Mija ćwierćwiecze od zorganizowania I Zimowych Igrzysk Polaków na Litwie

Sam Marusarz im ojcował...

Zobowiązujące zaproszenie

Historia Zimowych Igrzysk Polonusów nie jest tak długa jak letnich „kuzynek”, które swą tradycją sięgają roku 1934. Pierwsze batalie na śniegu i lodzie rodaków z całego świata zarządzono natomiast w roku 1986 w Zakopanem. Wtedy też zapadła decyzja, by podobnie jak podczas igrzysk letnich spotykać się co trzy lata. A ponieważ słów na wiatr nie rzucono, w dniach 18-26 lutego 1989 roku zimowa stolica Polski gotowa była po raz drugi gościć tych, co to mieli rywalizować w narciarstwie, łyżwiarstwie i saneczkarstwie. Co więcej, organizatorzy tego „białego szaleństwa”, wykorzystując wyraźne poluzowanie sowieckich szlabanów po wschodniej stronie granicy Rzeczypospolitej, zdecydowali zaprosić do udziału pozostałych nie z własnej woli poza Macierzą rodaków z Litwy, Białorusi, Łotwy i Ukrainy.

Gdy na jesieni-1988 takowe zaproszenie, wystosowane przez Towarzystwo Łączności z Polonią Zagraniczną „Polonia” (poprzedniczkę obecnego Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”) za podpisem jej sekretarza generalnego Józefa Klasy, wpłynęło do wyraźnie łapiącego „wiatr w żagle” mimo kilku miesięcy istnienia Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, nie posiadaliśmy się z radości. I w ten to sposób zostaliśmy popchnięci do decyzji o zorganizowaniu I Zimowych Igrzysk Polaków na Litwie. By wyłonić najlepszych, którym przypadłby w udziale nie lada zaszczyt reprezentowania naszych barw w historycznym, gdyż pierwszym starcie w podobnej imprezie.

Kiedyś zacząć trzeba

Pewności, że pomysł chwyci, dodawała jakże niepowtarzalna atmosfera tamtych dni, kiedy nasze narodowe odrodzenie biło niczym lawa z wulkanu, znajdując przeróżne przejawy. Ledwie skrzyknięte dosłownie na poczekaniu „ciało organizacyjne” rozpracowało program i regulamin zawodów, umiejscawiając je w kalendarzu w dniach 27-29 stycznia 1989 roku, co zostało ogłoszone na łamach „Czerwonego Sztandaru”, zgłoszenia posypały się niczym z rogu obfitości. Jedno, drugie, dziesiąte. Indywidualne i zespołowe. Znajdując też odzew u rodaków na Ukrainie i na Łotwie, dokąd obok Białorusi, Kazachstanu i Syberii wysłaliśmy zaproszenia.

„Koło zamachowe” tymczasem nie ustawało w krzątaninie organizacyjnej: rodził się emblemat Igrzysk, okazyjne proporczyki, tekst i muzyka do hymnu, jaki miał zabrzmieć podczas uroczystej ceremonii otwarcia i zakończenia imprezy, nie inaczej jak dobre duchy podszepnęły pomysł zaproszenia w charakterze gościa honorowego polskiego „króla nart” okresu międzywojnia Stanisława Marusarza, szykowano medale i dyplomy dla zwycięzców. Innymi słowy, wszystko w wielkim pośpiechu zapinano na ostatni guzik. Nie bez kłopotów, choć z entuzjastyczną determinacją.

Pierwsza większa kropka, co do gospodarza Igrzysk, w której mimowolnie musieliśmy się znaleźć, przekształciła się w szczęśliwy wielokropek za sprawą Aniceta Brodawskiego – dyrektora zlokalizowanego w podwileńskiej Białej Wace Wileńskiego Sowchozu-Technikum. Wystarczyło jednego telefonu, a zrozumiawszy się z pół słowa, dograliśmy sprawę. „Możecie liczyć na przygotowanie miejsca rywalizacji, bursę, stołówkę” – mówił pan Anicet – na to, że zostaniecie potraktowani wedle staropolskiego „czym chata bogata, tym rada”. Odetchnęliśmy z ulgą.

