Marek Zub (ur. 24 sierpnia 1964 r. w Tomaszowie Lubelskim) – były piłkarz, a obecnie trener z licencją UEFA Pro. W latach 1980-2000 kolejno grał w barwach: „Hetmana” Zamość, AZS AWF Warszawa, „Igloopol” Dębica, belgijskiego „Lorrain” Arlon, „Polonii” Warszawa, KS Piaseczno.

Pracę trenerską rozpoczął jeszcze jako aktywny zawodnik, prowadząc zajęcia z grupami młodzieżowymi – najpierw w „Igloopolu” Dębica, a potem – w KS Piaseczno. W charakterze pierwszego trenera zaliczył wszystkie poziomy rozgrywek, począwszy od IV ligi, a kończąc na ekstraklasie. Samodzielnie prowadził kluby: „Hetman” Zamość, KS Piaseczno, KS Łomianki, „Mazowsze” Grójec, „Okęcie” Warszawa, „Pogoń” Grodzisk Mazowiecki, „Świt” Nowy Dwór Mazowiecki, „Widzew” Łódź. Jako II trener pracował w „Polonii” Warszawa i GKS Bełchatów. Z tą ostatnią „jedenastką” w sezonie 2006/2007 u boku Oresta Lenczyka zdobył wicemistrzostwo Polski, uczestniczył w rozgrywkach Pucharu UEFA. W roku 2012 był krótko asystentem trenera Waldemara Fornalika, selekcjonera reprezentacji Polski. Od 8 sierpnia 2012 roku stoi u steru wileńskiego „Žalgirisu”.

„Jako minimum – obronić zdobyte!”

Rozmowa z Markiem Zubem – głównym trenerem piłkarzy wileńskiego „Žalgirisu”, którzy w roku 2013 sięgnęli

po wszystko, co można było zdobyć na Litwie, jak też rewelacyjnie wypadli w rozgrywkach Ligi Europejskiej

Jak to się stało, że zrezygnował Pan z trenerskiej posady z reprezentacją Polski na rzecz poprowadzenia „Žalgirisu”?

Otrzymałem taką propozycję, a ponieważ po raz kolejny chciałem się sprawdzić w samodzielnej pracy, będąc pierwszym trenerem, i ugruntować własne nazwisko w futbolowej branży, przyjąłem ją. Choć – wyznam – wśród moich znajomych nie brakło powątpiewających w słuszność wyboru.

Teraz wszyscy oni muszą mimowolnie przecierać oczy ze zdumienia. Przecież ledwie po roku z niewielkim okładem doprowadził Pan „Žalgiris” do tytułu mistrza kraju, przypieczętowując ten historyczny, gdyż odniesiony po 14 latach przerwy sukces, zdobyciem Pucharu i Superpucharu Litwy, a ponadto drużyna rewelacyjnie wypadła w rozgrywkach Ligi Europejskiej. Czy tak frontalny atak zakładaliście w początkach sezonu?

Oczywiście. I cieszyć się wypada, że udało się nam to w pełni zrealizować. Choć, stwierdzić trzeba, snuliśmy ambitne plany nie do końca wiedząc, czym dysponujemy. Pomny przysłowia „Nie staraj się złapać dwie sroki za ogon”, gdyż możesz pozostać bez niczego, zadawałem sobie raz po raz pytanie: czy aby starczy nam piłkarskiego potencjału? Najważniejsze – o czym zresztą pełnią głosu mówiliśmy – było odzyskanie tak upragnionego tytułu mistrzowskiego, natomiast udane występy w pozostałych jak rozgrywkach wewnętrznych tak na szczeblu europejskim stanowiły cele dodatkowe.

Ponieważ rozgrywki ligowe rozpoczynały się w marcu, a kończyły w listopadzie, jako trener mocno się głowiłem, jak poprowadzić drużynę, by starczyło sił na cały sezon. A było to dla mnie pewnym novum, gdyż na Litwie w rozgrywkach obowiązuje system wiosna – jesień, podczas gdy w Polsce jest odwrotnie, a zimowa przerwa pozwala na półmetku złapać tak konieczny świeży oddech i bardziej spokojnie poprawić na treningach ewentualne mankamenty w grze.

W sezonie-2013 zostaliśmy zmuszeni do grania dosłownie non stop. Podczas gdy po dwóch rundach mistrzostw Litwy inni rywale mieli trzytygodniową przerwę i mogli pozwolić na pewien odpoczynek, nam akurat wypadły arcyważne spotkania w Lidze Europejskiej. Gra w 40-stopniowym upale, jak to było w Armenii, uciążliwe przeloty kosztowały zawodników wiele sił.

