Od pocztowcado kapłana

Zamiast życzeń Urodzinowych…

29 grudnia br. mija 100. rocznica urodzin śp. Księdza ANTONIEGO DZIEKANA. Czcigodnego Kapłana, który bez mała 60 lat swego, prawie dziewięćdziesięcioletniego, życia oddał duszpasterstwu. Kapłana o niełatwej drodze do ołtarza, przy którym służył z radosnym oddaniem i pokorą. Po wielu przeszkodach droga ta została uwieńczona w 1945 roku święceniami, otrzymanymi z rąk – dziś już historycznej postaci – arcybiskupa Romualda Jałbrzykowskiego w Katedrze Wileńskiej. Ks. Antoni Dziekan liczył sobie wówczas 31 lat.

Mieliśmy szczęście poznać osobiście ks. Antoniego Dziekana, zanim jeszcze zatrzymało się jego serce i odszedł do Domu Ojca 12 lutego 2004 roku. To ks. Dziekan jako pierwszy nawiązał kontakt – korespondencyjny – z redakcją „Magazynu Wileńskiego”. A stało się to w pierwszych latach ukazywania się naszego czasopisma. W tym czasie ks. Antoni był proboszczem w parafii sużańskiej (ogółem pełnił w niej służbę ponad 40 lat). Już wówczas jako jeden z nielicznych księży- Polaków starszego pokolenia, którzy podjęli studia seminaryjne jeszcze przed wojną, zafascynował nas swoją korespondencją, przepełnioną wielką wrażliwością, ciekawością świata. W swych listach do redakcji przysyłał własne przemyślenia i refleksje z okazji świąt i uroczystości kościelnych, zabarwione nienatrętnym liryzmem. Były też teksty pouczające, oparte na przykładach z życia, własnych doświadczeniach, podbudowane wspomnieniami z wieloletniej służby duszpasterskiej. Pisane nienaganną kaligrafią, tchnęły troską o świat duchowy wiernych, nie były jednak mentorskie, a pełne optymizmu, życzliwości do ludzi...

Podczas dziennikarskiej wizyty w Sużanach i spotkania z księdzem Antonim w 1996 roku, jeszcze bardziej nas ujął – jako interesujący, dowcipny rozmówca, człowiek o wysokiej kulturze duchowej. W jego skromnie wyposażonym mieszkaniu plebanijnym gros miejsca zajmowały książki, prenumerowana codzienna prasa i... stare pianino, które – jak powiedział – widziało niejedną parafię. Nie służyło mu jedynie za mebel, a było używanym instrumentem, z którym się wiązały osobiste wspomnienia...

Inny ksiądz senior, Antoni Dilys, który w ubiegłym roku świętował dostojny jubileusz urodzin i kapłaństwa, tak oto wspomina księdza Dziekana:

„Był bardzo koleżeński. Zawsze i wszędzie skory do pomocy w czasie rekolekcji i odpustów. Księża często go prosili o wygłoszenie słowa. Nigdy nie odmawiał. Mówił biegle jak po polsku, tak i po litewsku. Kazania miał przygotowane planowo, uważnie i roztropnie. Lubił przeplatać je poezją. (...) Miał ukończoną szkołę organistów, lubił muzykę, śpiew kościelny. Bardzo się starał, by w jego kościele zawsze brzmiał czysty, piękny, modlitewny głos śpiewaków (...)”.

Jednym z ulubionych zajęć ks. Dziekana było kronikarstwo. Lubił pisać: o swych wrażeniach z kolejnych parafii, o historii świątyń, w których mu przyszło być gospodarzem, o ciekawszych stronach własnego życia, albo nawet – co go spotkało, co przeżył jednego dnia. Naszej redakcji udostępnił własny życiorys w formie wspomnień, które spisał będąc już w wieku sędziwym, w Sużanach – ostatniej swojej parafii. Uważamy, że są interesujące i zasługują na osobne wydanie.

