Owładnięty Wszechświatem

Niebo ma w sobie uroku tyle, że każe człowiekowi mimowolnie nieraz tam wzrok kierować. By się zbratał z chmurami – pątniczkami odwiecznymi, gdy widno, albo o zmierzchu z tak marzycielsko usposabiającymi gwiazdami. A gdy zachwyt cokolwiek minie, mamy okazję stwierdzić, na ile bezmierny jest kosmos i na ile Ziemia – planeta ludzi (jakby powiedział Antoine de Saint-Exupéry) jest w nim zapodziana, co szczególnie zdradza noc, zapalająca na firmamencie setki tysięcy mniejszych i większych ogników.

Pasje rozbudzała lornetka

Zamieszkały w Słobodzie, skąd wieżyce ławaryskiego kościoła widoczne są niczym na dłoni, 64-letni Henryk Sielewicz, choć i nie jest wyuczonym astronomem, z niebem, o ile zażyczy, jednać się może w sposób szczególny. Wystarczy bowiem wyjść na poddasze, otworzyć klapę dachu i wycelować w gwiezdny bezkres skonstruowanym przez siebie teleskopem o 35-centymetrowej średnicy obiektywu. I już można ulecieć tam, dokąd przed laty frunęła jego dziecięca wyobraźnia, powodując, że astronomia z biegiem lat stała się życiową pasją.

Los chciał, by urodzony w sąsiadujących ze Słobodą Osinnikach-II 3-letni Henio na lat prawie 40 zamieszkał – pierwotnie z rodzicami, a później z własną rodziną – w Wilnie. Choć – jak wspomina – na wieś ciągnęło go niczym wilka do lasu, co znajdywało praktyczne wcielenie, gdy często- gęsto jeżdżący w rodzinne strony ojciec zabierał go ze sobą. Tu mógł do woli gapić się w nocne niebo, czemu w grodzie Giedymina przeszkadzały latarnie.

W wieku lat 14 trafiła mu w ręce pożyczona przez kolegę z ławy szkolnej (zlokalizowanej notabene w byłej „dziewiętnastce” a obecnej „syrokomlówce”) książka o Wszechświecie. Zafascynowała nastolatka na tyle, że, by zapuścić się weń głębiej, zdecydował za wyproszone u ojca pieniądze nabyć lornetkę. Taki monookular powiększający 8-krotnie. Celował tym szkłem w niebo przy byle okazji, bratając się z nim coraz bardziej. A w szczególności – z baśniowo prezentującym się Jowiszem, którego cztery satelity tajemniczo mamiąc zmieniały położenie.

Teleskopie, stań się!

Podczas służby w wojsku w czasopiśmie „Nauka i Żizń” wyczytał, jak można samemu skonstruować teleskop i urządzić miniobserwatorium. Żył odtąd tą myślą z dnia na dzień, a ledwie wrócił do cywila, zakrzątnął się w robocie: rozpoczął budowę teleskopu o 11-centymetrowej średnicy obiektywu. Zajęło mu to dwa lata, gdyż wszystko włącznie ze szczególnie pracochłonnym polerowaniem zwierciadeł wykonywał ręcznie w iście chałupniczych warunkach. Wysiłek został jednak z nawiązką wynagrodzony: niebo stanęło otworem, budząc niekłamane „ochy” i „achy” podziwu świeżo upieczonego konstruktora.

Ten tymczasem ani myślał spoczywać na laurach, wyczarowując kolejno teleskopy o średnicach zwierciadeł 14, 15, 19, 20, 27, 34 i przed 8 laty ostatni – 35-centymetrowy. Ręką już tak wprawną, że zajęło mu to sześć miesięcy. W czym bez wątpienia pomocny był wykonywany przez wiele lat fach ślusarza w biurze konstrukcyjnym Wileńskiego Zakładu Maszyn Obliczeniowych.