A ponieważ sił tych w końcówce sezonu nieco wam zabrakło, roztrwoniliście wypracowaną przewagę punktową i przed ostatnią kolejką zrobiło się zupełnie nerwowo, gdyż kłajpedzki „Atlantas” zaczął „Žalgirisowi” wyraźnie deptać po piętach. Skończyło się dla was jednak szczęśliwie mimo porażki z „Suduvą” Mariampol – 1:3…

To prawda: im bliżej było zakończenia rozgrywek litewskiej „A” ligi, tym dotkliwiej czuliśmy w nogach oraz w głowach trudy sezonu, mając „na liczniku” aż ponad 60 rozegranych spotkań. Jest to dla nas wręcz końska dawka, zważywszy niezbyt długą ławkę równych klasą zawodników rezerwowych, których dałoby się wymieniać bez uszczerbku dla jakości gry.

Kontuzje kilku kluczowych graczy i błędy, wynikające jak ze zmęczenia fizycznego tak też psychicznego, sprawiły, że u schyłku sezonu dostaliśmy „zadyszki”, czego nie omieszkał wykorzystać nasz najgroźniejszy rywal w walce o „złoto” – kłajpedzki „Atlantas”, przekształcając ostatnią kolejkę w istny dreszczowiec. Nasza porażka z „Suduvą”, co niestety po „wojnie nerwów” stało się faktem, a zwycięstwo „Atlantasu” z „Bangą” Gargždai, sprawiłoby między nami równą liczbę punktów w końcowym rozrachunku, stąd o tytule mistrzowskim zadecydowałby barażowy pojedynek.

Ponieważ kłajpedzianie mimo dwojenia się i trojenia zdołali jednak tylko zremisować – 1:1, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w chwilę po zakończeniu nieudanego spotkania z „Suduvą”, mogliśmy wyrzucić w górę ręce na znak końcowego triumfu. Ważnego o tyle, że po 14 latach przerwy tytuł mistrza Litwy powrócił do Wilna, a huśtawka nastrojów ze szczęśliwym finałem potęgowała radość. Zarówno nas, jak też kibiców, którym zafundowaliśmy nie lada dawkę emocji.

Rumieńców tej szeroko pojętej radości dodała bez wątpienia rewelacyjna postawa Pana podopiecznych w rozgrywkach Ligi Europejskiej. Przebrnęliście przecież przez trzy kolejne jej rundy, czyli tak daleko jak dotąd żadna „jedenastka” litewska, a wymowę szczególną miało wyeliminowanie w dwumeczu znacznie wyżej notowanego poznańskiego „Lecha”. Jak Pan to odebrał?

Na konferencji prasowej po rewanżu w Poznaniu dziennikarze mnożyli pytania, czy skłonny jestem nazwać porażkę w dwumeczu wicemistrza Polski jego upokorzeniem i blamażem. Minąłem się z odpowiedzią z tej prostej przyczyny, że jestem trenerem i najlepiej, jak umiem, pracuję na sukces prowadzonej drużyny oraz na swój własny. A nie kryję, że zwycięski wynik dwumeczu z zespołem ze ścisłej polskiej czołówki, tym cenniejszy, że zanotowany w walce o prestiżowe europejskie trofeum, jest moim największym sukcesem w dorobku trenerskim.

Jestem jednak Polakiem, kibicuję rodzimemu futbolowi i było mi szkoda, że za naszą sprawą jedna z drużyn odpadła z dalszej walki.

W rundzie czwartej, gdy trafiliście na FC Salzburg, wypadło jednak z „siódmego nieba” boleśnie spaść na ziemię. Przegraliście bowiem z kretesem, nie potrafiąc w spotkaniu na wyjeździe i u siebie strzelić nawet jednego gola, puszczając całych siedem.

Tak. Zderzyliśmy się z murem nie do pokonania. Prawda bowiem jest taka, że rywal zdecydowanie przewyższał nas klasą, a więc był absolutnie poza zasięgiem. Zresztą, pierwszy mecz wyjazdowy, który poniekąd ustawił tok dalszej rywalizacji, należał do najsłabszych w naszym wydaniu w pucharowych bataliach. Straciliśmy tam pięć goli, z czego 3-4 padły po naszych ewidentnych błędach, zdecydowanie ułatwiając gospodarzom zwycięstwo.