Polecamy naszym szanownym Czytelnikom pierwszy odcinek tych wspomnień – z okazji dostojnej daty śp. Kapłana. Duszpasterza, który po laury nie sięgał, ale na pewno na nie zasłużył swą długoletnią i oddaną pracą w czasach, nie sprzyjających szerzeniu wiary i życiu z Bogiem. Mimo różnych przeszkód, zawsze pozostawał Jego wiernym Rycerzem. A my pozostajemy z nadzieją, że ks. Antoni cieszy się Jego Królestwem. 

Mój dom, moje strony rodzinne

Urodziłem się 29 grudnia 1914 roku w leśniczówce leśnictwa Szwedzka Grobla (ówczesny powiat oszmiański), z rodziców, ślubnych małżonków – Wincentego i Michaliny Dziekanów. Ojciec (rok urodzenia 1872) był od mojej matki – córki Michała Sklepowicza, o 16 lat starszy. Nasza rodzina należała do parafii Konwaliszki. W tej miejscowości od wieków zamieszkiwały rodziny o nazwiskach Proboszcz i Dziekan. Taka oto hierarchia kościelna… Proboszczów już nie zostało (jedni wyjechali do Polski, inni nie żyją), a Dziekanów spotkać tam można do dziś. W konwaliskim kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa zostałem ochrzczony. Na miejscowym cmentarzu spoczywają moi rodzice i krewni.

Ojciec za młodu ukończył tzw. „narodnoje uczyliszcze” (to jakby dzisiaj szkoła podstawowa) w sąsiednim miasteczku Dziewieniszki, które było wówczas w gestii powiatu oszmiańskiego. Po ukończeniu tej szkoły ojciec mógł liczyć na jakieś stanowisko, ponieważ w tamtych czasach rzadko kto z wieśniaków się uczył. Władze powiatowe w Oszmianie proponowały ojcu podjęcie pracy w miasteczku Smorgonie w charakterze „uriadnika”, tzn. starszego policjanta. Nie zgodził się, ponieważ nie chciał być „postrachem dla swoich ludzi” – jak mówił. Ale z powodu tego, iż nie mógł liczyć na ojcowiznę w miejscowości Masiuny (dziadkowie posiadali niewiele ziemi ornej), przyjął propozycję pracy w leśnictwie Szwedzka Grobla, obejmującym lasy między Dziewieniszkami, Konwaliszkami i Narwiliszkami. Leśnictwo należało do dóbr hrabiny Umiastowskiej, razem z okolicznymi wioskami. Ojciec, który kochał przyrodę, pieczę nad szumiącymi borami przyjął jako dar losu.

Tam właśnie, w leśniczówce, w samotnym domu wśród lasów, przyszedłem na świat, podobnie jak moje rodzeństwo. A było nas czterech chłopców i jedna dziewczynka: Aleksander, Antoni, Wiktor, Michał i Genowefa. Niedaleko leśniczówki przecinały się dwie drogi, prowadzące do Dziewieniszek i Oszmiany. A dookoła – tylko las i las. Kołysanki nam, dzieciom do snu nuciły szumiące jodły, sosny, brzozy… Ozdobą naszego podwórka były jarzębiny, które do zimy kraśniały pękami dorodnych jagód. Wczesną wiosną budziły nas chóry ptaszęce, a w borze, ku naszej dziecięcej radości, zakwitały puszyste sasanki. Moje dzieciństwo – to drzewa, krzewy, stworzenia leśne – na wyciągnięcie ręki, tuż za progiem.

Życie religijne i święta w rodzinie

Rodzice moi byli ludźmi głęboko religijnymi. Święta i uroczystości roku kościelnego były w naszym domu ściśle przestrzegane, a posty bezwzględnie zachowywane. Widziałem ze strony rodziców szacunek do kapłanów. Ojciec, obdarzony dobrym głosem, śpiewał w chórze kościelnym.

