Polak też potrafi!

Uczesanie zrobię pannie…

Żeby się wprosić w dziennikarską gościnę do Zbigniewa Kolaty – właściciela salonu piękna, mieszczącego się przy stołecznej ulicy Maironisa, musiałem swoje odczekać. Traf chciał bowiem, że zacząłem o nią zabiegać akurat wtedy, kiedy gospodarz świeżo wrócił z urlopu, stąd harmonogram jego fryzjerskiej codzienności naprawdę pękał w szwach. Choć, jak się później dowiedziałem, ta codzienność jest takoż pracowita przez okrągły rok.

Ci zatem, którzy decydują się na powierzenie panu Zbigniewowi swej głowy w celu uzyskania budzącej podziw fryzury, niczym do wziętego lekarza albo wysoko postawionego urzędasa mają się wpisać na listę przyjęć z paromiesięcznym wyprzedzeniem nawet. A owe tak znaczne w czasie „do przodu” wymownie dowodzi, że mamy do czynienia z mistrzem nad mistrze w swoim zawodzie. Co właśnie jakże niezbicie potwierdza dwukrotne uzyskanie przezeń „Złotych nożyczek” – najbardziej prestiżowej nagrody wśród fryzjerów stylistów na Litwie.

W znacznej mierze – przypadek

Nie może rodem z Turgiel będący Kolato powiedzieć, że do jednego z najstarszych rzemieślniczych fachów wzdychał już od wczesnego dzieciństwa, że ten odziedziczył w genach od przodków i że przed fryzjerski fotel przywiodła go gwiazda przeznaczenia. Jeśli właśnie tak się stało, zadecydował w znacznej mierze przypadek.

Po ukończeniu turgielskiej podstawówki, on – młody chłopak – podjął się bowiem ciężkiej fizycznej harówy w służbie gazowniczej. Tu, po dwóch latach dopadła go okrutna w swej wymowie śmierć matki – alfy i omegi w ich wielodzietnej rodzinie, która od powijaków wpajała pociechom szczytne ideały, sprzęgnięte z Bogiem, Honorem i Ojczyzną. Wzniosłym treściom Zbyszek już w ławce szkolnej zapamiętale zresztą hołdował, posługując jako ministrant w miejscowym kościele oraz wdziewając mundurek harcerski, a te obie czynności – jak teraz, po latach, postrzega – w jakże znacznym stopniu ukształtowały jego moralny „kręgosłup”.

Stało się też tak, że właśnie Szara Lilijka w niemałym stopniu zaważyła i stała się pomocna w wyborze zawodu, jaki dziś z tak wielkim polotem wykonuje. W ich drużynie „Wilków”, do której zaistnienia w lwim stopniu przyczynił się posługujący wtedy w parafii turgielskiej doskonale znany na Wileńszczyźnie z wielu patriotycznych inicjatyw ksiądz dziekan Józef Aszkiełowicz, przełożonym był gorący orędownik odrodzenia harcerstwa na naszych terenach Zygmunt Trzebiatowski, zamieszkały na co dzień nad polskim morzem.

Gdy Zbigniewa Kolatę, próbującego odnaleźć się w nowej rzeczywistości litewskiej, gdzie po rozpadzie Związku Sowieckiego coraz bardziej szczerzył kły wyraźnie pozbawiony ludzkiego oblicza kapitalizm, olśniła myśl ukończenia w Wilnie kursów fryzjerskich, to akurat druh Trzebiatowski zaproponował mu ostre praktyczne przetarcie w nowym zawodzie, zapraszając do Gdyni i zapewniając czeladnictwo w salonie fryzjerskim „Laurent”, którego renoma wybiegała daleko poza Trójmiasto. Innymi słowy, młody adept nożyczek i grzebienia zyskał nie lada okazję, by wyrobić mocny fundament do późniejszej zawodowej nadbudowy. A że zdradzał połączony z solidnością polot improwizacyjny, po odbyciu praktyki otrzymał propozycję pozostania w Gdyni i dalszej tu pracy.

Podziękował i… wrócił

Nie wierząc własnym uszom, ważył tę kuszącą decyzję przez pewien czas, choć górę zdecydowanie wzięła chęć powrotu w rodzinne strony, poszerzone wprawdzie o Wilno, gdzie miał zakrzątnąć się we fryzjerskim zawodzie. A – przyznać trzeba – mógł z mety zacząć od wielkiego lotu, gdyż Ronald Łaniecki – inny gdynianin o wielkim sercu, który podobnie jak Zygmunt Trzebiatowski w narodowym odrodzeniu Polaków na Litwie naonczas wręcz nieba przychylał, gotów był szerokim gestem fundnąć mu pełne wyposażenie salonu fryzjerskiego. Z własnych funduszy oczywiście. Pod warunkiem wszak, że jak Kolato na dobre rozkręci swój fryzjerski interes, zechce w podobny sposób wyciągnąć pomocną dłoń ku kolejnemu miejscowemu rodakowi, chętnemu sprawdzenia się w modelowaniu fryzur.

