„Traktuję to jako misję...”

Rozmowa z Kazimierzem Uściłą – byłym dziennikarzem, a obecnie – wziętym tłumaczem literatury polskiej na język litewski

Niech Pan w prologu pokrótce opowie o sobie.

Urodziłem się w maju 1945 roku, kilka dni po kapitulacji faszystowskich Niemiec. Na świat przyszedłem we wsi Naruciany, położonej w byłym powiecie trockim, a obecnie – w rejonie elektreńskim. Wypada odnotować, że okolice te przypominały wtedy narodowościową mozaikę, gdyż nasza wieś Naruciany była wsią polską, w sąsiadujących z nią Pakalniszkach mieszkali sami Litwini, a w Jawienikach – ludzie mówiący „po prostu”, czyli o białoruskich korzeniach. W te powojenne lata rodziny były liczne, stąd prawie każda wieś miała swoją szkołę początkową. W Narucianach nauczała ona po polsku, w Pakalniszkach – po litewsku, a nasi rówieśnicy z Jawienik – wedle decyzji rodziców – pobierali naukę albo po polsku, albo po litewsku.

Od wczesnych dni byłem więc zanurzony w językowej mieszance, czemu sprzyjała na domiar rodzinna atmosfera, gdyż jestem z ojca – miejscowego Polaka i mamy – Litwinki o panieńskim nazwisku Sabonytė, spokrewnionej z rodziną Arvydasa Sabonisa, jako że była stryjeczną siostrą dziadka tego legendarnego litewskiego koszykarza. W domu na co dzień mówiliśmy po polsku, chociaż gdy mamę nawiedzali krewni z jej strony, bez kłopotów przechodziło się na litewski.

Po ukończeniu szkoły początkowej w Narucianach i „siedmiolatki” w Jewju po polsku wstąpiłem do rozlokowanej w Nowej Wilejce Wileńskiej Szkoły Pedagogicznej, która szykowała nauczycieli klas początkowych. Skończyłem ją w roku 1964, czyli przed prawie półwieczem, i otrzymałem skierowanie do pracy w Starych Trokach. A że czułem się nie do końca w swoim „siodle”, już po roku, dzięki dobrej znajomości litewskiego, dostałem się na zaoczne studia dziennikarskie na Uniwersytecie Wileńskim, co pozwoliło mi na długie lata zmienić profil zatrudnienia, którego synonimem – mocowanie się ze słowem pisanym.

Swą dziennikarską przygodę zacząłem w roku 1967 w charakterze reportera gazety rejonu wiłkomierskiego „Gimtoji žemė”, potem pełniłem stanowisko zastępcy redaktora poniewieskiej „Tevynė”, w latach 1981-1985 stałem u steru trójjęzycznej gazety rejonu wileńskiego „Przyjaźń” – „Draugystė” – „Drużba”, a na koniec przez lat prawie 20 byłem korespondentem międzynarodowej agencji informacyjnej INTERFAX na Litwie.

Po przejściu na emeryturę, nie mogąc się pogodzić z „nicnierobieniem”, zdecydowałem poświęcić się tłumaczeniu literatury, co zresztą już robiłem pracując w charakterze dziennikarza.

Domyślam się, że popychała też Pana w tym kierunku wyniesiona jeszcze z dzieciństwa biegła znajomość jak polskiego tak litewskiego...

Ależ, oczywiście! I właśnie znajomość tę spróbowałem realizować praktycznie, zbliżając poprzez tłumaczenie litewskiemu czytelnikowi bogatą skarbnicę literatury polskiej. Zacząłem to w roku 1987, przekładając powieść Kazimierza Korkozowicza o kryminalnym zacięciu „Biały płaszcz w brązową kratę”, która ukazała się drukiem w wydawnictwie „Vyturys”.

Traf chciał, by do redakcyjnego szlifu trafiła w ręce... stryjecznego brata mamy, czyli mego wujka – Stasysa Sabonisa, który mieszkał w Wilnie i poniósł naprawdę wielkie zasługi w tłumaczeniu prozy polskiej na litewski. Tak to z jego lekkiej ręki stałem się tłumaczem literackim, który dziś może się pochwalić około 30 przełożonymi pozycjami.

