Podglądy

A my nadal wszystko jądrami

Jakież to urocze. Politycy rządzącej koalicji dostali czas na zastanowienie się: co sądzą o oryginalnej pisowni nazwisk?

„Starostom (należących do rządzącej koalicji) frakcji zlecono wyjaśnić, jakie stanowisko zajmuje większość polityczna. Wyjaśnimy i na najbliższym posiedzeniu Rady Politycznej wrócimy do tej kwestii” – obwieścił na początku miesiąca premier Algirdas Butkevičius.

No, i do dziś wyjaśniają, bo swoimi sądami jeszcze się z ciemnym ludem nie podzielili. A przecież wydawałoby się, że po dwudziestu latach wałkowania tematu – a tyle upłynęło od chwili podpisania polsko-litewskiego Traktatu – nawet krowa by już wiedziała, co o tym sądzi? Nasi nie wiedzą. Ich liczni opłacani przez podatników doradcy też jak widać nie, bo by już coś doradzili.

No, to mam pomysł. Zdajmy się na los. Zafundujmy nieświadomej swych sądów „większości politycznej” wizytę u jakiej sławnej wróżki. Niech babina rzuci karty i podpowie koalicji: co i jak sądzić? I który z zarejestrowanych w Sejmie alternatywnych projektów poprzeć: dopuszczający oryginalną pisownię na głównej czy na dodatkowej stronie dowodu? Ale jak wróżka się pomyli i wybierze opcję dla nosicielek (-li) nielitewskich nazwisk niepomyślną, to ja nic nie radziłam! Sztachnięte z obcokrajowcami obywatelki dalszego kaleczenia swoich nazwisk rządzącym nie wybaczą. I nie zapomną.

Co zaś się tyczy przedstawicieli mniejszości, to nam już właściwie „wsio ryba”. Nas to wszystko nie dotyczy. Przypominam, że Państwowa Komisja Języka Litewskiego, która z tegoż języka uczyniła przedmiot kultu, nas ze sporu o oryginalną pisownię nazwisk wykluczyła. Dokonała pochodzeniowej segregacji. „Co można obcokrajowcom i ich małżonkom, od tego litewskim Polakom wara!” – zawyrokowała srogo. Po czym się jednak zlitowała i dla obarczonych niewłaściwą narodowością wielkodusznie zezwoliła na wariant zwany „według brzmienia, ale przy użyciu litewskich liter”. A to stukrotne dzięki, łaskawa komisyjo! „Według brzmienia” może być bowiem nawet bardziej kuriozalnie niż „zgodnie z zasadami litewskiej gramatyki”. Tak więc, czy kijem nas, czy pałką – to już nam chyba wielkiej różnicy nie czyni?

Coś jeszcze, proszę rządzącej frakcji. Jak frakcja już u tej wróżki będzie, to niech się przy okazji spyta, co ma sądzić o symbolu naszej energetycznej niepodległości? O „Independence” znaczy się. Od początku mi się wydawało, że ta angielska nazwa na litewskim terminalu – to skandal, jednakże po uchwaleniu nowej Ustawy o języku państwowym, a Sejm ją w pierwszym czytaniu już zaaprobował, będzie to sprawa dla prokuratora. Dokładniej mówiąc – poważne (podlegające karze) wykroczenie przeciwko państwowemu językowi. Wszak wspomniana ustawa wyklucza używanie jakichkolwiek obcych wyrazów w sferze państwowej, publicznej i gospodarczej.

A tak się jakoś niezręcznie składa, że „Independence” podpada pod wszystkie trzy sfery naraz. Więc nie będzie zmiłuj! Przyjdzie nam przemalować ten nasz pływający 300-metrowy symbol w „Nepriklausomybė”. Zastanawiam się tylko, co na to jego prawowici właściciele – Norwegowie, u których wydzierżawiliśmy terminal na 10 lat? Mogą się nie zgodzić. Wówczas naszej prezydent Dalii Grybauskaitė nie pozostanie chyba nic innego jak nadać terminalowi litewskie obywatelstwo. „Za wyjątkowe zasługi” przecież można.

Wszak Państwowa Komisja Języka Litewskiego obdarzonym naszym obywatelstwem innostrańcom pozwala nazywać się jak chcą. Ich żonom też. Więc dla pewności radziłabym pani prezydent jeszcze „Independence`a” poślubić, po czym przyjąć nazwisko „męża”. Kto by śmiał czepiać się tankowca noszącego, co prawda, nielitewskie, ale takie samo jak głowa naszego państwa nazwisko? Nie wiem wprawdzie, czy można poślubić statek, ale skoro można go ochrzcić, to ochajtnąć z czymś takim chyba też. Inne pytanie brzmi: czy matce chrzestnej, jaką jest dla „Independence`a” Grybauskaitė, wypada poślubić chrześniaka..? Nie, to zbyt skomplikowane, toteż dalej tematu nie drążę.

