Po swojemu Wilno wyśpiewać...

Podczas koncertu pieśni biesiadnej, odbytego 23 listopada br. w sali Domu Kultury Polskiej w Wilnie, Ryszard Bryżys należał do najbardziej aktywnych jego uczestników. Prócz tego bowiem, że kilkakrotnie popisywał się w występach indywidualnych, zapamiętale nucił do wtóru innym, a ręce odruchowo latały w takt melodii po klawiaturze tak nieodłącznie towarzyszącego akordeonu. Przywoływany tego dnia repertuar jest mu przecież szczególnie bliski, gdyż po części współbrzmi z tym, jaki spotykamy również na prywatkach i weselach w Wilnie i na Wileńszczyźnie, od ponad ćwierćwiecza okraszanych muzycznie przez Bryżysa, a pozwalających przykładowo tym, co świeżo wymienili obrączki, oraz ich gościom popadać w iście szampańskie nastroje.

Żeby doszukać się własnego praźródła na pięciolinii, winien Ryszard koniecznie cofnąć się w dzieciństwo – do lat 70. ubiegłego stulecia. Los jedynaka sprawił, iż odgradzany przez rodziców od zgubnych wpływów tzw. ulicy był zmuszany po odrobieniu lekcji do… częstego obcowania z radiem, skąd płynęły naonczas melodie bardziej klasyczne niż estradowe.

Jak to dzieciak, słuchał tego na pełen głos, wystawiając zapewne na benedyktyńską próbę sąsiadów z klatki schodowej rodzinnego domu przy stołecznej Dobrej Radzie. Dziś z uśmiechem wyznaje, iż cierpliwość ta musiała wzrastać do kwadratu, kiedy takoż pełnią głosu wspomagał emitowane na antenie piosenki.

Traf chciał, by w tej muzycznej edukacji wyciszył go akordeon. Usłyszany na żywo podczas pobytu wraz z rodzicami na weselu, zrobił na nim iście piorunujące wrażenie. Odtąd zaczął żyć jedną myślą – nauczenia się grać na tym magicznym pudle, nie dając rodzicom spokoju, by takowe dlań nabyli. Poczuł się w siódmym niebie, kiedy niebawem to nastąpiło i kiedy został zapisany do szkoły muzycznej w klasie właśnie tego instrumentu. On, trzecioklasista polskiego pionu klas Wileńskiej Szkoły Średniej nr 29 (obecnej im. Szymona Konarskiego), musiał odtąd zgłębiać wiedzę „na dwa fronty”, wcale jednak nie narzekając na trudności.

Ferie, a w szczególności spędzane u babci w Korwiu letnie wakacje, pozwalały w całości oddać się akordeonowym pasjom, zaspokajanym nieraz nawet przez 8 (!) godzin dziennie. Nikt go do tego nie zmuszał, stąd na pozór monotonne bębnienie w klawisze bynajmniej nie przypominało „pańszczyzny”. Cieszył się radością jednostajnie przyśpieszoną z każdego opanowanego nowego utworu, ubogacającego repertuar, który zresztą prezentował się coraz ambitniej. Uwieczniał go na szpulowym magnetofonie, a to, co wyczarowywały palce, wspierał głosem o najniższej w skali męskiej basowej barwie.

Gdy w roku 1976 niezmordowany w rozochocaniu młodzieży do twórczości amatorskiej śp. Władysław Korkuć podjął się tworzenia w Wileńskiej Szkole Średniej nr 29 zespołu, mającego krzewić rodzimy folklor, akordeonista Ryszard był dlań jak znalazł na członka kapeli. Przystał do „Świtezianki” na całych lat 8, czyli aż do zrobienia matury w roku 1984, otrzymując obok świadectwa dojrzałości dyplom za szczególne sukcesy w zdobywaniu wiedzy muzycznej.

Wbrew nakazowi logiki tej wiedzy muzycznej nie zechciał zgłębiać na uczelni wyższej, gdyż zamiast do konserwatorium skierował kroki do Wileńskiego Instytutu Inżynierów Budowlanych. Smakowanie studenckiego chleba przerwało jednak rychłe powołanie do sowieckiego wojska. Jednostka rakietowa, dokąd trafił, nie szczędziła całodobowych dyżurów, równoznacznych z mnogością czasu wolnego. By go wykorzystać z maksymalnym pożytkiem, rozpoczął naukę gry na gitarze, a ukryty w genach muzyczny dryg sprawił, że wieńczył ją sukces, przypieczętowany nawet występami w garnizonowym klubie przed mundurową publicznością.