Nawet pobieżny rzut oka na listę ich tytułów, pozwala wyłapać te o treści historycznej. Czy wynikają z tego, że jest Panu bliskie to, czemu patronuje muza Klio?

Tak. Dzieje minione fascynowały mnie zawsze. Z wielką radością przyjąłem więc w początkach kariery propozycję przetłumaczenia wydanych w roku 1856 „Przechadzek po Wilnie i jego okolicach” Adama Honorego Kirkora, chcąc przybliżyć zawarte w tym poniekąd przewodniku ciekawe dane, dotyczące jak grodu Giedymina tak też przyległych doń terenów. Zdążając dalej tym historycznym tropem, przełożyłem następnie kolejno: tom 2 „Dziejów starożytnych narodu litewskiego” Teodora Narbutta, co nie było łatwe, gdyż ukazuje on czasy jeszcze plemienne, oraz „Litwę za Witolda” autorstwa Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Tematyka historyczna przewija się też gęsto w moich pomniejszych objętościowo tłumaczeniach dla periodyków litewskich: „Metai”, „Šiaurės Atėnai”, „Literatūra ir menas”. A wszystko po to, by dowodzić dziejowych splotów państw Orła Białego i Pogoni, które przez długie wieki tworzyły wspólny twór, zwany Rzecząpospolitą Obojga Narodów.

Obok tematyki historycznej nurt drugi i zdecydowanie dominujący w Pańskich przekładach stanowi współczesna literatura piękna...

To prawda. A mogę być dumny, że mam w dorobku translatorskim pozycje naprawdę solidne, co w pierwszą kolej dotyczy „Traktatu o łuskaniu fasoli” znakomitego prozaika Wiesława Myśliwskiego, która to książka w roku 2007 zgarnęła wielce prestiżową nagrodę „Nike” i kilka innych. Dodam, że w moim przekładzie otrzymała ona w roku 2009 drugą nagrodę w konkursie na najlepszą książkę tłumaczeniową, rozpisywanym dorocznie przez Litewski Związek Tłumaczy Literackich.

Ponadto, by oszczędzić czytelnikowi „Magazynu Wileńskiego” długiej wyliczanki, wymienię wybiórczo tak głośne w Polsce pozycje jak: „Gnój” Wojciecha Kuczoka, „Nic” Dawida Bieńkowskiego, „Warunek” Eustachego Rylskiego, „Gesty” Ignacego Karpowicza, „Kobieta i mężczyźni” Manueli Gretkowskiej, „Mojry” Marka Sobola czy „Podróże z Herodotem” Ryszarda Kapuścińskiego, przybliżone przeze mnie w różnych latach czytelnikowi litewskiemu.

Nad czym pracuje Pan obecnie?

Kontynuuję tłumaczenie korespondencji Czesława Miłosza z Jerzym Giedroyciem, która trwała bez mała pół wieku. Pierwsza z tych książek, obejmująca napisane między nimi listy w latach 1952-1963, ukazała się już w roku 2010. Obecnie pracuję nad tomem drugim, w perspektywie natomiast – tom trzeci. A wszystkie stanowią przebogate pokłady wiedzy o czasach, w jakich wypadło żyć, o twórczości, o wzajemnych relacjach tych dwóch wybitnych intelektualistów XX wieku.

Dodam, że relacje te nie zawsze były bezkonfliktowe, dochodziło do różnych tarć, aczkolwiek korespondenci uzupełniali się nawzajem, będąc sobie potrzebnymi. Miłosz dodawał rozgłosu redagowanej z wielkim rozmachem przez Jerzego Giedroycia w Paryżu „Kulturze”; ta z kolei stanowiła „okno na świat” dla większości utworów późniejszego noblisty, przyczyniając się do ich rozpropagowania.

Poza korespondencją Miłosza z Giedroyciem mam też na warsztacie opatrzony tytułem „Dwa miasta” zbiór esejów znakomitego polskiego poety i eseisty Adama Zagajewskiego, do którego przymierza się wydawnictwo „Vaga”.