Właśnie ów paraboliczny „podglądacz nieba”, zdolny wytropić zupełnie niemożliwe do uchwycenia nieuzbrojonym okiem albo z użyciem lornetki gwiazdy nawet 15 wielkości, służy mu do dziś. Tylko że wizualnie przez okular czyni to Sielewicz rzadko. Jak nakazuje postęp techniczny XXI wieku, korzysta z pomocy niezwykle czułej kamery astronomicznej, co jest dobre o tyle, że do sfilmowanego materiału można później wielekroć wrócić, opracować go komputerowo, a ciekawsze wyniki przekazać do będącego w gestii Wileńskiej Alma Mater Instytutu Fizyki Teoretycznej i Astronomii.

Urządzone w Słobodzie obserwatorium stało się miejscem jego stałych wypraw po pracy i w weekendy, kłopotliwych wszak o tyle, że nim nieraz dojeżdżał, firmament nieba często przesłaniały chmury i stawał się on niemożliwy do obserwacji. Zaczęła więc w Sielewiczu coraz bardziej dojrzewać myśl, by z Wilna w rodzinne strony się przenieść, a że zwykł marzeniom własnym zadość czynić, w roku 1993 w ciągu pół roku własnoręcznie pobudował tu domek, konstruując go tak, by na poddaszu zaistniało obserwatorium astronomiczne, skąd przez otwierany dach można byłoby penetrować niebo.

Jak tylko są po temu sprzyjające warunki, czyni to wciąż i nadal (już w nowym obserwatorium, gdyż poprzednie wymiarowo nie pasowało, by ulokować tu teleskop o 35-centymetrowej średnicy zwierciadła). Bo to przecież takie pasjonujące: wstać o świcie, gdy za oknami kilkanaście stopni mrozu, a niebo aż się roi od gwiazd, wdziać ciepłą kurtkę, wejść schodkami na poddasze, usiąść przy teleskopie i rozpocząć kolejną wędrówkę po niewysłowienie pięknym Wszechświecie. A ucho nastrajając równocześnie na szczekanie okolicznych psów, klangor żurawi, kiedy jesień, albo trele słowika o wiosenno-letniej porze. Tego pozornego zawieszenia w przestrzeni między ziemią a niebem i tego pojednania do reszty ze Stwórcą nie da się porównać z niczym. Wtedy też trudno oprzeć się myślom, jak małą drobinką jest człowiek, jak śmiesznie wygląda, goniąc za doczesnymi dobrami i skacząc o byle drobiazg do oczu bliźniemu, wobec ogromu pozaziemskiego majestatu i wieczności zarazem.

Polując na komety

Jak już nadmieniłem, wędrowanie Sielewicza niebem bynajmniej nie jest li tylko próżną pogonią za pięknem i harmonią tego, co nas ponad głowami otacza. Nosi też ono bowiem wyraźnie odkrywcze cele. Zawarta znajomość z innym naszym rodakiem – również rozkochanym w niebie zawodowym astronomem, wilnianinem Kazimierzem Czernisem spowodowała, że pasją astronoma-amatora ze Słobody stały się komety.

Czernis ma podbudowaną wiedzą intuicję nie lada i łut szczęścia nie mniejszy w poszukiwaniu gwiazd z warkoczami. Dwie takowe „złapał” bowiem jako pierwszy na świecie w obserwatorium w Uzbekistanie, w górach Pamiru, gdzie na wysokości 2650 metrów nad poziomem morza swe obserwatorium miała Litwa. Trzecią natomiast o jasności 9 magnitudo w gwiazdozbiorze Andromedy 14 marca 1990 roku około godziny 21.10 wytropił w starym jeszcze obserwatorium Sielewicza. „Przyjechaliśmy wówczas do Słobody, skierowaliśmy teleskopy w niebo i w pewnym momencie szczęście uśmiechnęło się do Kazimierza. Po raz trzeci jako pierwszy na świecie został odkrywcą nowej komety, co zresztą potwierdzili później autorytatywnie zawodowi astronomowie z Kijowa. Czuję wielką satysfakcję, że miało to miejsce właśnie w moim obserwatorium, że asystowałem poniekąd przy tym, potwierdzając odkrycie przyjaciela” – wspomina wyraźnie rozentuzjazmowany pan Henryk.