Gospodarza więc mieliśmy. Teraz wypadło znaleźć sponsorów, albowiem Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne Polaków na Litwie nie posiadało pękatej sakiewki, aby na własny koszt podjąć się zorganizowania skądinąd kosztownej imprezy. Rozesłaliśmy więc apele z prośbą o nadsyłanie na bankowe konto Wileńskiego Sowchozu-Technikum – jako gospodarza Igrzysk – datków. Jak się okazało, nie wołaliśmy na puszczy. Doskonale prosperujący kołchoz im. Kirowa w rejonie solecznickim sam przekazał hojną ręką 1000 rubli. A ponieważ inni też nie okazali się sknerami, zebrała się należna kwota w tysiącach liczona. Z nawiązką starczająca na pokrycie kosztów zakwaterowania i wyżywienia uczestników. Po raz drugi odetchnęliśmy z ulgą.

Niczym po maśle poszło też z zaproszeniem Stanisława Marusarza, w czym pomocny okazał się goszczący w Wilnie parę miesięcy wcześniej krakowski poeta Jacek Lubart-Krzysica. On zadziałał przez Polski Komitet Olimpijski, a nasz jeden- drugi telefon do mieszkania legendarnego „Dziadka” w Zakopanem i usłyszane: „Ależ oczywiście przyjadę…” pozwoliło po raz trzeci zatrzeć z zadowolenia ręce.

Niestety, nie było nam sądzone uczynić to po raz czwarty. Aura, smutnym wzorem tegorocznej zimy, wyraźnie skąpiła wtedy śniegu i mrozu, stąd pierwotny program Igrzysk, na który miały się złożyć narciarstwo, łyżwiarstwo i saneczkarstwo, uległ radykalnym zmianom: rywalizację na białych trasach zamieniły przełaje, a dwie pozostałe dyscypliny zastąpiły bardziej zabawowo potraktowane konkurs rzutów piłki do kosza i przeciąganie liny.

Flagę – na maszt!

28 stycznia, godzina 10.30. Stadion Wileńskiego Sowchozu-Technikum. Gromkie brawa witające gości, wśród których szczupła wysportowana sylwetka Stanisława Marusarza. Potem – niczym na prawdziwych Igrzyskach – parada drużyn. Wileńska Szkoła Średnia nr 26 i wieś Gudele, Lwów i szkoła podstawowa w Orzełówce, zakładowy team podbrodzkiego „Modulisu” i wszechstronnie usportowiona Biała Waka w rejonie solecznickim, dwie reprezentacje z Niemenczyna i łotewskiego Dyneburga, jak też różni wiekiem sportowcy „niezrzeszeni” obojgu płci. Łącznie 18 ekip i 208 uczestników, w zdecydowanej większości mających kwaterunek w bursie „u Brodawskiego”.

Który to Brodawski – jako szef gospodarzy – zagaja uroczystość. Wita uczestników, życzy pomyślnych startów. Po nim kolejno przemawiają: Stanisław Marusarz – gość honorowy Igrzysk, Roman Jurdyga – kierownik ekipy lwowskiej, Ryszard Maciejkianiec – członek Zarządu Głównego Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie, Stanisław Akanowicz – zastępca przewodniczącego Rady Samorządu Rejonu Wileńskiego. A z wszystkich wystąpień bije radość, iż impreza wzięła początek, podbudowana świadomością historycznej wagi chwili.

Na komendę „Równaj, baczność! Do wniesienia flagi – wystąp!” z szeregu wystąpiło troje na czele z byłym mistrzem Związku Radzieckiego w biegu patrolowym, wielokrotnym mistrzem Litwy w biathlonie, zamieszkałym na co dzień w Niemenczynie – Marianem Kaczanowskim. Jeszcze chwila i błękitna płachta materiału z białym płatkiem śniegu, przepołowionym biało-czerwoną parą nart, wjeżdża na maszt. I Zimowe Igrzyska Polaków na Litwie są więc otwarte! Niech w nieco innej scenerii niż tego chciała pierwsza zwrotka i refren ich hymnu:

Zamarła Wilia skuta tęgim lodem,

Gdzie Biała Waka, wciąż wichury wiew...

Mróz nam policzki krasi mimochodem,

A serce śpiewa zimy wzniosły zew.

 

Marsz, marsz, rodacy, na łyżwy i narty,

Pokażemy dla Polonii, ile wilniuk warty!