Po powrocie w roku 1986 do cywila niezwłocznie podążył na uczelnię celem kontynuowania inżynieryjnych studiów. Musiał zdwajać wysiłek, gdyż dwuletni okres żołnierki spowodował pewne luki w wyniesionej ze szkoły wiedzy. Szybko jednak złapał właściwy rytm, co pozwoliło rozglądnąć się za możliwością dorobienia do stypendium, opiewającego na kwotę 40 rubli, w czym pomocny okazał się akordeon.

Potaknąwszy propozycji Ryszarda Baranowskiego, zaczął bowiem grywać po weselach. Również tych wiejskich, co wiązało się z dodatkowymi trudnościami. Dziś, gdy się cofa wspomnieniami do tego okresu, jak żywe stają mu następujące rodzajowe scenki: rozklekotany autobus marki ŁAZ kołacze się żwirówką, kędy Wileńszczyzny drogi kraj, wzbijając tumany kurzu, który przez nieszczelne drzwi wciska się do wnętrza, osiadając bezlitośnie na wygalantowanych weselnikach w stopniu tak wielkim, że u kresu podróży garnitury pana młodego, swata i drużbantów przypominały roboczy strój młynarza.

A on – jak na ofiarnego muzykanta przystało – niby nic wygrywał w tej utrudniającej oddech zadymce wesołe dźwięki i takoż podśpiewywał na domiar. Owszem, było to opłacane wedle zawczasu ustalonej taryfy, choć przecież nie do pozazdroszczenia dla zdrowia. Tylko że wtedy człowiek młodością tryskał i wręcz kipiał energią…

Końcówka studiów wystawiła jednak Ryszarda na szczególną próbę sił. Będąc na trzecim ich roku, zdecydował się na zdeptanie ślubnego kobierca z wybranką serca Sabiną, a po roku przyszedł na świat pierwszy z synów – Paweł. Przypadło to akurat na rozbrat Litwy ze Związkiem Sowieckim, który nie mogąc się z tym pogodzić, zarządził Pogoni blokadę gospodarczą. Siłą rzeczy zmuszony więc został młody ojciec do prania pieluch pierworodnego w zimnej wodzie i opatulania go w co się dało, gdyż temperatura w pokojach sięgała zazwyczaj niewielu stopni.

Poczuwając się do obowiązku utrzymania rodziny, zaraz po własnym ożenku wspólnie z Jerzym Konczaninem i Genadiuszem Markowskim (istnym wirtuozem gitary) założył Bryżys zespół weselny. Z nastaniem blokady, choć wymoczone w zimnej wodzie palce nie do końca posłusznie bębniły po klawiaturze akordeonu, niczym w transie podążali od zamówienia do zamówienia, których mieli w bród. Nie zważając, że nierzadko śpiewali przy minusowej temperaturze i para im z ust buchała, czynili to bez taryfy ulgowej, z całego serca do ludzi i zamiłowania do muzyki.

W roku 1991, po otrzymaniu dyplomu inżyniera, mógł Ryszard zwolnić tempo w życiowej galopadzie. Choć nie do końca. Nie tylko dlatego, że po tym, kiedy w roku 1992 przyszedł na świat Marek, troski rodzica wypadło mnożyć na dwa. Przypadające na początek ostatniej dekady minionego stulecia nasze narodowe odrodzenie znajdowało mocne ujście również na muzycznej płaszczyźnie.

W sukurs „Wilii” i „Wileńszczyźnie” (której zresztą przez ponad rok za namową stryjecznej siostry Łucji Bryżys użyczał w chórze swego basu Bryżys) śpieszyły coraz to nowe powstające zespoły. Rej szczególnie aktywny na patriotycznej nucie wodziła Kapela Wileńska, a skrzypek Zbigniew Lewicki dosłownie się prześcigał w kolejnych pomysłach. Za jego namową zaczął Ryszard śpiewać w męskim chórze „Dominicanes Vilnensis”, jaki zaistniał przy stołecznym kościele pw. Św. Ducha, a zaraz potem, obok wspomnianego Lewickiego i solisty Kapeli Wileńskiej Mariana Wojtkiewicza, stanowić trzon Kabaretu Wujka Mańka.

