrąbienie rozkładu. Będące wyrazem szacunku dla upolowanej zwierzyny sygnały grane są oddzielnie dla każdego gatunku. Zgodnie ze zwyczajem, podczas otrąbienia pokotu myśliwi i ich pomocnicy stoją z odkrytymi głowami.

Warto nadmienić, że tradycja ustanowienia „króla” polowania wywodzi się z najdawniejszych czasów, kiedy to łowca, który pierwszy trafił zwierza, dostępował zaszczytu parcelowania tuszy. Jemu przypadało także prawo obdarowywania współplemieńców podzielonym mięsiwem. Był zatem wybrańcem losu, kogo bór szczególnie hojnie obdarzył. Natomiast współcześnie królowi polowania wręczany jest upominek; czasami żartobliwie przyznaje się też mało chlubny tytuł „króla pudlarza”, który stojąc na linii ognia raz za razem chybił, przez co wypadł najskromniej. Hejnałami „Koniec polowania” i „Darz bór!” przy ognisku z tradycyjnym bigosem kończy się kolejna myśliwska przygoda. Tak pięknie opisana przez naszego narodowego Wieszcza w „Panu Tadeuszu”, czemu została poświęcona jego czwarta księga, opatrzona tytułem „Dyplomatyka i łowy”.

Skoro zahaczamy o uwiecznianie w literaturze i sztuce wątków polowań, warto przypomnieć, że temat ten jest stary jak odnalezione w jaskiniach malowidła z okresu końca paleolitu i początków mezolitu. Potem zachwycające dynamizmem widoki rażonych strzałami łań i innej zwierzyny przenoszono na wazy bądź inne przedmioty użytku powszechnego, a w latach późniejszych na mające służyć dekoracji wnętrz rzeźby. Rezydujący na Wawelu, a rozkochani w łowiectwie królowie polscy, płacili słone pieniądze za arrasy ze scenami polowań. Ba, temat łowiecki zaczął przenikać nawet do świątyń. Wśród licznych postaci na datującym się rokiem 1489 legendarnym dziele Wita Stwosza, znajdującym się w ołtarzu głównym Kościoła Mariackiego w Krakowie, przedstawiony jest też mężczyzna z typowym dla tego okresu tasakiem myśliwskim.

Na „polowania” w wierszach i prozie wyruszali też literaci. Ich uroki wysławiał w „Żywocie człowieka poczciwego” uchodzący za ojca literatury polskiej Mikołaj Rej, a kontynuowali chociażby: Adam Mickiewicz, Aleksander Fredro, Wincenty Pol, Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, którego „Popioły” kryją słynne: „Ogary poszły w las”. Począwszy od XIX wieku wątki łowieckie przenikają też do polskiego malarstwa, do czego szczególnie przyczynili się: Juliusz Kossak, Maksymilian Gierymski, Józef Chełmoński, Julian Fałat.

Nie trzeba mówić, że płótna z goniącymi chartami, kuropatwami na śniegu bądź grającymi na trąbkach łowcze „larum” ludźmi obok kolekcji oprawionych nieraz nawet w złoto poroży, oręży dzika, skór zwierzyny grubej albo lir cietrzewi zdobiły i zdobią niejedną ścianę dworka lub domu, których gospodarzami owładnęła myśliwska pasja. Zresztą, ci gospodarze, hołdując staropolskiej zasadzie „gość w dom, Bóg w dom”, gotowi są uraczyć przybyszy paluszki lizać daniami z dziczyzny i sięgnąć po najbardziej wyszukane „firmowe” trunki własnej produkcji.

Ta pasja, tyle że w biało-czerwonym odcieniu, spowodowała założenie przed kilkoma laty Klubu Myśliwych Polaków na Litwie pod nazwą „Ostoja Wileńska”. Od pierwszych dni istnienia tworem, który wziął na swój sztandar krzewienie tradycji, obyczajów i kultury łowieckiej oraz ochronę i pomnażanie fauny leśnej, kieruje mający 28 lat łowczego „stażu” Tadeusz Litwinowicz, a lokuje się on w stołecznym Domu Kultury Polskiej.

„Ostoja”, kojarzona z miejscem na terenie myśliwskim, gdzie na zwierza nie wolno polować, by mógł on tam się ukryć, zrzesza 25 członków oraz ma liczne grono sympatyków. Są oni rozsypani po różnych kołach łowieckich, a jeśli chcą regularnie się gromadzić razem, to po to, by we wspólnocie bratnich dusz w ojczystym języku wymieniać doświadczenie, omówić problemy, dowiedzieć się, o czym pisze kolejny numer czasopism „Brać Łowiecka” i „Łowiec Polski”, podzielić się opowieściami z jakże niepowtarzalnych wypraw z dubeltówkami w las.

Jak twierdzi Tadeusz Litwinowicz, te ciągoty w kierunku Macierzy są wcale nieprzypadkowe. Z jednej strony warunkuje je przynależność do tegoż narodu, a z drugiej – kultura łowiecka, bijąca o głów parę litewską. Chcieliby czerpać z niej dosłownie garściami, by potem przenieść na nasz grunt możliwie najwięcej zwyczajów i ceremoniałów. W tym celu na różne sposoby szukają kontaktów z klubami łowieckimi rozsianymi nad Wisłą i Odrą, biorą udział w dorocznej wystawie myśliwskiej w Warszawie, uczestniczą w konferencji naukowej „Intelektualia myśliwskie”, organizowanej przez Klub św. Huberta.

Zważywszy kosztowność hobby, jakim jest polowanie, zdają sprawę, że pod względem wyposażenia przypominają po trosze ubogich krewnych, co prezes „Ostoi Wileńskiej” obrazowo podpiera fragmentem niedawnej wymiany zdań z rodakiem z Polski. Kiedy ten go spytał, ile sztuk broni myśliwskiej ma w posiadaniu, przywołał skromną liczbę 4, podczas gdy rozmówca mógł się pochwalić aż 64 (!) jednostkami w prywatnym arsenale. Co gorsza, wyraźnie wydłużająca się zapaść gospodarcza niezbyt pozwala odrabiać dystans, stopuje dobre zamiary. Cóż, wypada żyć nadzieją na lepsze czasy...

Ponieważ przeciętnemu zjadaczowi chleba zgłębić duszę zagorzałego łowcy jest tak trudno, jak... pojąć poetę, niech właśnie pomocny w tym będzie „poddany” św. Huberta i mistrz rymów w jednej osobie – Julian Ejsmond, posługując się jedną z „Pieśni myśliwskich” własnego autorstwa, która brzmi niczym testament:

Gdy wybije mej śmierci godzina,

pochowajcie mnie w kniei zielonej…

niech nade mną zaszumi gęstwina

hymn myśliwski radości minionej…

Kiedy wiosna radosna nastanie,

niech nade mną pieśń głuszca posłyszę,

niechaj słonek miłosne chrapanie

do snu moją mogiłę kołysze…

Gdy po letnim szaleństwie zieleni

szczere złoto okryje konary,

gdy nadejdzie cudny czas jesieni

niech nade mną zagrają ogary…

Na ten głos, mojej duszy tak miły

żar zakipi w sercu wystudzonem –

i ożyję, i wstanę z mogiły,

chwycę broń i polecę za gonem…

A póki testamenty się wypełnią, niech uzbrojeni w sztucery i dwururki pasjonaci idą w las, by rozumnie użytkować dobra przyrody...

Henryk Mażul

Wstecz