Goniąc sekundy

Przychodzi kolej na czysto sportowe emocje. Bardziej wprawdzie na „zielonej trawce” niż na śniegu i lodzie, a areną zmagań staje się bieżnia i okolice stadionu Wileńskiego Sowchozu-Technikum. Najmłodsze 13-14-letnie dziewczynki rywalizują w biegu przełajowym na dystansie 500 metrów, a ich rówieśni chłopacy – na dwakroć dłuższej trasie. Laury zwycięzców przypadają odpowiednio Reginie Miłaszkiewicz z Wileńskiej Szkoły Średniej nr 19 i wychowankowi Mariana Kaczanowskiego, uczniowi Niemenczyńskiej Szkoły Średniej – Władysławowi Taukinowi.

Rywalizacja zawodniczek w grupie wiekowej lat 15-21 kończy się pod dyktando troczanek, gdyż najlepszy czas uzyskuje Inga Riabowa, a lokatę drugą ex aequo dzielą Anżeła Dukštaitė i Jadwiga Jodko z reprezentacji klubu sportowego „Dynamo” (który notabene w tamtych czasach zrzeszał niejednego naszego rodaka).

O ile w pierwszej fazie zawodów rozrzut medali był „na wszystkie strony”, o tyle w dalszej ich części gros kruszców pojechało do Podbrodzia, które w lwiej części reprezentował niezwykle wysportowany zakład „Modulis”, i do Białej Waki w rejonie solecznickim, słynącej daleko poza jego granicami ze wspaniałych biegaczy-przełajowców. Zwycięskie konto dla podbrodzian otworzył w biegu na 2000 m w grupie wiekowej lat 15-21 Walery Swat. Na zdobycie przez podbrodzianki czterech pierwszych lokat wśród kobiet pokonujących dystans 1000 metrów w grupie wiekowej lat 22-35 (triumfowała Elwira Wasiljewa przed Reginą Pieškavičiutė, Haliną Andriejewą i Haliną Michnowicz) białowaczanie odpowiadają piorunującą ripostą, obsadzając całe podium w biegu na 2000 metrów w grupie wiekowej lat 22-35, a w kolejności jego stopni byli to: Kazimierz Tarasewicz, Andrzej Więckiewicz i Genadiusz Baranowicz, przy czym pierwszy uzyskał bezapelacyjnie najlepszy czas dnia – 5.29,4.

Jak wygrywać – to już wygrywać – zdecydowali zapewne przełajowcy z Białej Waki. 43-letni Stanisław Błażewicz przypieczętował sukces kolegów w rywalizacji 35-50-letnich mężczyzn na dystansie 1000 metrów, uzyskując na domiar ekspresowy wynik – 2.47.0. Warto dodać, że w tej grupie wiekowej z iście młodzieńczą energią startowało aż 10 zawodników.

Pierwszy dzień zawodów wypadł najkorzystniej dla Białej Waki. Prowadziła ona z dorobkiem 137 pkt, wyprzedzając drużyny z Niemenczyna i Podbrodzia. Na miejscu czwartym z minimalną stratą plasowały się natomiast Sużany.

Jak się o tym dowiedział Stanisław Adamajtis – dyrektor sowchozu „Sužionys” – to widać – z emocji całą noc nie przespawszy skoro świt pofatygował się, mimo krocia kilometrów na liczniku, przyjechać do Białej Waki czarną wołgą, by zagrzewać swój zespół do szarży na III drużynową lokatę. Bo w dniu drugim zawodów medale dzielono w sztafetach i kto niewiele stracił, mógł się jeszcze liczyć w ostatecznym punktowym rozrachunku.

Emocje rozgorzały więc na całego. Wśród kobiet w biegu rozstawnym 3x500 metrów najlepiej wypadły zawodniczki Trok. Pałeczkę do mety doniosły one w czasie – 4.05,0. Na dalszych miejscach uplasowały się biegaczki z Dyneburga i – ku wielkiej uciesze tamtejszego nauczyciela wychowania fizycznego Zygmunta Żdanowicza – szkoła podstawowa w Orzełówce.