Jako dziecku zapadło mi szczególnie do serca i pamięci przeżywanie w domu rodzinnym wielkich świąt kościelnych. W Wigilię Bożego Narodzenia, po wspólnie odmówionym pacierzu, ojciec głośno wspominał krewnych, żywych i umarłych, inicjował za nich modlitwę, polecał nam, dzieciom, by sobie nawzajem oraz wszystkim przebaczyć winy. „Dziecię Boże przynosi nam Pokój i Miłość – mówił. – Połączcie się w duchu z bliskimi, obecnie wśród nas nieobecnymi”. Łzy w oczach rodziców i uroczysta chwila dzielenia się opłatkiem... Następnego dnia o poranku – wyprawa na Pasterkę, a po powrocie – wymiana wrażeń z kościoła. Po świątecznym posiłku ojciec śpiewał kolędy, a myśmy mu wtórowali.

Wielkanoc była świętem szczególnie oczekiwanym, niezrównaną ucztą duchową. Tym bardziej że łączyła się z wiosną, pobudzającą wszystko wokół do nowego życia. Budził się las: rozlegały się radosne chóry ptaszęce, szemrały strumyki powstałe ze stopniałego śniegu, nad rzeczką zakwitały przylaszczki i niezapominajki, a w borze – pluszowe sasanki. Wiosenna radość!.. Dopełniała ją Rezurekcja Boża, na którą śpieszyliśmy do kościoła. Kiedy byliśmy jeszcze małymi dziećmi, zostawaliśmy w domu pod opieką mamy. Ojciec jechał do kościoła sam, wiózł do poświęcenia nie tylko czerwone jajka, lecz też wszystkiego po trosze, co się później, po jego powrocie, znajdywało na świątecznym stole, a więc chleb, kiełbasa, szynka, masło, ser i inne pyszności. Zwykle było tego pełen koszyk.

Ojciec wnosił ten magiczny dla nas, dzieci koszyk do domu i wówczas rozpoczynał się świąteczny ceremoniał. Po przekroczeniu progu rodzic witał domowników: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”, a następnie: „Chrystus Zmartwychwstał, nam radość dał. Weselmy się więc w Panu! Alleluja!”. Następnie stawiał kosz ze święconym na stole i szedł rozprzęgać konia, po czym starannie mył ręce. Mama tymczasem nakrywała do stołu. Po modlitwie dzielono się święconym jajeczkiem, a chwili tej towarzyszyło jakieś szczególne skupienie i wzruszenie na twarzach rodziców.

Nareszcie nastawał czas dogodzenia swym podniebieniom: jakże smakowały szynka i słodkie wypieki po okresie ścisłego postu! Po posiłku ojciec śpiewał pieśni wielkanocne, mama mu wtórowała i nas, dzieci, do śpiewu zachęcano. Resztę dnia rodzice wypoczywali, a nas przepełniały wrażenia, więc wymyślaliśmy różne gry i zabawy. Wieczorem słyszało się śpiewy wielkanocne od strony Nowych Mieżan, Zajanowa, Utkanów. To tak zwani „łałuje” grupami chodzili od domu do domu, rozweselając sąsiadów.

Drugiego dnia Wielkanocy mali chłopcy, tzw. żaczkowie (najczęściej to byli ministranci), chodzili od domu do domu i czytali urywki z Ewangelii, np. o tym, jak to święci Łukasz z Kleofasem szli do miasteczka Emmaus i Jezus szedł z nimi… Za to żaczków obdarowywano, zazwyczaj kolorowymi jajkami. Dotychczas pamiętam te Wielkanoce z czasów mojego dzieciństwa, które się przeżywało z wielką radością. Teraz są inne czasy, ścisłe posty nie obowiązują, a święta nie wywierają takich jak niegdyś wrażeń.

W życiu religijnym nie tylko naszej rodziny, lecz też całej parafii arcyważną rolę odgrywała spowiedź, szczególnie wielkanocna i różańcowa. Ponieważ nie zawsze i nie wszyscy parafianie chętnie szli do spowiedzi do swego proboszcza, więc ten zapraszał w maju i październiku księży-sąsiadów do słuchania spowiedzi. Była to piękna okazja do spotkań dla okolicznych kapłanów.