O ile pierwsza z inicjatyw nie okazała się na dłuższą metę, o tyle rzeczony kabaret przetrwał całych lat 16. Rozpolitykowana rzeczywistość w początkach działalności wyraźnie zdominowała repertuar. Uparcie lansowana naonczas przez litewskie nacjonalistyczne siły śpiewka, rzekomo na Litwie nie ma Polaków a tylko spolonizowani Litwini, kazała im na znak sarkazmu wystroić głowy w indiańskie pióropusze, by było bardziej dosadnie przy wykonywaniu piosenki „My, Indianie Wileńszczyzny”, będącej parafrazą cieszącego się wówczas wielkim wzięciem przeboju „My, Polacy Wileńszczyzny”.

To, co śpiewali w oparciu o sypane niczym z rogu obfitości strofy Aleksandra Śnieżki, oprawiane w muzykę najczęściej przez Zbigniewa Lewickiego, wyraźnie bawiło publiczność. Jak u nas (nieraz w małych mieścinach), tak też w Polsce, skąd otrzymywali krocie zaproszeń. Nie trzeba mówić, iż w przypadku Wileńszczyzny występy te służyły pewną terapią do leczenia zadraśnięć narodowej dumy.

Kilka lat później zostali wsparci gitarą i głosem przez wileńskiego barda Wiktora Dulkę. A trzeba przyznać, że dzięki jego komercyjnej żyłce działalność ta nabrała znacznych rumieńców. Na zaproszenie prezydent Europejskiej Unii Wspólnot Polonijnych Heleny Miziniak dostąpili zaszczytu koncertowania nawet przed Polonią w Londynie i okolicach.

Przedwczesna śmierć w roku 2005 Mariana Wojtkiewicza, czyli Wujka Mańka, postawiła wymuszony krzyżyk na kabaretowej działalności i pchnęła ich w rozsypkę. W roku 2010 pod nazwą Zespołu Wujka Mańka, by oddać hołd pamięci temu wielkiemu patriocie Ziemi Wileńskiej i pozostawić po sobie bardziej trwały ślad, nagrali płytę kompaktową, zatytułowaną „Czy pamiętasz, kochany Rodaku…?”.

16 piosenek i trzy wiersze, stanowiące jej treść, odwoływały się w lwiej części do krocia repatriacyjno-zesłańczych doświadczeń, na jakie zostali wystawieni mieszkańcy Ziemi Wileńskiej. O ile od strony wokalu bryluje na niej Wiktor Dulko, o tyle przy nagrywaniu, aranżacji komputerowej i masteringu całym zmysłem błysnął właśnie Ryszard Bryżys, ciągle wzbogacający wiedzę o reżyserii dźwięku, w czym wielce pomocny jest mu podrzucający regularnie z Gdańska fachowe czasopisma w tym zakresie wujek – Czesław Woronowicz.

Głęboko w pamięci Bryżysa osiadło też tournee koncertowe, jakie urządziła im po usłyszeniu piosenek z tej właśnie płyty Danuta Skalska – redaktorka i dziennikarka, prowadząca na antenie Radia Katowice „Lwowską Falę”, a również członkini Lwowskiego Kabaretu „Pacałycha”. Trasa biegła po wielu mniejszych i większych miastach Śląska, zahaczając też o Salę Papieską na Jasnej Górze.

Zdolności muzyczne Ryszarda Bryżysa zostały też uwiecznione na płycie kolęd i pastorałek, opatrzonej tytułem „Napełnij serce światłem…”, jaką na przełomie lat 2011-2012 nagrały wspólnie chór i schola dziecięca z parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Mejszagole. Ryszard, choć głosowo nie jest tu obecny, wiele zrobił, by krążek ów poruszył do głębi każdego, kto zechce umieścić go w odtwarzaczu w niepowtarzalnym okresie Świąt Bożego Narodzenia.