Owszem, wyraźnie uskrzydlone widzimisię Łanieckiego mogło imponować, aczkolwiek litewskie gospodarcze realia brutalnie je zdołowały. Zrośnięty za młodu z solidnością Zbigniew, gdy licząc siły na zamiary zważył wszystkie „za” i „przeciw”, tych drugich okazało się zdecydowanie więcej. Po pierwsze, że nie czuł się jeszcze na tyle biegły, by za mistrza uchodzić; po drugie, koszty wynajmu pomieszczenia na salon wyglądały zbyt kąśliwie; po trzecie, straszyło go prowadzenie na własną rękę z tym związanej buchalterii; po czwarte, kosmetyki, których w Polsce było istne zatrzęsienie, u nas dopiero wkraczały na rynek i trąciły deficytem. Postanowił więc w celu dalszego zdobywania zawodowych ostrogów zatrudnić się „u kogoś” i poczekać cokolwiek lepszych czasów. Wcale wprawdzie nie rezygnując z myśli o własnym fryzjerskim kącie. 

Ambitne krok po kroku

Puszczając w ruch otrzymane w Polsce w darze nożyce i suszarkę, miał więc oczy i uszy szeroko otwarte w zasięganiu informacji, skąd nabyć potrzebne meble i całą niezbędną do włosów „chemię”, zgłębiał tajniki księgowości, podstawy przedsiębiorczości oraz marketing usług, a nade wszystko poszerzał fryzjerski kunszt, w czym obok praktycznych nawyków jakże pomocne okazywało się studiowanie sprowadzanych specjalistycznych pism zza granicy, skąd zresztą docierały na Litwę wszystkie modne wówczas trendy. Innymi słowy, uczył się abecadła fryzjerskiego – doboru fryzur w oparciu o zasady antropometrii, czyli dopasowywaniu ich do kształtu twarzy klienta, nakładania makijażu w zależności od typu urody, uzależniania zabiegów pielęgnacyjnych od struktury włosów. A czyniąc to zapamiętale, nie przypominał lubującego się w skakaniu konika polnego, jeśli chodzi o miejsca pracy, gdyż zmienił ledwie dwóch ich gospodarzy.

Co się odwlekło z założeniem własnego salonu fryzjerskiego, nie uciekło po prawie 8 latach. Wiedząc, jak ważne znaczenie dla gromadzenia klienteli ma jego lokalizacja, wynajął po temu niewielkie pomieszczenie przy ulicy Dominikańskiej, w pobliżu obecnego Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, w granicach szczególnie prestiżowo postrzeganej wileńskiej Starówki. Czuł się mile zaskoczony, kiedy z poprzedniego miejsca pracy przyszło za nim około 90 procent obsługiwanych tam klientów, co jakże wymownie potwierdzało zaskarbione zaufanie.

Ponieważ tych klientów niczym za skinięciem różdżki czarodziejskiej przybywało i przybywało, świeżo upieczony właściciel został zmuszony do zatrudnienia czterech młodych fryzjerów, z którymi gotów był się podzielić swym doświadczeniem i wprawą. O doborze, czemu właśnie ten a nie tamten, już wtedy kierował się mistrz-Kolato, obok oceny wprawnym okiem, co nowicjusz potrafi we władaniu grzebieniem i nożycami, również ich predyspozycjami do pracy w zespole, mającego tworzyć zgodną rodzinę, co tak nieobce mu było w turgielskim domu w pożyciu z rodzicami oraz licznym rodzeństwem. Uważa bowiem, że wielką biedą jest, o ile przysłowiową rzepkę każdy sobie skrobie.