Poza tymi pozycjami fundamentalnymi dla wymienionych już litewskich periodyków ostatnio tłumaczę wiele artykułów, esejów, opowiadań, recenzji i innych utworów, jakie pojawiają się drukiem w niezwykle solidnym kwartalniku „Zeszyty Literackie”, na co mam zezwolenie ich redaktor naczelnej Barbary Toruńczyk. Te pomniejsze pozycje, dotyczące historii bądź polsko-litewskich splotów kulturowych są niezwykle cennym źródłem wiedzy, a z racji na znacznie mniejsze koszty niż wydania książkowe mogą zdecydowanie szybciej ujrzeć światło dzienne.

Do kogo należy decyzja, by ta bądź inna książka doczekała się tłumaczenia?

W początkach kariery tłumacza brałem na warsztat to, co proponowały wydawnictwa. Gdy natomiast nabrałem w tym wprawy i mój głos zaczął coraz bardziej się liczyć, to zdecydowanie częściej ja wychodzę z takimi propozycjami. Następuje to, o ile uznam którąś z pozycji za wartościową, a „błogosławieństwo” wydawnictwa oznacza, że mogę zabierać się do pracy.

W selekcjonowaniu najbardziej wartościowych książek służy mi kilka solidnych polskich wydawnictw: WAB, „Świat Książki”, „Znak”, Wydawnictwo Literackie, skąd otrzymuję nowinki z zachętą propagowania ich poprzez tłumaczenie na litewski. Warto dodać, że w Polsce przez Instytut Książki z siedzibą w Krakowie skutecznie wdrażany jest finansowany przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego program wspierania wydawania książek polskich na inne języki, co obejmuje wszak pozycje ambitne a nie potocznie zwane „czytadła”. Ta pomoc finansowa dotyczy pokrywania wydatków związanych z koniecznym nabywaniem praw autorskich oraz po części wynikających z tłumaczenia.

Skoro zahaczam o kontakty z Polską, dodam, że wielce sobie cenię udziały w odbywających się tam co cztery lata Światowych Kongresach Tłumaczy Literatury Polskiej. Tego roku w dniach 20-22 czerwca takowy będzie miał miejsce w Krakowie już po raz trzeci. Mam nań zaproszenie i na samą myśl, że ponownie zbierzemy się jedną wielką rodziną, by opowiedzieć o dokonaniach, podyskutować i wymienić doświadczenie, napawa wielką radością.

Być tłumaczem literackim – to jakże nie to samo co odpowiednikiem w biurze tłumaczeń, gdzie przekładane są przeróżne dokumenty albo inne urzędowe papiery. O ile tam wystarczy nieraz dosłowne, poniekąd mechaniczne „kalkowanie” tekstów, w przypadku beletrystyki konieczny jest zdecydowanie większy polot, by w pełni artyzmu oddać to, co chciał powiedzieć autor powieści lub opowiadania. Niech więc Pan zdradzi pewne tajniki „kuchni” tłumacza literackiego.

Spostrzeżenie pana o różnicy przy tłumaczeniu dokumentów i literatury pięknej jest ze wszech miar słuszne. To praca zdecydowanie bardziej twórcza, wymagająca zgłębienia warstw języka z całym jego bogactwem i specyfiką. Oto dlaczego, gdy tłumaczyłem teksty historyczne, musiałem poszerzyć wiedzę nie tylko o wydarzeniach z zamierzchłej przeszłości, ale też dawne słownictwo polskie i litewskie. Wziąwszy na warsztat „Gnój” Wojciecha Kuczoka, wypadło „rozgryźć” tak mu nieobcą, a specyficzną w swej istocie gwarę śląską. Z kolei przy tłumaczeniu „Gestów” Ignacego Karpowicza, w których – zgodnie z intencją autora – każdy z rozdziałów zaczyna się literą „G”, nieco umysłowo się nagimnastykowałem dla dochowania temu wierności w wersji litewskiej. Nim targnąłem się na „Tytusa i Berenikę” oraz „Kleopatrę” autorstwa Aleksandra Krawczuka – świetnego znawcy dziejów starożytnej Grecji i Rzymu, cierpliwie chłonąłem wiedzę na ten temat. Słowem, każda książka wymaga innego podejścia, zgłębienia jej świata, by najwierniej, choć wcale nie dosłownie, oddać treści oryginału, by po przełożeniu pozostał on dziełem literackim.