Zgodnie z regulaminem każdy ze sztafetowego męskiego tria pokonywał dystans 1000 metrów. Jak można było przypuszczać, Biała Waka z rejonu solecznickiego była poza zasięgiem rywali, uzyskując czas – 7.42,0. Najbardziej po piętach próbowała jej deptać reprezentacja klubu „Dynamo” i gorąco dopingowana przez wszystkich drużyna z Sużan. Dzięki trzeciej lokacie ekipa sużańska po summa summarum zdołała wysunąć się na upragnione miejsce trzecie, dorabiając się łącznie 153 pkt. Na pierwszym miejscu zameldowała się natomiast Biała Waka – 200 pkt, a na drugim – z dorobkiem 175 pkt zespół Niemenczyńskiej Szkoły Średniej.

Tak się zakończył drugi rozdział Igrzysk, a z nim takaż w kolejności zwrotka hymnu:

Sekundy lecą na złamanie głowy,

A siódmy pot do pleców klei dres

I nim się metr z kilometr pocznie nowy –

To zda się siłom wcześniej przyjdzie kres.

Zagadywani o tajniki końcowego drużynowego sukcesu, Andrzej Więckiewicz i Genadiusz Baranowicz żartowali, że czuli się jak u siebie w domu, gdyż przyjechali z Białej Waki do... Białej Waki, tyle że w rejonie wileńskim.

Pod koszem i przy linie

Wielce rozbudowany rozdział I Zimowych Igrzysk Polaków na Litwie stanowiły imprezy rekreacyjno-towarzyszące. Sportowe i artystyczne.

Na pierwsze złożyły się konkurs rzutu piłki do kosza, przeciąganie liny, mecz koszykarski Wileński Sowchoz-Technikum – „reszta uczestników”, symultana z trzykrotną mistrzynią ZSRR w warcabach rosyjskich Władysławą Androłojć, konkurs wiedzy o polskim sporcie; na drugie – występ Zespołu Pieśni i Tańca „Wileńszczyzna” oraz Kapeli Wileńskiej, dyskoteka.

Koszykarski wątek mógł się naprawdę podobać. Bo przecież uczestnicy jadąc na Igrzyska nie wiedzieli, że wypadnie im się przeistoczyć w basketowych snajperów. Chętnych tego jednak nie brakowało, gdyż zgłosiło się 12 kobiet i aż 41 mężczyzn. To nic, że z „celownikami” nie zawsze wszystko było w porządku, choć – trzeba przyznać – zwycięzcy: Rita Tomaszewska z Sużan i Ryszard Pilecki z Awiżeń uzyskali w finałowej serii odpowiednio 7 oraz 9 trafień. O wielkim pechu mógł natomiast mówić Wojciech Kulewicz z Wileńskiego Sowchozu-Technikum. W pierwszych trzech seriach zanotował dziewięć i dwukrotnie po osiem trafień. W finałach zjadły go jednak nerwy, gdyż celnie rzucił ledwie dwa razy i znalazł się poza trójką najlepszych.

Zmaganie na parkiecie zakończył mecz towarzyski Wileński Sowchoz-Technikum – „reszta uczestników”. Gospodarze startujący w składzie: Ludwik Adamowicz, Wojciech Kulewicz, Jan Parwicki, Zbigniew Rusielewicz i Roman Zamuszkiewicz, po zażartej walce wygrali – 46:43.

W niedzielę po sztafetach najbardziej krzepcy stanęli do przeciągania liny. Rytmicznemu: „...i rraz, i rraz, i rraz” wtórowały ciężkie posapywania pięciu osób z każdej strony. Po tym, kiedy z kwintetu drużyn została wyłoniona najlepsza, a okazała się nią ta z Wileńskiego Sowchozu-Technikum, pracownicy dziennika „Czerwony Sztandar” skrzyknęli na poczekaniu team i rzucili rękawicę... samym zwycięzcom. A choć prężyli muskuły do granic wytrzymałości, skapitulowali. By w chwilę potem wcale nie serio szukać przyczyn porażki w nieobecności w ich gronie będącego tęgiej postury redaktora naczelnego Zbigniewa Balcewicza, który zaszczycił swą obecnością dopiero ceremonię rozdania nagród.