Skupmy się na innych poza uzyskaniem energetycznej niepodległości sukcesach, którymi zamykamy mijający rok. A są takie, są. Media donoszą, że w państwowej kasie znalazło się aż 50 milionów litów na dozbrojenie, a ściślej – na amunicję dla litewskiego wojska. I cudnie, bo skoro wojsko ma różne tam karabiny, moździerze i granatniki, to trzeba też mieć do nich ładunki, prawda?

Żeby nie było jak w tym (zresztą z życia wziętym) kawale, który ze smaczkiem opowiadają wileńscy przewodnicy polskich wycieczek. Otóż zdarzyło się kiedyś, że jeden z nich – nie wiem Litwin czy Rosjanin, fakt, że władający jaką taką polszczyzną – wprawił polskich turystów w osłupienie sensacją o Krzyżakach, którzy „mury giedyminowej wieży usiłowali rozbić jądrami”. Zdumienie i podziw szanownej wycieczki dla anatomicznej krzepy i dziwnych metod walki krzyżowców rozwiał jakiś przypadkowy słuchacz, który skojarzył, że rosyjskie „jadro” w pewnych wypadkach tłumaczone na polski jako „jądro”, w wypadku szturmu na wieżę Giedymina oznaczało... „kulę armatnią”.

No, więc cieszę się, iż nasi żołnierze, gdyby co do czego, nie będą musieli ostrzeliwać wroga jądrami, tylko amunicją jak się zowie. No, i że będziemy mieli czym dzielić się z Ukrainą, którą nasza prezydent obiecała dozbroić „konkretnymi elementami konkretnego uzbrojenia”.

Osobiście z prawdziwą przyjemnością czytam, że resort ministra Juozasa Olekasa dostaje ostatnio tyle forsy, potocznie zwanej „kapuchą”, iż Ministerstwu Ochrony Kraju wręcz zabrakło fantazji, na co ją wydać? Dobrze wiedzieć, że jak nie emeryci to przynajmniej szweje mają w naszym kraju godne finansowanie. Że mają czym nie tylko wystrzelić, ale też zakąsić.

Jak bowiem donosi dziennik „Vakaro žinios”, znalazł się w MOK ktoś sprytny, kto podążył drogą najprostszych skojarzeń i wpadł na pomysł, by wydać zbywającą „kapuchę” na kapuchę. To znaczy za nadwyżki budżetowe kupić dla woja 11 ton kiszonej kapusty. Gazeta, która ujawniła tę informację, drwi sobie teraz z rodzimych sił zbrojnych niemiłosiernie. Ogłasza, że mając taką amunicję „możemy się przestać martwić o bezpieczeństwo kraju”, a zwłaszcza śmiało prowadzić „partyzancką wojnę, o której ostatnio wszyscy mówią”.

I śmieszne to, i nieśmieszne. Ja tam jestem za tym, by nasi żołnierze byli raczej dowitaminizowani niż uzbrojeni w różne tam pancerfausty. Tak się bowiem składa, że nawet jeżeli przeznaczymy na dozbrojenie nie 50 a całych 500 milionów litów, to nie uczyni z nas wojskowej potęgi.

W innych krajach europejskich, wbrew naszemu przekonaniu – w USA też, zauważalna jest tendencja cięcia środków na armię. U nas odwrotnie. Nasze wydatki na obronność milowymi krokami zbliżają się do 2 proc. PKB. Co prawda, w budżety obronne coraz więcej pieniędzy ładują też Rosja i Chiny, ale my ich w wyścigu zbrojeń i tak nie dogonimy. Gdyby Putin natarł na nas wszystkimi posiadanymi jądrami, a zostalibyśmy bez wsparcia sojuszników, to by nas góra w kilka dni podbił. Taka jest gorzka prawda.

Więc zbroić się czy nie? Tak, ale w co innego niż amunicja, jądra czy kapusta. Firma doradcza Deloitte „Global Defense Outlook 2014 Adapt, collaborate and invest”, w której przeanalizowano wydatki na obronność w 2013 roku 50 państw, wyróżnia trzy główne kierunki, które w najbliższym czasie będą dominować w kształtowaniu polityki obronnej większości krajów na świecie. Mają to być adaptacja (przesuwanie środków w zależności od zagrożeń), współpraca (kilku państw, np., by walczyć z cyberprzestępczością lub terroryzmem) i inwestycje... mimo oszczędności kierowane w nowe technologie. A my nadal próbujemy wszystko pokonywać „jądrami”. Problemy gospodarcze i mniejszości – też…

Lucyna Dowdo

Wstecz