Wybory prezydenckie: niemrawy start

Zbliżająca się milowym krokiem prezydencka kampania wyborcza, nawet po ogłoszeniu przez obecną prezydent o swym zamiarze startowania po raz drugi w wyborach, dotychczas nie przyniosła większych emocji. Politolodzy powszechnie narzekają, że wśród pretendentów do objęcia tego najważniejszego urzędu w państwie brak jest kandydatów cieszących się więcej niż skromną sympatią wyborców, będących charyzmatycznymi reprezentantami swoich partii czy ruchów. I to jest wielki problem na Litwie. Po odejściu śp. Algirdasa Brazauskasa i usunięciu się z pierwszych szeregów jego historycznego rywala – Vytautasa Landsbergisa okazało się, że żadna z partii nie wychowała w swym łonie przywódcy z prawdziwego zdarzenia.

Dziś jest tak, że na określenie „przepaść” zasługuje zarówno waga polityczna, jak i różnice badań rankingowych, dzielące obecną prezydent i jej potencjalnych przeciwników. Potencjalnych, bowiem każdy z nich do 27 marca br. ma zebrać 20 tysięcy podpisów obywateli i przedstawić je komisji wyborczej. Tylko wówczas będą mogli być uznani za rzeczywistych uczestników kampanii wyborczej.

Po rezygnacji obecnego premiera Algirdasa Butkevičiusa z udziału w wyścigu do fotela głowy państwa, stało się jasne, że tak naprawdę pani Grybauskaitė nie ma przeciwnika, który potrafiłby ją wyeliminować w I turze wyborów. Stopień poparcia przez obywateli premiera również nie odurzał – pozostawał w tyle za panią prezydent o parę dziesiątków procent, aczkolwiek nie był kilkanaście razy mniejszy, jak to jest z obecnymi kandydatami.

W takiej sytuacji rezygnacja premiera z udziału w wyborach głowy państwa była oceniana nawet jako niechęć socjaldemokratów ich wygrania. Głośno mówił o tym jeden z liderów tej partii – Vytenis Andriukaitis. Właśnie on podczas partyjnych gremiów twierdził, że Butkevičius powinien iść na prezydencką batalię. Tym bardziej przy posiadaniu największego poparcia potencjalnych wyborców. Stanowczy sprzeciw premiera i stanowisko większości decydentów partii sprawiły, że kandydatem został Zigmantas Balčytis – obecnie będący eurodeputowanym. Niestety, ani poprzednie bycie u władzy, ani obecna działalność nie przyniosły temu politykowi wielkiej popularności.

I chociaż na Litwie już przerabialiśmy scenariusze, kiedy kandydaci do fotela prezydenckiego bardzo szybko zdobywali popularność (przykład eksprezydenta Rolandasa Paksasa), dotychczasowa postawa Balčytisa nie wskazuje na to, że ma zamiar ostro walczyć. A bez ostrej, wręcz bezpardonowej potyczki tegoroczne wybory prezydenckie na Litwie nie pozwolą kandydatom na dostanie się do drugiej tury wyborów.

I chociaż wraz z przystąpieniem obecnej prezydent do walki wyborczej kandydaci dostali „chłopca do bicia” – bo to ona jako jedyna już piastowała to stanowisko w ciągu 5 lat, stąd błędy popełniane na tym stanowisku mogą być użyte jako skuteczna broń przez oponentów, to, jak na razie, są mało wykorzystywane. Co prawda, może jeszcze na to przyjść czas, bowiem dzielą nas od wyborów trzy miesiące (pierwsza tura odbędzie się 11 maja), a pamięć ludzka jest zawodna. Zawczasu skorzystali z tej broni – i widocznie mają nadal ją eksploatować – kandydat Partii Pracy Artūras Paulauskas oraz były doradca obecnej prezydent Linas Balsys.

Artūras Paulauskas jest, rzec można, doświadczonym politykiem w sferze snucia intryg politycznych (pamiętamy jego rolę w historii z prezydentem Paksasem), jednak Linas Balsys może posiadać w zanadrzu fakty, które pozwolą rzucić światło (a raczej cień) na sprawy wewnętrzne prezydentury, no i posłużyć niezbyt przyjemnym tłem kampanii panującej pani prezydent.

Warto sobie przypomnieć, że za żadnej prezydencji rola urzędników z siedziby przy placu Daukantasa nie była tak „szara”, a ich szeregi nie ulegały takiej rotacji, jak w ciągu ostatnich pięciu lat. Odkrycie „tajemnic dworu” może przybrudzić szaty „królowej”, ale czy pomoże jej byłemu doradcy, raczej wątpliwe... Podobnie zresztą jak ciągle odgrzewana przez Artūrasa Paulauskasa sprawa przecieku z urzędu prezydenta tajnej informacji o wrogich działaniach służb specjalnych ościennego państwa.