Jemu jak dotąd nie udało się być pionierem w pojmaniu komety. Wyprzedzali go inni ich łowcy-obserwatorzy, w czym szczególnie celują Japończycy i Amerykanie, będący w stanie się uzbroić w nader kosztowny, znacznie doskonalszy sprzęt. Zresztą, im dalej w astronomiczny postęp naukowy, amatorski odkrywczy margines coraz bardziej się zawęża. „Bo jak tu konkurować np. z największymi na świecie bliźniaczymi teleskopami Kecka na Hawajach, a każdy o średnicy zwierciadła równej 10(!) metrom, zdolnymi odkryć we Wszechświecie obiekty odległe nawet o kilkanaście miliardów lat świetlnych? Albo z teleskopem Hubble’a, zamontowanym na amerykańskiej sondzie kosmicznej, umieszczonej na orbicie okołoziemskiej na wysokości bez mała 600 kilometrów?” – rozmyśla w głos astronom ze Słobody. A będąc realistą nie traci nadziei i uzbraja się we wciąż nową cierpliwość.

Na urodziny – asteroida

Henryk Sielewicz pozostanie wdzięczny Kazimierzowi Czernisowi do grobowej deski. Za to, że w początkach bratania się z gwiazdami to właśnie przezeń był do tego dopingowany na różne sposoby, otrzymywał jakże cenne, tak potrzebne fachowe porady. Teraz, gdy zbieżnych w pasji ludzi łączy jakże zażyła 35-letnia przyjaźń, rozumieją się bez słów, ciążąc ku sobie niczym dwie planety.

7 października 2009 roku, gdy pan Henryk świętował 60. urodziny, Czernis zdobył się na jakże nietuzinkowy prezent – szerokim gestem fundnął jubilatowi… certyfikat, potwierdzający, że odkryta przez niego 2 maja 2008 roku w obserwatorium astronomicznym w Malatach i utrwalona na zdjęciu asteroida (kolejna zresztą w niezwykłej kolekcji) została nazwana „Sielewicz”. W cyrkularze amerykańskiego Centrum Małych Planet na Harvardzie, śledzącego i katalogującego wszelkie drobne obiekty Układu Słonecznego, figuruje ona pod numerem 189396.

Ten kosmiczny obiekt lokuje się w gwiazdozbiorze Wagi (notabene patronującym jego horoskopowi), posiada średnicę 3 kilometrów, a by wykonać pełny obrót wokół Słońca potrzebuje 4 i pół lat. Tych, komu słowo „asteroida” powoduje gęsią skórkę z powodu możliwego uderzenia w Ziemię, Sielewicz śpieszy uspokoić, że ta imienna nie należy do niebezpiecznych dla naszej planety i nie grozi jej kataklizmem.

Kosmos zagraża?

Histeria z zagładą Niebieskiej Planety przez jakieś obiekty pozaziemskie rozgorzała z nową siłą po deszczu meteorytów, jaki wczesnym rankiem w dniu 15 lutego br. w wyniku wybuchu asteroidy po jej wejściu w atmosferę ziemską spadł nad Czelabińskiem, raniąc ponad 1500 osób i powodując uszkodzenie 7500 budynków. Stało się to powodem, by po raz kolejny zaczęto głośno mówić o wypracowaniu przez ziemian wspólnego planu przed czyhającą z kosmosu zagładą. Naukowcy z Rosji zaproponowali nawet użycie w tym celu pocisków balistycznych, którymi na dużej wysokości zestrzeliwanoby lecące w kierunku Ziemi obiekty, grożące jej unicestwieniem. Przyjmując groźbę całkiem serio, NASA w czerwcu br. rozpoczęło ich katalogowanie i ustalenie, w jaki sposób dałoby się zapobiec niebezpiecznemu zbliżeniu się takowych do globu, który zamieszkujemy.

Zagadywany o to Henryk Sielewicz, jest daleki od popadania w panikę. Każdego dnia do Ziemi dociera nawet 100 ton kosmicznych okruchów, tyle że nie są dla nas groźne. Globalne kataklizmy zdarzają się niezwykle rzadko – raz na kilkaset tysięcy lat, czego dowodzi jakże sędziwy wiek „planety ludzi”. Owszem, taki teoretycznie może się przytrafić, ale czy koniecznie musi..?