Na nic zdał się też zacięty opór 20 przeciwników Władysławy Androłojć w symultanie warcabowej. Trzykrotna mistrzyni ZSRR nie straciła nawet pół punktu, dostając w dowód podziwu gromkie brawa pokonanych, kwiaty, proporczyki i książki. Z kolei dla dyrektora Wileńskiego Sowchozu-Technikum Aniceta Brodawskiego oraz wykładowcy tegoż technikum Justyna Grymuty, którzy stawiali najbardziej zacięty opór, „dama damek” ufundowała swe nagrody.

Narty dla Mincewicza i „Wileńszczyzny”

Kto się zgłosił w ostatnim dniu Igrzysk do przeciągania liny, utyskiwał na niepełnosprawność z racji – jakby powiedział Cyprian Kamil Norwid – „klaskaniem obrzękłych prawic”. A winnych tego było dwóch: „Wileńszczyzna” i Kapela Wileńska. Oba zespoły – artystyczni goście Igrzysk – z mety podbili bowiem widownię.

„Wileńszczyzna” koncertowała w wypełnionej po brzegi sali sportowej, która raz za razem trzęsła się od braw. Pierwotnie zaplanowany na godzinę koncert wyraźnie się wydłużył poprzez bisy. Końcowym jego akordem było natomiast wręczenie przez samego Stanisława Marusarza wymierzonej na wzrost kierownika zespołu Jana Mincewicza pary nart, mającej rozsiać bakcyla „białego szaleństwa” w zespole do stopnia, by ten na II Zimowe Igrzyska Polaków na Litwie stawił się w podwójnej roli: jako artystyczny i... sportowy. W każdym bądź razie pan Mincewicz to przyobiecał.

Z kolei Kapela Wileńska wiodła rej na tzw. wieczorze przyjaźni, a prawice widzów i słuchaczy ponownie obrzękły od klaskania, gdyż swojskie melodie na patriotycznej nucie, szczególnie lgnąc do serca, budziły ogrom wzruszeń.

Radość z gości obecności

Nawet dziś, z perspektywy ćwierćwiecza, trudno oszacować, ile by straciły Igrzyska, gdyby nie ich gość honorowy – legendarny polski skoczek narciarski, dwuboista i alpejczyk Stanisław Marusarz. 21-krotny mistrz Polski, czterokrotny uczestnik Igrzysk Olimpijskich, 7-krotny uczestnik mistrzostw świata i srebrny ich medalista, rekordzista świata w długości skoku, a podczas II wojny światowej – brawurowy łącznik i kurier tatrzański na trasie Zakopane – Budapeszt budził powszechny zachwyt. To on wręczał medale i nagrody zwycięzcom, zmieniał mimo swoich naonczas 76 lat uskarżające się na zadyszkę partnerki w tańcu, emanował optymizmem i witalnością.

Przyjechali też na Igrzyska w charakterze gości rodacy ze Lwowa oraz Dyneburga. I – jak się zwierzali – naprawdę tego nie żałowali. Ekipa lwowska nie do końca wiedząc, co się u nas pogodowo święci, zgłosiła się w pełnym rynsztunku zimowym – z nartami i łyżwami. Jej kierownik Roman Jurdyga przeczesywał cały gród Semper Fidelis, aby wynaleźć Polaków rozkochanych w „białym szaleństwie”. Wynalazł, a sam też łyżwy jak brzytwę naostrzył. Że się nie przydały – to nic. Wygrał za to pan Roman bieg płaski na 200 metrów dla panczenistów pomyślany. Poza tą nagrodą goście z Ukrainy zgarnęli za sprawą Teresy Sydor tytuł miss Igrzysk.

Nie z pustymi rękoma wracali też do domu reprezentanci Dyneburga, gdzie notabene zupełnie nieźle poczynało Stowarzyszenie Polaków „Promień”. Obok medali i nagród za lokaty na podium znalazły się też trofea za trafne odpowiedzi w konkursie wiedzy o polskim sporcie. Kierownicy ekipy – szef „Promienia” Henryk Swirkowski i trener Romuald Zygmund – chwaląc wielce organizację Igrzysk, przyrzekli, że koniecznie wezmą udział w drugiej podobnej imprezie.

Gospodarze – ma medal!

...I to na ten szczerozłoty. Ale że takowego nie mieliśmy, zawiesiliśmy podczas ceremonii rozdawania nagród komplet kruszców, jakim honorowaliśmy zdobywców trzech pierwszych lokat, na szyi dyrektora Aniceta Brodawskiego, wsparty dyplomem honorowym z okrągłą pieczęcią i podpisem prezesa Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie Jana Sienkiewicza oraz 17-tomowym wydaniem pisarskiej spuścizny Henryka Sienkiewicza. Nie zostali też pominięci przy wręczaniu nagród Lucjana Binkiewicz, Jan Pawłowicz, Juozas Mikonis, Anna i Ludwik Adamowiczowie, którzy – jako gospodarze – szczególnie nie poskąpili sił i serca, aby impreza wyszła na sto dwa.

Ogromne dzięki wypadło też skierować do plastyka Aleksandra Żyndula – autora udanego emblematu Igrzysk, pomysłodawcy proporczyków; do Stefana Kimsy, który urzeczywistnił wydruk tych proporczyków, począł flagę, dyplomy honorowe, okazyjną pocztówkę z wizerunkiem Stanisława Marusarza; do Tadeusza Narkiewicza za skomponowanie muzyki i przebojowe wręcz wykonanie hymnu Igrzysk; do kolegium sędziowskiego, prowadzonego przez honorowego sędziego sportu ZSRR Michała Sienkiewicza; do wszystkich sponsorów.

Furora pod giewontem

Refren hymnu I Zimowych Igrzysk Polaków na Litwie brzmiał niczym nakaz:

Marsz, marsz, rodacy, na łyżwy i narty,

Pokażemy dla Polonii, ile wilniuk warty!

Okazja to uczynić nadarzyła się już niebawem, gdyż w gronie sportowców-Polonusów, jacy zjechali do Zakopanego, by w dniach 18-26 lutego 1989 roku rywalizować o laury II Zimowych Igrzysk Polonijnych, znalazła się też 12-osobowa ekipa Polaków z Litwy. A przyznać trzeba, w rywalizacji tej wcale nie okazali się oni statystami, gdyż we wspólnej skarbonce znalazły się 2 złote, 6 srebrnych i 2 brązowe medale. Co więcej, zrobili pod Giewontem nie lada furorę, o czym w niemałym stopniu przesądził fakt, że obok rodaków z szeroko pojętych byłych Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej, po długich latach nieobecności mogli dołączyć do wielkiej sportowej rodziny „samych swoich”.

Pamięciowe „postscriptum”

Mimo upływu lat (ech, to już ćwierćwiecze!) z dużym sentymentem chowam w głębi duszy I Zimowe Igrzyska Polaków na Litwie. I raz za razem utwierdzam się w przekonaniu, że impreza, która na parę miesięcy przed przekształceniem Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Polaków na Litwie w Związek Polaków na Litwie, dodała znaczących rumieńców naszemu narodowemu odrodzeniu. Kto był jej uczestnikiem, przywołuje z pewnością we wspomnieniach niepowtarzalną atmosferę bycia razem. Jakże koniecznego, by po kilku miesiącach moglibyśmy się zebrać na I zlocie turystycznym Polaków na Litwie, a po roku z niewielkim okładem założyć Klub Sportowy Polaków na Litwie „Polonia”.

Osobiście z tej pionierskiej imprezy czerpię jakże namacalne korzyści duchowe, gdyż wtedy to ostatecznie ukształtowała się moja Przyjaźń ze Stefanem Kimsą, Anną Adamowicz, Michałem Sienkiewiczem i Marianem Kaczanowskim. Jaka – jestem pewien – przetrwa do grobowej deski. Utwierdzona przekonaniem, że organizacyjnie można na nich polegać niczym na Zawiszach Czarnych.

Nie widzę jakoś możliwości, byśmy w dniach 27-29 stycznia br. zgromadzili się na sentymentalnej jubileuszowej schadzce po latach. W gronie tych, kto 25 lat temu przyjechał do Białej Waki w mocnym przekonaniu uformowania naszego biało-czerwonego sportowego zaczynu odrodzeniowego. Niech zatem nas wszystkich wtedy obecnych zjedna świetlisty krąg pamięci z koniecznym zaproszeniem doń dziś już „nartujących” i „łyżwujących” po tamtej stronie życia.

Henryk Mażul

Fot. Walery Charin

Wstecz