Satysfakcja dodatkowa sprzęga się z faktem, że jest poświęcony pamięci uważanego za patriarchę Wileńszczyzny – ks. prałata Józefa Obrembskiego. Muzyczną przyjaźń Bryżysa z kierowanym przez Wiolettę Leonowicz chórem parafialnym z Mejszagoły wymownie dokumentuje też pierwsza jego płyta, na której również znalazły się aranżacje muzyczne Ryszarda do utworów religijnych.

Zgłębiwszy wiedzę i nabrawszy wprawy w studyjnym utrwalaniu dźwięku, zdecydował się Bryżys na realizację wynoszonego od dawna pragnienia – nagrania solowej płyty, mającej stanowić jego osobisty hołd ukochanemu rodzinnemu Wilnu. Wykorzystując teksty piosenek, które już wcześniej wyśpiewała Kapela Wileńska albo oni pod egidą kabaretu bądź zespołu Wujka Mańka, wybrał jednak ze znanego na wylot repertuaru to, co mu szczególnie zapadło w duszę, a potem do perfekcji dopieszczał całość wokalnie i instrumentalnie. Czynił tak aż przez półtora roku, nakładając na siebie brzmienie poszczególnych instrumentów i sprzęgając to ze śpiewem.

Innymi słowy, wydana w maju 2013 roku płyta kompaktowa „Tu, nad Wilią, Wilno me…” jest na wskroś autorska, poczynając własną aranżacją piosenek, późniejszym ich nagraniem w domowym studiu, a pracami dźwiękowymi, czyli masteringiem kończąc. Znalazło się na niej 12 piosenek, m. in. tak hitowych jak: „Jest jeszcze Wilno”, „W otoku Wilii fal”, „Stare wileńskie ulice”, „To nasze Wilno”, „Walc wileński”, „Piosenka o Wilnie”, „Żegnaj, Wilno”. By stworzyć niepowtarzalny klimat i koloryt nagrań, ich wykonawca i realizator w jednej osobie w bardzo pomysłowy sposób wplótł w całość szum fal „strumieni rodzicy”, bicie dzwonów kościelnych czy też kląskanie słowika. W tę całość takoż niezwykle nastrojowo zostały wpisane partie wykonane na harmonijkach ustnych.

Zresztą, harmonijki te – to ostatnimi czasy wielka fascynacja Bryżysa-klawiszowca. Bardzo wygodne w użyciu, gdyż, w odróżnieniu od ciężkiego i pokaźnego w rozmiarach tak z nim zrośniętego akordeonu, łatwo dają się schować w kieszeni marynarki albo spodni. Dotychczas zdołał zgromadzić kolekcję z sześciu ich sztuk o różnych tonacjach, zdolnych wytworzyć niepowtarzalny, romantycznie usposabiający nastrój.

Jest prawie pewien, że instrument ten będzie mu wielce pomocny w nagraniu kolejnej autorskiej płyty, na której znalazłaby się muzyka do słów poetów wileńskich, a przede wszystkim – do jakże nastrojowych strof Aleksandra Śnieżki. Widzi mu się wszak krążek w tonacji zdecydowanie weselszej niż ten pierwszy. Żeby nie zapeszyć, nie chce zdradzić terminów jego ukazania się. Ma już kilka gotowych aranżacji, pozostałe wypadnie wyczarować, tworząc w jednej osobie zlepek melodii. Wielce przyczepski do swego kunsztu Ryszard Bryżys zastrzega wszak jedno: każda winna skłonić ewentualnego słuchacza do zakochania się w grodzie nad Wilią.

Wydanie tego krążka stopują też po części finanse. A przecież – w moim głębokim przekonaniu – te płyty powinny się znaleźć w fonotece każdego, kogo Wilno potrafiło oczarować swym pięknem. Owszem, Ryszard chętnie by się zgodził na współpracę z jakąś firmą fonograficzną, tylko gdzie znaleźć takową, która by potrafiła dostrzec swoiste piękno tych piosenek wileńskich?

Wie za to mój bohater z pięciolinii, jak w okresie Świąt Bożego Narodzenia znaleźć się za sprawą kolęd w siódmym niebie. Wystarczy zagrać na akordeonie albo na harmonijce ustnej magiczną w brzmieniu „Cichą noc”, a zrobi się uroczyście niczym w Betlejem, skąd przed ponad dwoma tysiącami lat poszła w świat radosna Nowina o przyjściu na świat Dzieciątka Jezus.

Henryk Mażul

Wstecz