Przebłyski powołania

Gdy tylko zacząłem chodzić do kościoła, moim marzeniem było służyć do Mszy świętej. Być ministrantem – toż to być blisko kapłana, przy ołtarzu!.. Po przyjęciu I Komunii św. zaraz poszedłem do zakrystii, poprosiłem zakrystiana, by dał mi komżę… I rozpłakałem się, ponieważ w ostatniej chwili pomyślałem, że mi odmówi. Tak się jednak nie stało, więc wracałem do domu szczęśliwy. Kiedy mój starszy brat Oleś dowiedział się o tym, że będę ministrantem, również zechciał nim być. Nasz ksiądz proboszcz Donat Linart powiedział: „Jeżeli chcecie dobrze się nauczyć przysługiwać do Mszy św., trzeba do kościoła przychodzić w dni powszednie”. Ale mama się nie zgodziła, żebyśmy oboje z bratem codziennie szli do kościoła – potrzebna była nasza pomoc przy gospodarstwie. Po rodzinnej naradzie postanowiliśmy, że będziemy z bratem chodzili do kościoła po kolei.

O, jakże szczęśliwy czułem się przy ołtarzu! Wydawało mi się, że jestem już w przedsionku nieba. Zwłaszcza w dni świąteczne, kiedy grały organy, rozlegał się śpiew, pachniało kadzidło… Szybko się nauczyłem podawać księdzu odpowiedniego koloru szaty liturgiczne, a później nawet zakładałem w mszale właściwą stronę z liturgią na dany dzień przypadającą.

Pewnego razu, w czasie odbywających się misji w Dziewieniszkach, misjonarz do mnie się zwrócił: „Widzę, że dążysz do kapłaństwa. Powiedz swojemu ojcu, żeby przyszedł do nas. Być może zabierzemy cię do Wilna, gdzie zdobędziesz maturę gimnazjalną, a później pójdziesz do seminarium”. W moim dziecięcym sercu obudziła się radość, ale i… strach. Pojechać do Wilna – to znaczy opuścić rodzinny dom, rodziców, braci... Nic ojcu nie powiedziałem o propozycji misjonarza. A gdy podrosłem, mocno tego żałowałem, gdyż zrozumiałem, że innej takiej szansy – wejść na drogę prowadzącą do kapłaństwa – nie będzie.

Często, gdy w domu nikogo nie było, stroiłem ołtarz i „celebrowałem”. Pewnej niedzieli tak się przejąłem moją „celebrą”, że nie spostrzegłem, iż rodzice wrócili z kościoła i w milczeniu mnie obserwowali… Zdarzało się, że pasąc bydło, bracia pomagali mi urządzić na pastwisku „ołtarz”, a następnie służyli mi „do mszy”…

…Upłynęło wiele lat, miałem już za sobą kilka dziesięcioleci kapłaństwa, gdy pewnego razu przyjechał odwiedzić mnie z Polski mój brat Michał. Poprosił, byśmy pojechali razem na Szwedzką Groblę i tam, w borze, gdzie niegdyś jako dziecko „celebrowałem”, bym odprawił prawdziwą Mszę świętą. Nie zgodziłem się, bo uważałem, że potrzeba na to pozwolenia biskupa.

…Im dalej, tym częściej myślałem o drodze kapłaństwa. Ale jak mogłem dążyć do spełnienia mojego marzenia? Musiałbym przedtem zdobyć maturę, a na naukę moja rodzina środków nie miała.

Moje nauki

Pierwszą nauczycielką była mama, która mnie i mojemu rodzeństwu pokazała literki, nauczyła sylaby łączyć w słowa. Pierwszą książką był polski elementarz, następnie – modlitewniki. Ojciec, który miał ukończone „narodnoje uczyliszcze”, uczył nas czytania i pisania w języku rosyjskim.