Naiwnie byłoby również sądzić, że wielce aktualne dla większości wyborców z tzw. prowincji problemy poruszane przez kolejnego kandydata – Bronislovasa Rope – mera rejonu – zachęcą ludzi do głosowania na faworyta Partii Chłopskiej. Trudno na poważnie też traktować startujących w wyścigu do fotela prezydenckiego: nikomu nie znanego emeryta oraz wdowę po śp. prezydencie, którzy, mając widocznie wiele wolnego czasu, postanowili sobie i nam go urozmaicić. O ile zbiorą po dwadzieścia tysięcy podpisów, będziemy mieli trochę „cyrku” wyborczego. Ale nie o to przecież chodzi.

Niestety, ale prezentacji przyszłościowych wizji, programów, poważnych dyskusji może zabraknąć. Po pierwsze, nie wygląda na to, że obecni kandydaci je mają i są zdolni do ich zaprezentowania. Po drugie, do dyskusji potrzebny jest partner. Obecna prezydent raczej nie wykazywała podczas ubiegłej kampanii wyborczej takiej chęci. Teraz też, najwidoczniej nie zamierza dyskutować. Bo, jak wynika z jej wstępnego przemówienia (bardzo zresztą krótkiego), stawia na ogólnikowe i bardzo demagogiczne frazesy, odgrzewane hasła. Widocznie ma zamiar nadal się trzymać roli kobiety kategorycznej, nieprzejednanej, skąpej na słowa.

Wzorem poprzedniej kadencji, pani Grybauskaitė znów zamierza zawalczyć o prawo do rządzenia państwem, z tą małą różnicą, że przed pięciu laty dodawała do tego stwierdzenia słowo „chcę”. A „chciała” ustabilizować sytuację w kraju (przypomnijmy, po nocnych reformach rządu pana Kubiliusa w gmachu Sejmu posypały się szyby). Ponadto miała walczyć z oligarchami i uporządkować system sądownictwa. O ile w sądownictwie coś się jednak działo (niezupełnie wszak zmierzając w stronę „porządkowania”), to mistyczni oligarchowie „szczęśliwie” przeżyli pięć lat i nadal pozostają „bohaterami” kampanii prezydenckiej.

Otóż pani prezydent, mówiąc o tym, że kraj wydźwignął się z kryzysu i nastąpiły zmiany na lepsze (widocznie zgodnie z teorią, którą studiowała za Sowietów, a i według której sama nauczała brać partyjną), straszy, że wraz z postępem wzmaga się również działalność sił destrukcyjnych. A przystrojone w nowe oblicze zastępy oligarchów dzielą pomiędzy siebie Litwę, oddalając tym samym nasze nadzieje na lepsze życie (podobne to jest jak dwie krople wody do marksistowsko-leninowskiej teorii o tym, że to wrogie siły burżuazyjne przeszkadzają nam osiągnąć świetlane jutro). I dlatego ona – prezydent – chce i powinna (nowy argument!) pomóc Litwie stać się krajem, dającym możliwości działania uczciwym ludziom. Poczynania pani prezydent mają też być skierowane na to, by Litwa się „nie rozchodziła”, by nasza wolność wraz z dobrobytem nie były rozkradane i nie służyły kartą wymienną.

Oczywiście, w orędziu pani Grybau­skaitė znalazły się również słowa o osobistej ofierze, obowiązku służenia Litwie i jej ludziom, co jest dla niej ważniejsze niż osobisty spokój. Właśnie dlatego pani prezydent „bez cienia zwątpienia” wybiera pracę dla nas. Czy na ten „cień zwątpienia” sobie pozwolimy my – wyborcy, o to się kandydatka wyraźnie nie troszczy.

Pani prezydent chce być w oczach swoich wyborców twarda i wojownicza, chociaż lepiej by było, by zgodnie z zasadami tej instytucji, stała się siłą jednoczącą, szukającą kompromisów, zarówno wewnątrz kraju, jak też w sprawach polityki zagranicznej.

Chociaż pani Grybauskaitė podkreśla własną wolę służenia Litwie i jej obywatelom, to należy stwierdzić, że podczas mijającej kadencji nie wykazała się wobec nich zbyt wielkim szacunkiem. Wystarczy przypomnieć, jak potraktowała wolę wyborców, wyrażoną podczas referendum w sprawie budowy elektrowni atomowej. Potrafiła być również stronnicza w tzw. „sprawie garliawskiej” i mocno zaangażowana w skandalicznym zwolnieniu wysokich urzędników z urzędu badania przestępstw gospodarczych; wyraziła ostry sprzeciw przeciwko temu, by terminal gazu skroplonego był projektem regionalnym.