Bynajmniej nie zagrażają też Matce-Ziemi jajogłowi ludkowie z UFO, tak uparcie kreowani przez łowców sensacji, których fantazja naprawdę nie zna granic. Przeczesując wte i wewte wielekroć kosmos pan Henryk nigdy nie natknął się na ich frunący spodek i jest bardziej niż pewny, że wszystko, co niezidentyfikowane, da się wytłumaczyć naukowo zdrową logiką. Niestety, ta chorobliwa znajduje jakże podatną pożywkę. Bo człowiek ma to do siebie, że w szarzyźnie życia potrzebuje adrenaliny. Ubzduranej nawet do stopnia o końcu świata, co zgodnie z kalendarzem Majów miało nastąpić 21 grudnia 2012 roku, a co za dobrą monetę przyjęło jakże wielu łatwowiernych. Można być pewnym, iż z czasem pojawi się kolejna wyssana z palca wersja o zagładzie życia na Ziemi przez kogoś albo coś spoza. Na szczęście, cokolwiek biegli w astronomii nie dadzą się na to nabrać.

Ci biegli w astronomii, a wraz z nimi też Henryk Sielewicz, są za to nad wyraz zaniepokojeni bezmyślną działalnością Jego Wysokości Człowieka na globie, który jest naszym wspólnym domem. Jeśli w pewnym momencie nie pójdziemy (właśnie w liczbie mnogiej!) po rozum do głowy i nie zaprzestaniemy zatruwać atmosfery różnymi paskudztwami, powodującymi coraz bardziej odczuwalne ocieplenie klimatu, a co za tym idzie zatrważające tajanie lodowców, nie zmiarkujemy się w zaśmiecaniu lasów i rzek, w żyłowaniu Ziemi z kopalin użytecznych, jest bardziej niż pewne, że zgotujemy sobie straceńców los.

Ujrzeć i… sfotografować

Jak tylko aura po temu pozwala, odsłaniając nocą strop niebieski, gdzie gęsto gwiazdy kwitną, czemu szczególnie sprzyja okres jesienno-zimowo-wiosenny, astronom ze Słobody potrafi spędzać przy teleskopie długie, długie godziny. Wcale niekoniecznie polując na komety. Bo niebo jako takie jest najzwyczajniej jedną wielką fascynacją. Wystarczy tu przywołać błyskawice, zorze polarne, srebrzyste obłoki, zaćmienia Słońca lub Księżyca, inne zapierające dech w piersiach zjawiska. Oglądał je jak z obserwatorium własnego, a póki istniał Związek Sowiecki, takoż z obserwatoriów w Syberii, Kazachstanie, Uzbekistanie, dokąd notabene dotarł aż 6-krotnie, w Azerbejdżanie. By trzykrotnie być świadkiem całkowitego zaćmienia Słońca, wyruszał hen do Syberii, do Karelii albo na Węgry. Za każdym razem mając na podorędziu aparat fotograficzny.

Bo astrofotografia – to druga wielka pasja Henryka Sielewicza. Wcześniej na błonie, a teraz na sprzęcie cyfrowym utrwala widziane gołym okiem albo przez teleskop, a potem przekształca w zdjęcia albo przeźrocza z dokładnym opisem tego, co przedstawiają. Są one w idealnym porządku, skrzętnie poukładane w specjalnych skrytkach, albumach i zestawionych płytach kompaktowych (po to są długie zimowe wieczory, by przy ich przeglądaniu pięknie ożywały wspomnienia), które nad wyraz gościnny gospodarz udostępnia każdemu, kto w progi jego niezwykłego domu zawita.

Arcypiękne zdjęcia znajdowały też miejsce na łamach krakowskiego „Komeciarza Polskiego” albo wydawanego w Toruniu pisma „Urania. Postępy Astronomii”. To ostatnie zamieściło swego czasu wykonane przezeń fotografie zórz polarnych, honorując autora nawet dyplomem uznania. Ba, udało się Sielewiczowi z fotografią wschodzącego słońca i zjawiskiem optycznym zwanym halo trafić nawet na łamy wielce ekskluzywnego amerykańskiego magazynu astronomicznego „Sky & Telescope”.