Po przybyciu do naszych stron legionów polskich, otwarto szkołę polską (początkową) w miejscowości Utkany. Panowały w niej atmosfera i duch religijno-patriotyczny. Do szkoły chodziłem wraz z bratem, codziennie pokonując pięć kilometrów przez gęsty las. Niejeden raz zimą zastąpił nam drogę wilk, ale jakoś nigdy krzywdy nie wyrządził…

Była to szkoła czteroklasowa, mieszcząca się w jednej izbie, a jej kierowniczką i jedyną nauczycielką była Janina Pietraszówna, pochodząca z Ejszyszek. Zawsze będę ją ciepło wspominał, jako człowieka i pedagoga z prawdziwego zdarzenia… Wraz z bratem z mety znaleźliśmy się w klasie czwartej, ponieważ nauczycielka uznała, iż dobrze zostaliśmy przygotowani w domu. Nauka ani mnie, ani bratu nie sprawiała żadnych trudności, mieliśmy same celujące oceny. Kiedy chodziłem do klasy piątej do szkoły w Dziewieniszkach, moja nauczycielka z Utkanów nauczała mnie tam kaligrafii, z której zawsze miałem piątkę. W tej szkole, do której również chodziło się pieszo, ukończyłem osiem klas. I wówczas... poczułem się tak bezradny, jak płynący łódką, gdy woda unosi mu wiosło…

Pragnąłem dalej się uczyć, a dalsza nauka możliwa była jedynie w Wilnie. Trzeba by było wynająć mieszkanie, zatroszczyć się o wikt… Na rodziców nie mogłem liczyć. Wiadomo, jakie to były niespokojne czasy na tych terenach, gdzie władza przechodziła to do Niemców, to do Rosjan… W czasie inwazji bolszewików mój ojciec, wraz z sąsiadami, którzy mieli koni w swych gospodarstwach, zmuszony był do przewożenia broni. W okolicach Oszmiany mężczyźni najechali na minę… Ktoś stracił życie, mój ojciec miał okaleczone nogi, dłuższy czas leżał w oszmiańskim szpitalu. Niemłody już wówczas i kaleki nie mógł dłużej w leśnictwie pracować. Rodzina musiała wracać na ojcowskie skromne zagony, zaniedbane w ciągu 22 lat jego pracy w Szwedzkiej Grobli…

Traciłem już nadzieję na dalszą edukację, chociaż zawsze starałem się nie upadać na duchu. Miałem w pamięci pewną myśl, wyczytaną w „Rycerzu Niepokalanej”: „Nawet w najczarniejszą godzinę – Bóg przychodzi z pomocą”. Wierzyłem, że czuwa również nade mną…

Od dłuższego czasu w Dziewieniszkach sprawował obowiązki organisty Szymon Sankowski, człowiek już w podeszłym wieku, dobry, życzliwy. Właściwie był Litwinem, miał nazwisko Sankauskas i pochodził z Kiejdan. Ale jako że ożenił się z miejscową Polką i mieszkał wśród Polaków, przedstawiał się jako Sankowski. Państwo Sankowscy własnych dzieci nie mieli. Organista pokochał mnie – ministranta jak własnego syna i powziął myśl, by wyuczyć mnie swojego zawodu. Marzył, by na stare lata jam go w jego obowiązkach zastąpił, bym został jego przybranym synem. Ojciec mój nie czynił w tym przeszkód, wiedząc o moich dążeniach do dalszej nauki. Kiedy więc jeszcze uczęszczałem do szkoły w Dziewieniszkach, po lekcjach uczyłem się u Sankowskiego gry na organach.

Muszę od razu z pewnym smutkiem zaznaczyć, że nie udało się mi spłacić długu wdzięczności moim opiekunom, państwu Sankowskim, otoczyć ich opieką i troską na stare lata – zbyt szybko odeszli do królestwa wiecznego…

Po paru latach nieźle już grałem i częściowo zastępowałem mojego nauczyciela w jego pracy. Jednak ta moja prywatna nauka nie miała przyszłości. Chodzi o to, że abp Romuald Jałbrzykowski otworzył w Wilnie przy ul. Dominikańskiej szkołę organistów. Była to trzyletnia szkoła Józefa Montwiłła (nazywano ją „Montwiłłówką”). Ogłosił, że organista w kościele powinien ukończyć tę szkołę. Nie mogłem nawet o tym marzyć, ponieważ nauka była płatna… Ale znów stał się cud: wydano mi w gminie, staraniem mojego opiekuna, specjalne zaświadczenie i rekomendację, więc za naukę płacić nie musiałem.