Prezydent nie potrafiła też nawiązać przyjaznych kontaktów z sąsiednimi krajami. To za jej rządów, stosunki z Polską zostały zamrożone, bo głowa państwa uważała, że należy w nich zrobić „przerwę” (która trwa jednak zdecydowanie za długo). Bardzo nieprzychylny i wręcz arogancki jest stosunek pani prezydent również do problemów polskiej mniejszości na Litwie.

Wbrew zasadom, że prezydent odpowiada za politykę zagraniczną, cały ciężar tzw. polityki wschodniej (kiedy Rosja stosowała wobec Litwy różnorodne akcje blokady) chciała zrzucić na barki premiera, sobie zostawiając „politykę zachodnią”, w której, co prawda, też nie może się szczycić sukcesami, bo potrafiła się nawet narazić Stanom Zjednoczonym. Czy powtórka z takiej prezydencji zadowoli wyborców, na to sami sobie muszą odpowiedzieć w toku kampanii.

Prezydent rozpoczęła ją dość oryginalnie, udzielając wywiadu sama sobie. Na profilu społecznościowym postanowiła odpowiedzieć na pytania, które mnożyli jej krytycy: dotyczące pracy w szkole partyjnej oraz biografii ojca. Wynika z nich, że po ogłoszeniu niepodległości pani Dalia Grybauskaitė pozostała na stanowisku w szkole partyjnej, bo ta miała należeć do Instytutu Pedagogicznego. Natomiast po jej zajęciu przez wojskowych, udała się na urlop (dość długi), by od półrocza znaleźć inną pracę i definitywnie zerwać z sowiecką ideologią. Wydaje się wszak, że to zrywanie trwało trochę za długo... Ojciec zaś pani prezydent był strażakiem i nie jego to wina, że straż pożarna w latach powojennych była częścią ówczesnej służby bezpieczeństwa. Czy to będzie uznane za kropkę w tym temacie? Zobaczymy.

Po tych „wyznaniach” jeden z patriarchów socjaldemokratów, Aloyzas Sakalas, przypomniał sobie też inną „sferę działalności” pani prezydent, a mianowicie towarzyszenie turystom z Litwy w zagranicznych wojażach. Taka osoba musiała z nich pisać raporty, charakteryzując przy okazji wycieczkowiczów. Pan Sakalas chciałby wiedzieć, czy wówczas Dalia Grybauskaitė była aktywną „donosicielką”, czy też rutynowo spełniała swój partyjny obowiązek. Ukazanie się właśnie tych sprawozdań, jak zaznacza w jednym ze swoich artykułów socjaldemokrata, może posiać zamieszanie w nadchodzącą kampanię wyborczą. Trudno wnioskować, czy byłyby uznane za kolejną „prowokację wrogich sił”, czy też za odkrycie prawdziwego oblicza kandydatki do wysokiego urzędu, którą (o dziwo!) popierają zarówno konserwatyści, liberałowie, jak i wielu socjaldemokratów.

A chociaż sama kandydat twierdzi, że będąc niezależną niczyjego wsparcia nie potrzebuje, rzeczywistość może się okazać trochę inna. Owszem, takie odcięcie się od partii, mających na Litwie znikome poparcie obywateli, jest dobrym trickiem wyborczym. Ale trzeba przecież mieć pieniądze na kampanię wyborczą (ta zresztą kosztuje z roku na rok coraz drożej, zaś użycie środków osobistych jak i pojedynczych obywateli jest dość ograniczone), potrzebni są też m. in. ludzie do zbierania podpisów, urządzania spotkań itp. Bez struktur zorganizowanych, jakimi są oddziały i koła partii, jest to zadanie trudne. Najwidoczniej więc głośno deklarująca swą niezależność kandydatka będzie musiała korzystać po cichu z pomocy usłużnych partyjniaków.

Dla nas, Polaków, w tej kampanii wyborczej ważne jest to, że w wyborach wystartuje lider Akcji Wyborczej Polaków na Litwie Waldemar Tomaszewski. Mając nasze poparcie, jak też obywateli innych narodowości, dla których „sprawa polska” nie jest „czerwoną płachtą na byka”, z pewnością (jak i w poprzednich wyborach prezydenckich przed pięcioma laty) może liczyć na sukces.

Janina Lisiewicz

Wstecz