Uchwycone z pomocą obiektywu piękno Wszechświata eksponowane jest ponadto na wystawach. Pierwsza autorska, prezentująca 30 prac, kilka lat temu miała miejsce w holu stołecznego Domu Kultury Polskiej. Dwie kolejne zagościły natomiast w Wileńskim Planetarium. Ta ostatnia w końcu roku 2011 miała międzynarodową obsadę i była poświęcona tematyce lotniczej. Autorem pięciu z łącznej liczby 60 eksponowanych na niej prac był właśnie Henryk Sielewicz. Który zresztą werdyktem autorytatywnego jury został zdobywcą nagrody, przyznawanej przez miesięcznik „Aviacijos pasaulis”.

Kto natomiast jest zbyt niecierpliwy w czekaniu na kolejny wystawowy pokaz tego, co udało się zatrzymać w kadrze fotografowi ze Słobody, może być z tym na bieżąco, klikając na portal GOOGLE panoramio henryk sielewicz. Stale zresztą uzupełniany, gdzie aktualnie obok siebie sąsiaduje ponad 650 zdjęć jego autorstwa: zarówno tych wykonanych z nakierowaniem obiektywu w gwiezdne galaktyki, jak też na to, co stanowi o niepowtarzalnym pięknie ziemskiego tu- i-teraz – a to dzięcioł leczący z korników drzewo, a to lilia wodna rozpostarta na tafli Wilenki, a to trzy kociaki w szpalerze na progu domu, a to widoki architektonicznych zabytków Wilna i Wileńszczyzny.

Dla ukochanej Słobody

Długo by ponadto wypadało liczyć zdjęcia bądź filmy (bo w operowaniu kamerą Sielewicz ma też rękę wielce wprawną), ukazujące fragmenty imprez, składających się na dorobek społeczności polskiej na Litwie. Tej w pojęciu szerszym, jak też zawężonej do rodzinnej Słobody i okolic, do lokalnej wspólnoty, którą wraz ze Zbigniewem Głazką i innymi równie „niespokojnymi duchami” dobrych kilka lat temu utworzyli. By zaświadczać, że na ile rzeczywistość pozwoli, chcą dziś i jutro być kowalami swego zbiorowego szczęścia, że obchodzą ich dzieje przodków, spuścizna, jaką w Wierze i tradycjach zostawili potomnym.

Popytawszy najstarszych mieszkańców, jak to drzewiej w Słobodzie obchodzono święta z kalendarza liturgicznego i te bardziej świeckie, starają się przywrócić dawny blask kolędowaniu, chodzeniu z wielkanocnym „Alleluja” czy też zapustowym albo świętojańskim wesołościom. A wszystko to ma wzmacniać poczucie łokcia sąsiada, cementować więzy, wyczulać na wspólne sprawy.

Będąc zdania, że skorupka miałaby tym nasiąkać za młodu, pieczą szczególną otaczają obecnych nastolatków. To właśnie dla nich poniekąd „lekturą obowiązkową” miałaby zostać trójjęzyczna, licząca 200-kilka stron polsko-litewsko-rosyjska książka opatrzona tytułem „Dzieje i tradycje wsi Słoboda”, jaka ich wspólnym wysiłkiem pod redakcją wspomnianego Zbigniewa Głazki ukazała się drukiem w roku ubiegłym za środki pozyskane z Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich na Litwie na lata 2007-2013. A Sielewicz nie byłby Sielewiczem, jakby wielkodusznie nie dorzucił do tego swoich „trzech groszy” w postaci po mistrzowsku wykonanej zdjęciowej ilustracji, jak też uzupełniającej wydanie płyty kompaktowej z nagraniami filmu o rodzinnej miejscowości i dorobku wspólnoty.