Ponieważ miałem już pewną wprawę muzyczną, szkołę organistów ukończyłem za półtora roku.

W Hermaniszkach

Jako dyplomowany specjalista zostałem skierowany do pracy w Hermaniszkach oddalonych o 4 km od Woronowa, do parafii ks. proboszcza Wacława Romanowskiego. W Hermaniszkach był piękny murowany kościół (w pobliskim Woronowie – drewniany), w którym dwa lata organistowałem.

…Zapał młodych lat!.. Poprowadziłem w Hermaniszkach czterogłosowy chór kościelny, zorganizowałem dla młodzieży i razem z nią – teatrzyk, w którym graliśmy różne humorystyczne scenki. Urządzaliśmy wspólne młodzieżowe zabawy. Założyliśmy ochotniczą straż pożarną.

Chciałbym tu w kilku słowach przywołać wspomnienia z tamtych lat o kolegach i przyjaciołach, osobach mi bliskich.

Janek Wołyniec. Pomagał mi w realizacji wszystkich moich poczynań, sympatyczny i uczynny chłopiec. Niestety, niezbyt pomyślnie się ożenił, po czym sam zaczął prowadzić rozwiązły tryb życia. Zmarł na gruźlicę mając zaledwie 32 lata.

Ziuta Romanowska była siostrą księdza proboszcza Wacława Romanowskiego. Uczyłem ją muzyki. Łączyła nas piękna czysta przyjaźń. Zmarła w Polsce.

Franciszek Romanowski – brat ks. proboszcza, stary kawaler. Śpiewał w chórze kościelnym. Wesołego usposobienia, lubił prawić dowcipy. Zmarł w Lipniszkach.

Konstanty Zwierko był organistą do mojego przyjazdu tutaj. Zaprzyjaźniłem się serdecznie z jego synem Stanisławem, który zmarł w 1998 roku w Niemczech. Piękna postać.

W Peliszczy, Bezdanach, Połoczanach

Miałem duże aspiracje do dalszej nauki, ale, niestety, nie miałem na to możliwości materialnych. Postanowiłem samodzielnie zarobić pieniądze na ten cel, podejmując pracę na poczcie. Dyrekcja pocztowa w Lidzie przyjęła mnie na okres tzw. praktyki. Jeździłem rowerem do Woronowa, gdzie się uczyłem zawodu pocztowca, obsługiwania telegrafu. W Wilnie pomyślnie zdałem egzamin, po czym zostałem skierowany do pracy na Polesiu, do wsi Peliszcze, gdzie otrzymałem zastępstwo pocztowca. Była to duża wieś – około 160 chat, a mieszkańcy – wierzący, wyznania rzymskokatolickiego.

Przepracowałem tam dwa lata, w ciągu których zjednałem sobie miejscowych mieszkańców. Niektórzy nawet płakali, gdy wyjeżdżałem… Pozostała stamtąd znajomość języka ukraińskiego i miłe wspomnienia o miejscowych ludziach – szczerych i życzliwych.

Bezdany – kolejna placówka, dokąd zostałem skierowany, tym razem już do samodzielnej pracy. Tu poczta mieściła się przy fabryce „Krajowa międlarnia lnu”. W lokalu poczty panował chłód, ale byłem młody i z tą niewygodą dawałem sobie jakoś radę. Po paru latach zwierzchnicy ocenili moją pracę dodatnio i uznali, że należy mi się wyróżnienie, więc wylądowałem tym razem w Połoczanach koło Mołodeczna.

Tu, w większej niż poprzednie placówce, czekała na mnie robota od rana do nocy. Muszę jednak powiedzieć, że miałem aż dwóch pomocników: listonosza i elektromechanika.