Nie muszę mówić, że tłumacząc stale się uczę, w czym pomocne są słowniki, encyklopedie i inne kompendia wiedzy, wliczając te internetowe na miarę XXI wieku, zdecydowanie ułatwiające pracę, oraz sam kontakt z autorem, kiedy trzeba pilnie coś uzgodnić. Osobiście mam w domu sytuację komfortową o tyle, że moja żona Janina, z domu Marcinkiewicz, zawodowy medyk jest osobą wielce oczytaną, posiadającą bogaty zasób polskiego słownictwa, stąd, gdy wystąpi jakiś dylemat, zasięgam jej rady, a po czym wspólnie decydujemy o najbardziej trafnym środku wyrazu dla konkretnego przypadku.

Żeby jakościowo tłumaczyć, trzeba nie tylko dobrze znać języki, ale też być niezwykle uważnym czy wręcz skrupulatnym, gdyż mnożą się przypadki rażących błędów i logicznych przeinaczeń, najbardziej zapewne przykrych dla samego autora.

A smutnym tego przykładem niech posłuży poemat Czesława Miłosza „Miasto bez imienia”. Gdy został po raz pierwszy przełożony na litewski, w wyniku nieuwagi skądinąd renomowanego tłumacza Wilia... zmieniła kierunek nurtu i popłynęła w stronę Niemenczyna, natomiast rzeka Mereczanka zamiast Merkysu została nazwana Merą, a przecież to dwie różne błękitne wstęgi: pierwsza wije się terenem rejonu solecznickiego, druga – po ziemi święciańskiej.

Wyobrażam sobie, jak boleśnie zareagowałby na te dziwolągi sam noblista, który był pod tym względem niezwykle pedantyczny i stoczył z Jerzym Giedroyciem niejedną listowną potyczkę za przeinaczenia przy druku w „Kulturze” w jego utworach nawet znaków przestankowych, nie mówiąc już o poważniejszych potknięciach. A ta reakcja byłaby bolesna tym bardziej, gdyż owe błędy bynajmniej nie zostały poprawione w dwóch kolejnych wydaniach tego poematu na litewski.

Z tłumaczeniami jest tak, że oryginał utworu można spartaczyć, dorównać mu jakością albo, co się zdarza jednak zdecydowanie rzadziej, nawet go ulepszyć. Gdy się ma świadomość dobrze wykonanej roboty, ukazanie się drukiem tłumaczonej książki dodaje tłumaczowi skrzydeł zapewne nie mniejszych niż jej autorowi przy pierwotnym wydaniu.

Wspomniał Pan mimochodem o Litewskim Związku Tłumaczy Literackich. Niech go Pan pełniej przybliży naszym Czytelnikom.

Jak sama nazwa wskazuje, organizacja łączy „bratnie dusze”, tłumaczące literaturę innych języków na litewski albo odwrotnie. Została założona w roku 2003: pierwotnie funkcjonowała przy Związku Pisarzy Litwy, a od roku 2004 jest tworem samodzielnym, zrzeszającym obecnie ponad 120 osób. Pewien odsetek z nich, w tym też ja, legitymuje się zaszczytnym statusem twórcy artystycznego, przyznawanym mocą rozkazu ministra kultury Litwy. Są w naszym gronie tacy, co zajmują się tłumaczeniami z kilku albo na kilka języków, są też „monotematyczni”. Jestem zwolennikiem tych ostatnich, wychodząc z założenia, że trudno być perfekcyjnym w paru wcieleniach naraz.

Związek Tłumaczy troszczy się o rozwój twórczy, sprawy zawodowe i socjalne swych członków, organizuje przeróżne imprezy szkoleniowe: dyskusje, seminaria, konferencje, warsztaty, a będąc członkiem organizacji międzynarodowych pomaga w nawiązywaniu kontaktów zagranicznych. Z inicjatywy Związku wręczane są co roku cztery premie. Ta najbardziej prestiżowa 30 września, w dniu imienin św. Hieronima, który notabene jest naszym zawodowym patronem, znajduje posiadacza w osobie tego, czyj przekład zostaje uznany za najlepszy.