Na ten dorobek składają się też bez wątpienia organizowane od lat 15 w obserwatorium astronoma ze Słobody tzw. „Noce z meteorytami”. O ile pogoda dopisuje, każdego roku 12 sierpnia zaprasza on w swe progi wszystkich chętnych, a w szczególności – miejscową młodzież, by obejrzeć to niecodzienne zjawisko. Dla mniej wtajemniczonych warto wyjaśnić, że owa data obrana jest nieprzypadkowo. Wtedy bowiem nasza planeta przecina orbitę pyłu, jaki pozostawiła po sobie kometa Swifta-Tuttle’a, której ostatnie zbliżenie z Ziemią miało miejsce w 1992 roku. Te cząsteczki z olbrzymią szybkością wlatują w jej atmosferę, a że spalanie się większych z nich trwa kilka mgnień, pozostawiają na niebie świecące rysy, czyniąc nad wyraz widowiskowe złudne wrażenie „spadających gwiazd”, tzw. perseidów. Żeby atrakcji było jeszcze więcej, rozpalają ognisko, na którym smażą kiełbaski, a gospodarz niczym z rogu obfitości raczy przybyłych jakże barwnymi opowieściami o rozgwieżdżonym niebie.

Innych oczarowywać „poza-Ziemią”...

To obserwatorium w Słobodzie wedle staropolskiego „gość w dom, Bóg w dom” jest rade każdemu, kto tu zawita, deklarując wielkie życzenie odbycia wyprawy ku gwiazdom. I największą nagrodą dla niego – niepoprawnego romantyka – będzie radość, że przybysz – czy to nastoletni, czy też w sędziwym wieku – został oczarowany dostrzeżonymi z pomocą teleskopu widokami, co tak zdradzają jarzące się oczy i nawałnica dociekliwych pytań. Kierowanych ku niemu – amatorowi w pozaziemskich wtajemniczeniach, aczkolwiek w odpowiedziach biegłemu jak profesor. Bo kto wie, czy takowym zresztą by nie został po uzyskaniu dyplomu astrofizyka. Tragiczna śmierć ojca, gdy liczył ledwie lat 17, sprawiła, że wypadło zapomnieć o podjęciu studiów, śpiesząc owdowiałej matce pomocą w zarabianiu na życie.

Zatem łacińska sentencja „per aspera ad astra” pasuje doń bez żadnej przenośni. A podziw zyskuje na wymowie, gdyż tym, co perfekcyjnie posiadł jakże bardziej praktyką niż teorią, gotów jest podzielić się z każdym żądnym astronomicznej wiedzy. Udostępnia więc im zdjęcia, filmy, wygłasza prelekcje o kosmosie. Ba, w upowszechnianiu tej wiedzy nie żałuje nawet własnoręcznie wykonywanych teleskopowych obiektywów, których dotąd ma na swym koncie 27. Najzwyczajniej rozdał je bratnim astronomicznym duszom, a cały teleskop o średnicy zwierciadła równej 27 centymetrów, jaki mu swego czasu służył, trafił do Wileńskiego Gimnazjum Jezuitów, gdzie po dzień dzisiejszy jest wykorzystywany, by wychowankom dowodzić przyczynku Stwórcy w budowie Wszechświata.

Od tegorocznej jesieni planuje Henryk Sielewicz kolejną akcję popularyzującą kosmos. Będzie to przygotowywana obecnie przezeń ekspozycja najpiękniejszych pozaziemskich zdjęć, przeniesionych na wielkoformatowe plansze, która objazdowo ruszy po szkołach Wileńszczyzny, czemu mają towarzyszyć komentarze ich autora w formie pogadanek, dostosowanych poziomem do wieku słuchaczy.

W zgodzie ze światem

Mimo upływu lat z nieustającą ciekawością podglądany świat pozaziemski ukształtował w znacznej części życiową filozofię mego niezwykłego bohatera, nakazującą się cieszyć każdym przeżytym dniem, maksymalnie wypełniać go treścią, mieć serce i patrzeć w serce, czyli dostrzegać troski innych i wyciągać pomocną dłoń ku potrzebującym, na których liście znalazły się też dwie zamieszkałe w Słobodzie niezamężne ciocie. Opiekował się nimi przez długie lata, będąc alfą i omegą w zaradzaniu zdrowotnym kłopotom, dzięki czemu mogły z godnością człowieka pożegnać się z doczesnym życiem.