Oprócz obowiązków służbowych musiałem jeszcze znaleźć czas na naukę, by przygotować się do matury i przygotować brata Wiktora do egzaminów za siedem klas szkoły powszechnej…

Takie „forsowanie” nie mogło, niestety, nie odbić się ujemnie na moim zdrowiu. Lekarz w Mołodecznie powiedział mi: „Masz pan zaciemnione płuca i serce nie jest w porządku. Musisz przerwać pracę, inaczej – katastrofa”.

Pracy nie chciałem porzucać, ale los sam zadecydował: zaginięcie pewnego tajnego listu dyrekcji poczty i telegrafu spowodowało zwolnienie mnie z zajmowanej w ciągu trzech lat posady.

Z próżni – na nowe tory życia...

Wróciłem do rodzinnego domu w Masiunach i stwierdziłem, że nie ma tam dla mnie roboty, żebym mógł sobie na naukę zarobić… W pobliskich Konwaliszkach obowiązki pocztowca sprawował pan Alenowicz, który kierował również sklepem spółdzielczym. Często prosił mnie, bym go zastąpił na poczcie, więc „z braku laku” wyręczałem go w tym. Mając sporo wolnego czasu prowadziłem intensywną korespondencję z różnymi zrzeszeniami zakonnymi, prosząc o przyjęcie mnie do swego grona. Odpowiedzi były odmowne.

Napisałem również list z prośbą o radę do znajomego mi pana Konstantego Zwierko z Hermaniszek, który, mimo już podeszłego wieku, pełnił jeszcze obowiązki organisty i pocztowca w miejscowości Krupowo. Odpowiedź od pana Konstantego nadeszła bez zwłoki: „Przyjeżdżaj zaraz. Zastąpisz tu mnie przy organach i na poczcie”. Pojechałem i zostałem.

W Krupowie poznałem pana Serafina, byłego kierownika miejscowej szkoły. Wraz z początkiem roku szkolnego pan Serafin został przeniesiony do pracy w Lidzie. Tam się spotkał z księdzem Stanisławem Możejko, któremu opowiedział o mnie i moich beznadziejnych dążeniach do dalszej nauki. Ksiądz Możejko kazał mi przyjechać… Właśnie tej osobie zawdzięczam skierowanie do nowego życia.

Ksiądz Stanisław przyjął mnie na organistę w kościele pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Lidzie. Zapisał mnie również do wieczorowego gimnazjum.

Łatwo nie było. Grałem na organach w kościele, prowadziłem chór, porządkowałem kancelarię parafialną. Na naukę pozostawały mi tylko noce. Zdarzało się, że grając na organach, zerkałem jednym okiem do podręcznika z fizyki, bo egzaminy były tuż, tuż. Zdarzało mi się nawet zemdleć ze zmęczenia, ale ogromna chęć dopięcia celu przemogła wszystkie trudności…

Po paru latach spędzonych w Lidzie byłem przygotowany do egzaminów maturalnych. Maturę składałem jako eksternista w roku 1938 w Wilnie, w Kuratorium Szkolnym. Razem ze mną ubiegali się o świadectwo maturalne osoby wojskowe, oficerowie… Zapamiętałem egzamin z religii. Jeden z księży, wykładowca tego przedmiotu, będący członkiem komisji egzaminacyjnej, nazywał się Siekierko. Jakimś cudem się dowiedział, że młodzieniec o nazwisku Dziekan przyszedł na egzamin z różańcem i po kryjomu go odmawiał… Błogosławił mi z całego serca: „Idź z Bogiem!”.

Gorycz rozczarowania…

Ze świeżutkim świadectwem maturalnym od razu udałem się do seminarium duchownego w Wilnie. Było lato i wszyscy księża profesorowie mieli wakacje. Zastałem tego dnia jedynie ks. Krasowskiego, „gospodarza i karmiciela” kleryków.