Romantycznie nastrajający salon

Progi przy ulicy Dominikańskiej zagrzewali przez prawie lat 5. Teraz natomiast już od lat 6 będący własnością pana Zbigniewa salon lokuje się pod nowym adresem: Maironisa 13. Czyli takoż na wileńskiej Starówce, jakby w połowie drogi między ześrodkowanymi w promieniu niespełna 100 metrów katolickimi świątyniami pod wezwaniami św. Anny, śś. Franciszka i Bernarda oraz św. Michała, a uchodzącą za katedralną cerkwią Przeczystej Bogurodzicy. Nic tu jednak po jazgocie zbiegających się ruchliwych ulic, gdyż salonowego szyldu wypada szukać po dostaniu się przez masywną bramę na okazały dziedziniec, tuż obok wejścia do hotelu „Mabre”. Ten zamknięty ze wszystkich stron plac, określany w architekturze hiszpańskiej albo portugalskiej mianem patio, jest miejscem wręcz wymarzonym, by tu się znalazłszy chłonąć piękno grodu Giedymina, a też idyllicznie zażyć relaksu.

Widoczna po części jak na dłoni wprost z fryzjerskich foteli bajeczna sceneria, obok przywileju spokojnego zaparkowania samochodu, stanowi bez wątpienia magnes, ściągający tu romantycznie usposobione osoby. Przede wszystkim – przedstawicielki płci słabej, skłonne ustrzelić dwa zające naraz: mieć po wizycie modne, budzące zachwyt uczesanie, a przy okazji sprawić duszy istną ucztę wypoczynkową, stanowiącą obok zawodowego mistrzostwa jakże ważną istotę fryzjerskiej filozofii pana Zbigniewa. Filozofii, której jakże obce jest stwierdzenie: co nagle, to po diable.

Klient ma się cieszyć

Każdy więc, kto trafia do jego salonu po raz pierwszy, musi się nastawić na konwersację wyraźnie w tonie lelum-polelum, podczas której jego gospodarz czyni zwiad, czyli wzorem psychologa chce najwięcej się dowiedzieć o gustach i upodobaniach przyszłego klienta, wykonywanym przezeń zawodzie, temperamencie czy też innych cechach charakteru. A niezdecydowani, co zrobić z włosami, by powabnie wyglądać, mogą być pewni, że otrzymają fachową poradę, wspartą możliwością przeglądnięcia zdjęć z niejednego katalogu światowych mód, doboru farb, współgrających z cerą czy nawet z porami roku, które na kalendarzu, a które pozwalają cokolwiek rozjaśnić albo ściemnić loki.

Zresztą, stali klienci, stanowiący notabene aż 90 proc ich ogółu, mimo że ich upodobania są na wylot znane, bynajmniej nie są obsługiwani rutynowo. Kolato nie byłby mistrzem-Kolatą, jakby nie zaproponował rozważenia możliwości zmiany w uczesaniu niech nawet drobnych detali. A wszystko po to, by każdy, kto powierzy mu wymodelowanie fryzury, opuszczał salon z radością na twarzy, którą to radość jego gospodarz ma prawo po części zawłaszczać. Będąc zdania, że wykonywany zawód – to jakże coś więcej niż li tylko rzemiosło, że w tworzeniu piękna fryzjerom stylistom jest wyraźnie po drodze z malarzami lub z przedstawicielami innej artystycznej braci, komu nieobcy jest twórczy polot i plastyczne talenty. Przedtem jednak niż tworzyć piękno, trzeba je odkryć.

Luksus związków ludzkich

Wykonywany zawód odwdzięcza się mu też tym, co Antoine de Saint-Exupery jakże trafnie nazwał jedynym luksusem prawdziwym – luksusem związków ludzkich. Dłuższe i krótsze godziny spędzane w fotelach fryzjerskich, pozwalają klientom (w czym szczególnie prym wiodą panie) snuć w nieskończoność „spowiedzi z życia”.

W przypadku klienteli pana Zbigniewa spod znaku płci pięknej, ma ona naprawdę o czym opowiadać, gdyż za zdecydowaną większością podążają liczone na dziesiątki lat życiorysy, niejeden sukces zawodowy bądź społeczny, solidne stopnie naukowe, stąd obcując człowiek pozyskuje encyklopedyczną wiedzę, ubogaca się duchowo. Natomiast w chwilach ich niepowodzeń, gdy się robi taką dajmy na to trwałą, trzeba umieć przy okazji spłynąć balsamem na poranione dusze, dodać otuchy. Za co, jak z uśmiechem zaznacza mój rozmówca, w rejestrach Pana Boga zyskuje się dodatkowe zapisy o szlachetnych uczynkach.