Wielce krzepiące jest, że mimo przystępowania do rewanżu na wyraźnie straconych pozycjach, na trybunach pojawiły się tłumy kibiców. I można tylko żałować, że ma to miejsce jedynie w meczach pucharowych. Choć trzeba zdawać sprawę, że fani mają swoje wymagania, którym trzeba im sprostać tworząc widowisko w odpowiedniej stadionowej scenerii. O ile na to pierwsze, jako trener i jako drużyna, mamy zdecydowany wpływ, o tyle to drugie jest poza naszą mocą. A swoją drogą nie do pomyślenia jest, że Wilno wciąż nie ma boiska z prawdziwego piłkarskiego zdarzenia, na którym moglibyśmy grać.

Po tym, kiedy na jesieni ubiegłego roku z reprezentacją Litwy pożegnał się węgierski szkoleniowiec Laszlo Csaba, pojawiły się spekulacje, że u jej steru może stanąć Pan. Na ile były zasadne?

Zmiany na trenerskim posterunku stwarzają dla kibiców i dziennikarzy dobrą pożywkę do snucia przeróżnych dywagacji co do następcy. Tak też było w tym przypadku, podczas gdy ze strony litewskich władz piłkarskich taka propozycja nie wpłynęła.

Zagadywany przez brać dziennikarską piszącą na tematy sportowe o to, odpowiadałem, że czuję się wielce znobilitowany, skoro ktoś, kto się zna na futbolu, widzi we mnie potencjalnego kandydata do objęcia posady reprezentacyjnego selekcjonera. Nie wiem wprawdzie, czy jestem przygotowany do pełnienia tak odpowiedzialnej pracy.

Owszem, mam pewną wiedzę i staż trenerski, aczkolwiek zdaję sprawę, że prowadzenie drużyny klubowej i narodowej jedenastki – to dwie zupełnie różne rzeczy. Można tego się podjąć, kiedy ma się dość codziennego trudu z piłkarzami, a mnie to jeszcze wcale się nie znudziło i mocno odpowiada. Innymi słowy, chcę nadal, mówiąc po piłkarsku, czuć zapach murawy, a nie dokonywać selekcji „zza biurka” po przekonaniu się, co poczyna ten lub inny zawodnik – ewentualny kandydat do wdziania reprezentacyjnego stroju.

Gdyby jednak ta propozycja ze strony Litewskiej Federacji Piłkarskiej padła, czy nie przestraszyłoby Pana wyciąganie litewskiego futbolu na szczeblu drużyny narodowej z dołka czy raczej z głębokiego dołu. 102 pozycja w rankingu FIFA, jaką zajmuje Pogoń – to bardziej niż wymowny dowód, że się ma do czynienia z piłkarską peryferią, a do elity jest tak daleko, jak w przysłowiu Rzymowi do Krymu.

Zdążyłem postrzec za półtora roku tu bytności, że Litwa jest dobrze usportowionym krajem, co zresztą potwierdzają wyniki uzyskiwane przez jej reprezentantów na najważniejszych imprezach w Europie i na świecie. Piłka nożna natomiast, niestety, nie błyszczy. Potwierdzeniem tego chociażby mierne dość występy narodowej „jedenastki” w eliminacjach ostatnich mistrzostw świata.

Zdiagnozować problemu nie da się na poczekaniu, gdyż jest on wielopłaszczyznowy. Śmiem twierdzić, że jedynie powołanie nawet trenerskiego „profesora” sprawy nie załatwi. Trzeba realnie zmierzyć siły na zamiary wychodząc z założenia, jaki mamy materiał piłkarski do budowania drużyny narodowej.

W przypadku reprezentacji Litwy – o ile się orientuję – nie brak w składzie zawodników, którzy w niej zadomowili się od dobrych kilku albo nawet kilkunastu lat. Odmłodzenie jest więc nieuniknione, a wtedy wiadomo, że na wynik trzeba poczekać. Jeśli trzon zespołu mają stanowić grający na co dzień na krajowych boiskach, wypada mocno się pogłowić, jak polepszyć szkolenie ich oraz pracujących w klubach trenerów. Tak czy owak, narodowa drużyna – to piramida, którą trzeba budować na mocnym fundamencie, czym winien się zająć cały sztab kompetentnych ludzi, a czemu ma towarzyszyć szeroko pojęta życzliwa atmosfera.

Po zdobyciu na Litwie w roku ubiegłym mistrzostwa kraju, Pucharu i Superpucharu, czyli wszystkiego, co można zgarnąć w jednym sezonie, zdecydował Pan nadal pozostać w „Žalgirisie”. Z jakimi zamiarami na tę najbliższą przyszłość?

Przede wszystkim czeka nas obrona prymatu w rozgrywkach ligowych, co jest ponoć trudniejsze nawet od zdobycia palmy pierwszeństwa. Mierzymy też w Puchar Litwy, będąc zresztą na dobrej drodze ku jego zdobyciu, gdyż z już zapewnionym awansem do półfinału. Łupy w wewnętrznych rozgrywkach są jednak skromniejsze, gdyż do pojedynku o Superpuchar nie staniemy przecież sami ze sobą.

Jako najlepszą drużynę krajową czekają nas eliminacje do Ligi Mistrzów, będącej marzeniem każdego klubu grającego na Starym Kontynencie. Zdajemy sprawę, że łatwo nie będzie, aczkolwiek postaramy się nie zawieść zaufania kibiców, licząc po cichu na szczęśliwe losowanie.

Przygotowania do sezonu są w toku. Jak duże „przemeblowanie” nastąpi w składzie drużyny. Na ile się orientuję, w jej barwach nie zobaczymy już rewelacyjnie sobie poczynającego Pańskiego rodaka – Kamila Bilińskiego, zakupionego przez „Dynamo” Bukareszt.

Zmiany, oczywiście, nastąpią. Obok Kamila, którego odejście jest dużą dla nas stratą, nie wesprą nas ponadto Paweł Komołow, Luka Peric oraz Andrius Skerla. O ile dwaj pierwsi zagrają w innych drużynach, o tyle mający wieloletni staż piłkarski jak w różnych klubach tak też w reprezentacji Litwy na pozycji obrońcy Andrius zdecydował zakończyć karierę zawodnika, by zostać odtąd moim pomocnikiem. Ta wiadomość cieszy szczególnie, gdyż będę wspierany przez kogoś, kto jako piłkarz zgromadził olbrzymi bagaż doświadczenia, a dzięki niepospolitej charyzmie cieszy się powszechnym uznaniem w drużynie. Śmiem twierdzić, że czeka go wielka trenerska przyszłość.

Za wcześnie natomiast jeszcze mówić o nowych nazwiskach. Kierownictwo klubu penetruje jak zagraniczny tak też litewski rynek piłkarski, wychodząc oczywiście z takich a nie innych możliwości finansowych. Chce mi się wierzyć, że reprezentowanie barw mistrza kraju i możliwość zagrania w eliminacjach do Ligi Mistrzów stanie się dodatkowym „magnesem” do ściągnięcia naprawdę wartościowych piłkarzy, a zastrzyk „świeżej krwi” korzystnie wpłynie na jakość gry. Którą wypadnie nieco po nowemu zestroić, co – miejmy nadzieję – sprawi mi przyjemny ból głowy.

Napomknął Pan o możliwościach finansowych. Na ile zasobny będzie tegoroczny budżet drużyny. Tonące w długach miasto, któremu przywróciliście tytuł piłkarskiej stolicy Litwy, nie będzie w stanie godnie jej wesprzeć mimo honorowego prezesowania klubowi przez samego mera Artūrasa Zuokasa.

Z tego, co słyszę, wypadnie dysponować kwotą nie mniejszą niż w roku ubiegłym, kiedy to nasz roczny budżet opiewał na ponad 2 miliony euro. W kryzysowych czasach bez wsparcia rozkochanych w futbolu hojnych przedsiębiorców nie da się przetrwać.

Jak brzmi credo Pana jako trenera?

Musi to być człowiek, który pracując z grupą powierzonych mu zawodników potrafi odczytać intencje i potrzeby każdego z nich, co rzutuje na dobrą atmosferę w drużynie. Tak konieczną, by wspólnie realizować wytyczone cele.

Przejdźmy z litewskiego na polskie podwórze piłkarskie. A jest tam naprawdę niewesoło, jeśli się zważy, że kluby od długich lat są raczej statystami w rywalizacji o europejskie trofea, a narodowa jedenastka może już tylko ograć Wyspy Owcze, San Marino i może Mołdawię albo Liechtenstein. Korzystając więc z okazji, pytam Pana wprost i bez żadnej dyplomacji o cud, który miałby się stać, by polski futbol zaczął ponownie liczyć na europejskich, a może i światowych „salonach”.

Chciałbym wierzyć, że taki „cud”, że posłużę się określeniem pana, zdarzy się już niebawem i począwszy od jakiegoś konkretnego spotkania polska drużyna narodowa zacznie ambitną wspinaczkę na wyżyny. Ten „cud” musi być jednak podbudowany żmudnym wysiłkiem, bo źródło sukcesu kryje się w człowieku, jego ambicjach, chęci samodoskonalenia się, pasji do tego, co robi. Począwszy od ludzi, którzy decydują o finansach i o całej strukturze piłkarskiej branży, poprzez trenerów, a kończąc na piłkarzach, potrafiących podporządkować własne ambicje dla wspólnej sprawy, traktujących grę w biało-czerwonych barwach nie jako „pańszczyznę” a jako wielkie wyróżnienie i prestiż.

Mając powyższe „komponenty”, trzeba to wszystko mądrze poukładać i uzbroić się w sprzężoną z upływem czasu cierpliwość. Nie wolno co roku albo nawet pół roku zmieniać koncepcji, gdyż taki chaos nie sprzyja realizacji długofalowych wytycznych. Bez ofiarnej pracy wszystkich razem i każdego z osobna, o sukcesie można jedynie pomarzyć.

By cała piłkarska machina zaczęła należnie funkcjonować, u steru PZPN musi znaleźć się osoba, która potrafi zejść na sam dół, by zobaczyć, co tak naprawdę się dzieje w powierzonym mu „gospodarstwie”. A jestem pewien, że przy wnikliwej penetracji na wszystkich poziomach da się odnaleźć pasjonatów, z czyją pomocą polski futbol odzyska renomę, jaka towarzyszyła mu za czasów nieodżałowanego Kazimierza Górskiego.

Jak się Pan czuje w Wilnie?

Gdyby nie brak rodziny – żony i córki, powiedziałbym, że tak, jak w Warszawie. A może nawet nieco bardziej komfortowo, gdyż stolica nad Wilią – to zdecydowanie mniejszy moloch niż polska, jest tu spokojniej, występują nie tyle uciążliwe problemy z komunikacją. Klimat i litewska kuchnia naprawdę dobrze mi służą.

Owszem, czuć się na pełnym luzie przeszkadza brak znajomości litewskiego – języka zbyt trudnego dla mnie do opanowania. Nie widzę zresztą specjalnej potrzeby jego nauki, gdyż potrafimy doskonale się porozumiewać: jak nie po polsku – to po rosyjsku albo angielsku. Wychodząc z powyższego, bardziej chętnie poświęcam czas na zgłębianie warsztatu trenerskiego, opracowywaniu taktyki i strategii na poszczególne mecze, indywidualne treningi bądź rozmowy. Mam prawo czuć satysfakcję, że angielszczyzna, jaką się posługujemy, może być pomocna podopiecznym, o ile kiedyś zechcą kontynuować piłkarskie kariery poza Litwą.

Milowym krokiem zbliżają się finały kolejnych piłkarskich mistrzostw świata. Czy chciałby Pan, by Hiszpanie przez kolejne czterolecie zasiadali na piłkarskim „tronie”? A jeśli nie, to kto miałby – zdaniem Pana – ich zdetronizować?

Co do Hiszpanów moja odpowiedź jest na „nie”, gdyż preferuję nieco inne style gry. Taki, chociażby, jaki prezentuje reprezentacja Niemiec, stąd właśnie ją zaliczam do głównych faworytów. Przy własnej publiczności nieobliczalni mogą się też okazać słabsi ostatnio Brazylijczycy. Bardzo bym też życzył, by pojawił się jakiś tzw. „czarny koń”, co dodałoby turniejowi dodatkowego kolorytu, a kibicom – emocji.

Głośno było ostatnio w Polsce o transferze Roberta Lewandowskiego z „Borussi” Dortmund do „Bayernu” Monachium. Co Pan o tym sądzi?

Wydaje mi się, że towarzyszyła mu niepotrzebnie długa przygrywka i medialna wrzawa, choć – oczywiście – transfer dotyczący tej rangi zawodnika jak też tak renomowanych klubów budzi powszechne zainteresowanie. Dobrze, że w końcu to się stało, aczkolwiek – moim zdaniem – lepiej by było, by Robert przy przejściu z jednej drużyny do innej zmienił też kraj. A było to możliwe, gdyż z tego, co słychać, „Real” Madryt oferował nawet korzystniejszą ofertę.

Jest to zawodnik niezwykle doświadczony i na pewno wiedział, co robi. Teraz wypada mu życzyć, by poczynał sobie nie mniej rewelacyjnie niż w „Borussi”, choć na pewno o miejsce w pierwszym składzie nowego klubu będzie musiał powalczyć. Ma jednak w tym spore doświadczenie, gdyż przeszedł drogę od zawodnika, który początkowo pojawiał się niezbyt często, potem pełnił funkcję pierwszego zmiennika, a w końcu występ klubu z Dortmundu bez jego udziału był nie do pomyślenia.

Zna Pan z autopsji statystycznego kibica w Polsce i Litwie. W czym są podobni, a w czym się różnią?

Łączy ich bez wątpienia wspólna miłość do futbolu i klubów, za które trzymają kciuki. Fani w Polsce są na pewno lepiej zorganizowani, aczkolwiek w ich gronie można się doliczyć zdecydowanie większej liczby tzw. kiboli. Wszczynanie przez nich burd i wszelakich awantur stało się plagą i zmorą ligowych spotkań do stopnia, że niektóre z nich rozgrywane są nawet przy pustych trybunach.

W roku ubiegłym w potyczce „Žalgirisu” z „Lechem” mogliśmy bezpośrednio skonfrontować postawę i jednych, i drugich. Zgodzi się pan, że pierwsi wypadli o wiele korzystniej i nie mam tu tylko na myśli jedynie transparentu z chamskim napisem, jaki pojawił się na widowni w Poznaniu. Po prostu byli bardziej spokojni, stonowani w emocjach, kulturalni. Nikomu z nich do głowy by nie przyszło, by urządzić – jak to ma miejsce w mojej Ojczyźnie – regularną wojnę z próbującymi ich uśmierzyć siłami porządkowymi, wykorzystując w tym celu… nawet przenośne szalety.

Że mieszkańcy Litwy są z temperamentu bardziej flegmatyczni, niech potwierdzi ubiegłoroczny pojedynek w Mariampolu „Žalgirisu” z „Suduvą”. Sędzia dyktuje nam rzut karny, który zamieniamy w gola, ale arbiter dopatruje się nieprawidłowości w wykonaniu i nakazuje powtórzenie strzału. Kibiców „Žalgirisu” ogarnia wściekłość, aczkolwiek jej ujście dają w stopniu tak skromnym, że wyrywają jedno (!) krzesło i rzucają na murawę, doczekując się zresztą po meczu za ten niecny czyn wielkiej „chłosty” w mass mediach. Aż strach natomiast pomyśleć, co by było, gdyby coś podobnego wydarzyło się w Warszawie, Poznaniu czy Krakowie. Tam, o czym ze smutkiem stwierdzam, rozróba na masową skalę byłaby wręcz gwarantowana.

Już prawie wiadomo, że wileńska „Polonia” z powodu kłopotów finansowych rezygnuje z udziału w tegorocznych rozgrywkach litewskiej ligi, co jest równoznaczne z postawieniem „krzyżyka” na klubowej sekcji piłkarskiej. Jak tę wiadomość Pan przyjmuje?

Z wielkim smutkiem i niedowierzaniem. Jest mi bardzo przykro, że wszelkie heroiczne działania prezesa klubu Stefana Kimsy, który na różne sposoby próbował też szukać pomocy w Polsce, nie posunęły się w praktyce dalej obietnic. Dla rodaków na Litwie, którzy wiedzą, czym jest patriotyzm i są rozkochani w piłce nożnej, nie jest to na pewno dobra wiadomość.

Chciałbym wierzyć, że jeśli nie klub grający w którejś z lig, to chociaż sekcja piłkarska w „Polonii” zostanie zachowana, co dawałoby szansę udziału w Igrzyskach Polonijnych albo podtrzymywania kontaktu z – jak to się przyjęło u was mówić – Macierzą. Powszechnie bowiem wiadomo, że sport jest ważnym nośnikiem dowodzenia obecności i krzepienia ducha.

Pozwoli Pan, że na zakończenie rozmowy spytam o to, czego trener Marek Zub życzyłby drużynie i sobie w nabierającym coraz większego rozpędu roku 2014?

Żeby zawodników ominęły zawsze przykre kontuzje i nadal towarzyszył im głód sukcesu. Pozwalający jako minimum – obronić zdobyte i… pójść nieco dalej…

Tego więc w imieniu Czytelników i własnym życzę, obiecując mocne zaciskanie kciuków za wasze powodzenie.

Rozmawiał Henryk Mażul

Wstecz