Świadom, że zdrowy duch ma się gnieździć w zdrowym ciele, hartuje je na różne sposoby, nie stroniąc od przechadzek boso po śniegu, od ćwiczeń jogi, od zdrowej żywności. Ma też stale na podorędziu przygotowaną przez siebie zielarską aptekę, skutecznie zapobiegającą różnym boleściom. Wierzy w magiczne właściwości gliny w uzupełnianiu organizmu w tak dlań potrzebny magnez: wykopaną na działce, suszy na słońcu, by następnie umieszczać jej łyżkę w kubku wody na noc, którą z rana po rozmieszaniu na czczo wypija. Gdy czuje, że „umagnezował się” pod dostatkiem, glinę w łyżce zastępuje miód.

„Akumulatory” witalności uzupełnia natomiast zachłannym obserwowaniem i zachwytem nad tym, co żywe. Choć nie ukrywa, że z namaszczeniem szczególnym podgląda zamieszkałe w ustawionych obok domu ulach pszczoły. „Ech, żeby to tak ludzie współżyli ze sobą w zgodzie i byli robotni jak te skrzydlate maleństwa…” – wzdycha, nie kryjąc zatroskania współczesnym światem, którym owładnął do reszty kult pieniądza, którym rządzą tak mu obce przemoc, wyrachowanie i cwaniactwo w różnych przejawach.

Ten ład, czerpany od Matki-Natury i potęgowany głębią wiary w Boga, przekłada się na bytową powszedniość. Wnętrze domu zadbane na tyle, aż się wierzyć nie chce, że gospodarzy tu na co dzień męska ręka. Od czasu do czasu imająca się też pędzla, by pod postacią pejzaży przenieść na płótno piękno rodzinnych stron. Tak ciepłych w dotyku, droższych nade wszystko, w które wrośnięty jest całym jestestwem.

Oto dlaczego powiedział stanowcze „nie”, kiedy swego czasu nadarzyła się doskonała okazja wyjazdu na stały pobyt do opływającej w dobrobycie Australii, gdzie mieszka brat Kazimierz. Owszem, był tam w roku 2008 w gościnie przez całe trzy miesiące, mógł do woli podziwiać unikatowy Krzyż Południa oraz inne niewidoczne z Europy gwiazdozbiory, z bratem i bratową wspięli się na najwyższy szczyt tego kontynentu, noszący imię Tadeusza Kościuszki, przez całą godzinę w radiu polonijnym opowiadał o Wilnie, Wileńszczyźnie oraz zamieszkałych tu rodakach. Zrobił z tej wyprawy „na koniec świata” mnóstwo egzotycznych dla naszej strefy geograficznej zdjęć i… wrócił.

Wiedziony poczuciem obowiązku porządkowania grobów rodziców i krewnych, tęsknotą za toczącą wody w odległości ledwie 300 metrów od zagrody rześką w upały Wilenką, za jakże innym niż monotonne w lazurze niebo włoskie tym naszym znad Wileńszczyzny, gdzie tak nie próżnują obłoki i chmury, za prawymi sąsiadami o spracowanych wieśniaczych dłoniach, za ekologicznie wyhodowanymi warzywami z własnego ogródka, za miodem znoszonym w wielkim trudzie przez pszczoły… Słowem, za tym, co się streszcza w treściowo pojemnym słowie „Ojczyzna”, pisanym koniecznie dużą literą.

A nad tym wszystkim jest znany na pamięć bezmierny Wszechświat ze szczególnie dlań uroczymi letnią Wegą i zimowym Orionem, z galaktyką Andromedy, z Drogą Mleczną, którą w oparciu na okular teleskopu niczym na laskę wędrowca można kroczyć i kroczyć. Tak, jakby wybrańcem wieczności się było…

Henryk Mażul

Fot. Henryk Sielewicz

Wstecz