Dobry fryzjer, o ile nie chce przypominać rzemieślniczego robota, winien ciągle podnosić własne zawodowe mistrzostwo, być na bieżąco ze światowymi trendami mód i nadążać za cywilizacyjnym postępem w domenie wszystkiego, co się kręci wokół grzebienia i nożyczek. A ów postęp naprawdę forsownie zdąża do przodu. Dziś porządnego zakładu fryzjerskiego nie da się wyobrazić bez przeróżnych szczotek do włosów, suszarek, termolaków, prostownic, falownic, karbownic, degażówek, szamponów, odżywek, żelów, kremów, pianek, lakierów, farb, rozjaśniaczy, nie mówiąc już o całym specjalistycznym umeblowaniu. Wszystko to – rzecz jasna – wymaga kosztownych nakładów pieniężnych, zważywszy, iż jedynie za profesjonalne nożyczki trzeba wyłożyć nawet 2,5-3 tysiące litów, a przez to podbija ceny usług. Kształtowanych również w znacznym stopniu tym, co personel zakładu potrafi, jak też jego lokalizacją.

Kiedy zastanawiam się w głos nad ustaleniem, kto liczebnie w zawodzie fryzjerskim przeważa: mężczyźni czy kobiety, pan Zbigniew zaraz służy pomocą, autorytatywnie stwierdzając o wahaniach powyższych proporcji. O ile bowiem kiedyś wyraźną domenę w tym fachu stanowili ci pierwsi (w końcu to przecież królewski fryzjer Dage, czeszący samą markizę de Pompadour, wraz z Legrosem założyli w roku 1763 Paryską Akademię Fryzjerską, a Niemiec Karl Nessler w roku 1905 po raz pierwszy trwale skręcił włosy, czym uszczęśliwił kobiety całego świata), o tyle ostatnimi czasy panie przypuściły frontalny atak na ten zawód i wcale nieźle sobie radzą, co w szczególności dotyczy strzyżenia mężczyzn.

Fryzur długie dzieje

Zawołanemu fryzjerowi styliście, niezależnie od płci, winno ponadto towarzyszyć wcale nie mgliste pojęcie o historii fryzur i fryzjerstwa. Panująca moda – to przecież w znacznym stopniu eklektyzm – czerpanie motywów z przeszłości, mieszanie ich (nieraz w zaskakujących zestawieniach) i nadawanie w ten sposób rumieńców trendom nowym.

Tak czy owak, a przeszłość ta sięga naprawdę zamierzchłych czasów. Bo już w antycznej Helladzie fryzowanie włosów przez kobiety stało się do pewnego stopnia ceremoniałem. Swoje z natury ciemne loki Greczynki rozjaśniały specjalną mieszanką z szafranu, a do najbardziej znanych stylowych ich uczesań należała fryzura „lampadion” (płomień), przypominająca bryłą lampkę oliwną. Takoż wielką wagę przywiązywano do uczesania w starożytnym Rzymie i Egipcie. W państwie nad Nilem paniom z niechlujnie noszonymi włosami groziła nawet kara pieniężna, a lubowano się tam w ozdobnych perukach w kształcie pazia.

Swoje, im tylko specyficzne piętna, odcisnęły też we fryzjerstwie kojarzone z ascezą czasy średniowiecza, nie pozwalające kobietom na nadmierną finezję w rodzajach uczesań, albo wieki XVI i XVII, kiedy to rej w modzie wiodły styl hiszpański i francuski, preferujące gładko uczesane i ozdobione klejnotami włosy. Istną rewolucję spowodował tzw. biedermeier – moda wiedeńska z I połowy XIX wieku, przyzwalająca na ogromną różnorodność fryzur, przez co przestał istnieć jeden model, jakby obowiązujący wszystkich. Ciekawostką może być też fakt, że w roku 1909 Polak Antoni Cierplikowski, obciąwszy francuskiej aktorce Evie Lavalierre długie włosy i uczesawszy krótką chłopięcą fryzurę, zapoczątkował styl „garconne”, a w spolszczeniu – „chłopczycy”, który szybko podbił świat.

Różnorodność konserwatywna raczej

Dziś – jak zauważa biegle rozeznany w przeszłości Zbigniew Kolato – w uczesaniu żeńskim wyraźnie dominuje różnorodność: kto nosi tzw. koński ogon, kto preferuje „chłopczycę”, kto – ondulację; kto jest zwolenniczką zdecydowanych linii geometrycznych, a kto – asymetrii. Z wyraźnym rozgraniczeniem wprawdzie na fryzury świąteczne (te bardziej wyszukane) i codzienne, oparte na prostocie i praktycyzmie.