Wyznałem ks. Krasowskiemu moją ogromną chęć wstąpienia do seminarium duchownego, ale w odpowiedzi zostałem „uziemiony” w moich zamiarach. Dowiedziałem się, że wstępujący obecnie do seminarium podejmują jednocześnie studia uniwersyteckie, a za wszystko trzeba płacić. Za studia – 300 złotych rocznie, za mieszkanie i wyżywienie w seminarium – 250 zł rocznie. Wyliczyłem, że w ciągu sześciu lat studiów wychodziła niebotyczna dla mnie suma… Gorąco mi się zrobiło… W naszym gospodarstwie rolnym nie mieliśmy nic cennego, oprócz krowy czy konia. Krowa w latach trzydziestych kosztowała około 100 złotych. Przez chwilę pomyślałem: by zdobyć co roku 550 zł na naukę, trzeba by było sprzedać 5 krów, a rodzice mieli tylko dwie…

Powiedziałem: „Niestety, rodzice moi nie są tak zamożni i nie mogą takiej sumy zapłacić”. Na co ks. Krasowski odpowiedział poirytowany: „To nie zawracaj głowy sobie i innym”. I dodał ciszej: „Komu Bóg daje powołanie, temu też daje możliwości…”.

Wyszedłem na ulicę niewiele co widząc z powodu łez… Mimo wielkiego zmartwienia, po pewnym czasie poczułem głód. Przy ulicy Mostowej siostry kazimierzanki prowadziły tanią jadłodajnię, do której czasami zachodziłem, gdy przyjeżdżałem do Wilna. Wstąpiłem tam, by coś zjeść. Widocznie, spożywając zupę, nietęgą miałem minę, gdyż po posiłku siostry zakonne zawołały mnie do pokoiku obok kuchni. Zapytały: „Co się stało? Podziel się swoim zmartwieniem”. Opowiedziałem im o wizycie w seminarium. Poradziły, bym pojechał do Kalwarii, gdzie w tym czasie przebywał ks. rektor seminarium Jan Uszyłło i żebym się z nim spotkał, opowiedział o swych zmartwieniach. Naszkicowały mi marszrutę, bym nie zbłądził i powiedziały: „Jedź natychmiast, a my będziemy za ciebie się modlić”.

Ks. rektor Uszyłło przyjął mnie bardzo serdecznie, po ojcowsku. Zapytał, z jakiej parafii pochodzę. Gdy odpowiedziałem, usłyszałem, że zna tę parafię i jej księży. Zażartował, że jestem prawie jego sąsiadem, ponieważ pochodził z Ejszyszek. A gdy opowiedziałem mu krótko o moim marzeniu, by zostać kapłanem i o tym, że dziś właśnie w seminarium zostało ono rozwiane jak puch, usłyszałem: „Niech twój ojciec wybierze w gminie zaświadczenie o tym, że obecnie rodzina nie jest w stanie płacić za naukę. Zwróć się z tym zaświadczeniem do ks. Michała Klepacza, dziekana wydziału filozoficzno-teologicznego uniwersytetu. On ci każe podpisać weksle. Będziesz te weksle opłacał po pięciu latach pracy w kapłaństwie”. „A co z opłatą w seminarium?” – desperacko brnąłem dalej w tej trudnej dla mnie rozmowie. Na to moje pytanie ks. rektor najpierw się zamyślił, po czym odpowiedział pytaniem: „A może zamiast opłaty mógłbyś odpracować w seminarium?”. Powiedziałem nieśmiało, że skończyłem szkołę organistów i posiadam już kilkuletni staż pracy. „To dlaczego nie powiedziałeś o tym na początku?! – ucieszył się ks. rektor. – Potrzebny tu jest organista, by grać na nabożeństwach w seminarium. Należałoby też zorganizować i poprowadzić klerycki chór”. I dodał na zakończenie rozmowy: „Bracie, przyjmujemy cię i zwalniamy od opłat w seminarium. Widocznie Bóg cię kocha i otwiera przed tobą tę drogę…”.

Pierwszy raz w życiu chciało mi się płakać… ze szczęścia. Do domu wracałem na skrzydłach mojego Anioła Stróża…

(Cdn.)

Ks. Antoni Dziekan

Zdjęcia z albumu ks. Antoniego Dziekana 

Wstecz