Ostatnio Litewski Związek Tłumaczy Literackich przystąpił do realizacji długoterminowego projektu, polegającego na poświęceniu każdego kolejnego roku literaturom poszczególnych krajów, co ma je przybliżyć czytelnikowi litewskiemu. Na „pierwszy ogień” w tym projekcie poszła właśnie literatura polska. Przez cały 2013 będą więc odbywać się przeróżne imprezy ją promujące, zostanie sporządzona lista książek, jakie wypadłoby przetłumaczyć, a specjalny konkurs wyłoni najbardziej poczytną książkę polską, jaka w ogóle doczekała się przekładu.

Zwykło się mówić, że kultura wraz z literaturą stanowią trwały pomost w stosunkach pomiędzy narodami, zbliżając je. Jak więc Pan, który poprzez tłumaczenia nie szczędzi wysiłku w budowaniu tych pomostów, postrzega obecne stosunki polsko-litewskie?

Z wielkim smutkiem. I wnet przywołuję czasy opisane przez Józefa Ignacego Kraszewskiego w książce „Litwa za Witolda”. Jak się okazuje, ten wielki książę litewski, mimo surowego stosunku do współbraci-Litwinów, w kształtowaniu relacji z Tatarami, Karaimami czy sprowadzonymi z Niemiec kupcami był niezwykle dalekowzroczny, mądry i tolerancyjny. Uważał on, że jeśli sierota trafia do przybranej rodziny, żeby było po Bożemu, musi być traktowany nawet bardziej łaskawie niż własne dzieci, a taki stosunek przenosił na zamieszkałe wówczas na Litwie narodowości.

Cóż, dobrze by było, by obecnie u nas rządzący zechcieli hołdować tej zasadzie. Niestety, o ile w pierwszych latach po odzyskaniu w roku 1990 przez Litwę niepodległości jej polityka względem nie-Litwinów była tolerancyjna, o tyle obecnie pozostawia naprawdę wiele do życzenia, co w pierwszą kolej dotyczy stosunków z zamieszkałymi tu Polakami. Czyż to nie wstyd, że grzywnami karani są ci, którzy zgodnie zresztą z europejskimi standardami, tam, gdzie na Wileńszczyźnie ludność polska zamieszkuje w zwartym skupisku, chcą używać podwójnych nazw miejscowości albo dwujęzycznych szyldów z nazwami ulic? „Nie tędy droga” – chciałoby się powiedzieć, przywołując polsko-litewskie braterstwo z przeszłości.

Przykład takiego braterstwa jakże czytelny jest chociażby w przetłumaczonej ostatnio przeze mnie książce „Powrót na Żmudź” autorstwa babci obecnego prezydenta Polski Bronisława Komorowskiego – Magdaleny z Nałęcz-Gorskich Komorowskiej. Jest to spisany około 100 lat temu swego rodzaju pamiętnik – niezwykle cenne źródło wiedzy o dworach polskich na terenie Żmudzi, o stosunkach ich właścicieli z miejscową ludnością, które to stosunki można uznać za wzorcowe. Bardzo bym chciał, by jej litewski przekład, mający niedługo się ukazać w wydawnictwie „Tyto alba”, zechcieli przeczytać wszyscy, komu polskość na Litwie jest przysłowiową solą w oku.

Pańska wieloletnia przeszłość dziennikarska szczęśliwie się sprzęgła z działalnością tłumaczeniową. W nowym wcieleniu, mocując się ze słowem, wygląda Pan na człowieka spełnionego. Czyż nie tak?

Bez wątpienia. Mimo wieku emerytalnego czuję się potrzebny, co jednoznacznie dodaje mi witalności. Mając w sobie krwi na ile polskiej, na tyle litewskiej, to, co obecnie robię, traktuję jako misję zbliżenia naszych narodów. Będąc w szerszym kontekście głęboko przekonany o słuszności stwierdzenia laureata literackiej Nagrody Nobla z roku 1998, portugalskiego pisarza Jose Saramago, że „Pisarze tworzą literaturę narodową, a światową literaturę tworzą tłumacze”.

Dziękując za udzielenie wywiadu, życzę, by ta misja towarzyszyła Panu w życiorysie przez co najmniej sto lat...

Rozmawiał Henryk Mażul

Wstecz