Grunt, by będące jakże ważną wizytówką wyglądu człowieka włosy były zadbane a nie brudne, rozczochrane i stłamszone w kołtun, co oczywiście dotyczy też mężczyzn. Którzy (czy aby naprawdę bezpowrotnie?) pogardliwie machnęli ręką na ubóstwiane wręcz kilkadziesiąt lat temu hipisowskie czupryny z długością włosów sięgającą ramion. Lansowane jakże konsekwentnie z estrady przez wielu artystów, w czym wyjątku nie stanowił sam Czesław Niemen.

U nas – pod litewskim słońcem – wprawnym okiem pana Zbigniewa widać, że starsze wiekiem panie są zdecydowanie bardziej konserwatywne w kreowaniu uczesań od rówieśnic w Europie Zachodniej, miarkując się jak w ich udziwnianiu, tak też w farbowaniu włosów na chociażby kolor fioletowy, zielony czy niebieski. Już jeśli to czynią, zdecydowanie przystają na różne natężenia brązu, czerni albo blondu. Młodzież dziewczęca – i owszem – jest w tym bardziej śmiała, choć na pewno takoż ustępuje w ekstrawagancji nastolatkom z szerokiego świata.

Nie tylko grzebień i nożyczki

Współczesne fryzjerstwo, oprócz rozprawiania się z długością włosów, gros uwagi poświęca też ich stylizacji – utrwalania z pomocą żelów, lakierów czy sprayów formy loków oraz ich koloryzacji, w czym pogodę robią farby, wszelakie rozjaśniacze, oksydanty. Nie zapomina też współczesne fryzjerstwo o pielęgnacji włosów. O ile w dwóch pierwszych poczynaniach zdecydowanie bryluje nie zawsze łagodna dla skóry i wyniszczająca loki „chemia”, o tyle przy pielęgnacji czyniona jest stawka na profesjonalne szampony, odżywki i maski, wytwarzane przez producentów w wielkim sojuszu z matką-naturą. To prawda, zabiegi z ich wykorzystaniem są znacznie kosztowniejsze, ale za to gwarancja zdrowych włosów – bez porównania większa.

W salonie Zbigniewa Kolaty to, czego się używa do stylizacji, koloryzacji bądź pielęgnacji – stanowi produkcję z najwyższych półek najbardziej znanych światowych firm, ze zdecydowanym wskazaniem na Amerykanów. Być na bieżąco z nowinkami w tym zakresie – również jeden z obowiązków jego gospodarza.

Ciągłe „naprzód!”

A że jest to gospodarz stroniący od spoczywania na laurach, bardziej niż dobitnie potwierdza jedna ze ścian przedsionka salonu, gęsto usiana dyplomami uznania, pisemnymi dowodami ukończenia (również poza granicami Litwy) przeróżnych warsztatowych dokształceń, wszelakimi certyfikatami, podziękowaniami za udziały w pokazach, z demonstracjami autorskich kolekcji włącznie. Wszystko to natomiast, obok wymienionych już przez mnie, a zdobytych w latach 2004 i 2010 „Złotych nożyczek” za wizerunek kobiecy, jakże wymownie zaświadcza o jednym: wśród naszych rodaków na Litwie mamy naprawdę kogoś, kto dzięki pełnej poświęcenia 18-letniej wspinaczce w myśl harcerskiego „Jak dobrze jest zdobywać góry…”, znalazł się na fryzjerskich szczytach i wcale nie zamierza ich opuszczać.

Piszę tu o Zbigniewie Kolacie, jako o błyskotliwym mistrzu nożyczek i grzebienia, aczkolwiek jego salon nosi przecież nazwę salonu piękna, gdyż od pewnego czasu świadczone przez 10 zatrudnionych tu osób usługi zostały poszerzone o zabiegi manicure i pedicure, jak też o przeróżne masaże ciała. A wszystko po to, by uroda sąsiadowała ze zdrowiem niczym siostry bliźniacze.

Zagadywany przy końcu dziennikarskiej gościny o plany na przyszłość, mój rozmówca po odpukaniu w niemalowane zwierza się, że chciałby utworzyć w Wilnie jeszcze jeden salon, co zresztą może nastąpić wcale w nieodległej perspektywie, gdyż ma już upatrzone po temu miejsce. Byłaby to jednak placówka usługowa o nieco innym przeznaczeniu niż obecnie posiadana, gdyż pomyślana wyłącznie dla młodzieży w celu zaspokojenia jej nieco odmiennych od dorosłych potrzeb. Nie zostaje zatem mi nic innego, jak szczera obietnica o zaciskaniu kciuków za praktyczną realizację tego zamiaru oraz życzenie, by dziewczęta i chłopaki zechcieli tu ciągnąć całymi tłumami.

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz