Dziuplomania story

Na uwagi, że szkoda, by tak piękny lokal w ten sposób się „marnował”, prezes norymberskiego Klubu „Dziupla” już właściwie przestał reagować, choć początkowo strasznie się irytował. Jeszcze i dziś się zdarza, że przypadkowy gość rzuci pouczająco: „Trzeba być wariatem, żeby tu nie otworzyć knajpy”. No, jasne. Wszyscy klubowi przyjaciele wiedzą, że wariat z Leszka Buczyńskiego rzeczywiście nieprzeciętny. Z tym, iż pozytywnie zakręcony.

A knajp Leszek w Norymberdze w swoim czasie się nazwiedzał. Przez te knajpy już balansował nawet na krawędzi. To głównie Beata sprawiła, że złapał pion. Gdy stwierdziła, że ich świeży jeszcze związek zaczyna pękać... przez alkohol, postawiła warunek: „albo my, albo on”. Przejął się. Podjął walkę o to ich „my”, a także ze sobą i o siebie. No, i zwyciężył. „Dziupla” mu w tym pomogła, choć w owym czasie była zaledwie marzeniem.

Klub bowiem, zanim wyłonił się z poprzemysłowej piwnicy, już od dawna miał swoją siedzibę w wyobraźni jego twórcy. Jako alternatywa dla banalnych lokali, których oferta ogranicza się tylko do „coś wypić i coś zjeść”. W optymistycznej wersji jeszcze zatańczyć, ale to już od wielkiego dzwonu. A Leszkowi marzył się Klub z prawdziwego zdarzenia, gdzie jak w tym szalonym przeboju „Balkanica” zespołu „Piersi”: „będzie się działo”, gdzie „będzie głośno, będzie radośnie”. To znaczy nie tylko „na parkiecie dym”, chociaż to też, ale przede wszystkim ciekawe imprezy, tematyczne spotkania, niebanalne przedsięwzięcia i najlepiej żywa muzyka. Miejsce dla ludzi, którzy mają i chcą rozwijać różne pasje i uważają, że telewizja nie wyczerpuje listy weekendowych rozrywek.

Obszerną piwnicę przy Imhoff Strasse Buczyński początkowo dzierżawił jako narzędziownię oraz pracownię. Bo zawodów ma kilka, a ręce złote. No, i smykałkę do każdego ustrojstwa. Przyjaciele wiedzą, że jak by się zaparł, to skuter przerobi na motolotnię. Potrafi też starą stodołę przebudować na designerski apartament albo podczas wizyty u dentysty... naprawić precyzyjne urządzenie stomatologiczne.

Przy przekuwaniu piwnicy w Klub te wszystkie umiejętności bardzo się przydały. Liczne znajomości i przyjaźnie – też. Choć większość prac wykonał sam, tam, gdzie jedna para rąk nie wystarczała, mógł liczyć na pomoc innych. Pomóc pomogli, ale wiarę w sukces podzielali nieliczni. Nawet Beata, najbliższa osoba, entuzjazmem nie pałała.

„Wcale mu na początku nie pomagałam” – przyznaje dziś szczerze. Trudno się jej dziwić. Miała uwierzyć, że do szczęścia im już tylko Klubu brakuje? Czegoś, co pochłania cały Leszkowy wolny czas i co tu kryć – każde dodatkowo zarobione euro? Jakby mało jej było tańca z codziennością. W domu wymagający całodobowej opieki syn Łukasz z ciężkim porażeniem mózgowym, wieczorami – praca, a tu jeszcze Lech po codziennym kieracie i w weekendy dłubie przy tej swojej piwnicy i dłubie. Nie wierzyła, że wydłubie coś tak fajnego, a jednocześnie bała się, czy w efekcie nie stworzy... knajpy właśnie.

Przymarudzać przestała dopiero, gdy jej własna mama (dziś pani Jasia jest honorową klubowiczką) przywołała ją do porządku: „Ma chłop pasję, no, i cudnie! Zamiast truć i biadolić, masz go w tym wspierać!”. Pewnego dnia zeszła więc do piwnicy i zobaczyła efekty Leszkowej dłubaniny. Działo się to wiosną 2009 roku. Odtąd już zaczęła schodzić regularnie. Niebawem razem z siostrą Gosią, a jak się dało – też z synem Łukaszem i pieskiem Tinką.

Tak zresztą powstał ten ludzki filar, na którym się „Dziupla” wspiera do dziś. Przyjaciele, bliscy i znajomi Leszka ściągali tu swoich bliskich, przyjaciół i znajomych. Tym to sposobem Klub, do którego w czerwcu 2009 należało zaledwie 10 osób, po roku już liczył 30 członków. A przecież ludziom spoza tego kręgu odkryć to miejsce nie było wcale łatwo. Szczególnie takim jak ja i mój mąż Krzysztof. W Norymberdze – zaledwie od roku, żadnych znajomych, a co dopiero przyjaciół w polskim środowisku.

Toteż wparowaliśmy do Klubu bez żadnych referencji. Ot, podczas kościelnego festynu ktoś rzucił zdawkowo, że w mieście ponoć powstał jakiś „nowy polski lokal”. Namiarów nikt nie znał. Szczęśliwym trafem Leszek siedział pół metra dalej, więc ów ktoś wskazał na niego: „A, oto i sam Buczyński. Jego się i pytajcie, bo to jego!”. Podał nam te namiary, acz z pewnymi oporami.

Jak się potem okazało, trochę się obawiał ściągnięcia do „Dziupli” środowiska, z którym – jakby to delikatnie powiedzieć? – jeszcze do niedawna balansował. Jak to dobrze, że nie odmówił. No, i że my nie zdezerterowaliśmy na widok dziuplowej otoczki. Niby śródmieście Norymbergi, ale... vis-a-vis cmentarz, obok noclegownia dla zagubionych w życiu podróżnych. Po przekroczeniu wskazanej bramy – odrapany dziedziniec. Na parterze jakaś irakijska knajpa – nie knajpa... W rogu dziedzińca – całkiem słusznej wielkości buddyjski ołtarz.

Nie, jak się okazuje, to nie fanaberia Leszka. To własność sąsiadów Klubu – Hindusów. Mało brakowało, a przeoczylibyśmy strome zejście do piwnicy, w której... uff, odetchnęliśmy z ulgą: „Ależ to zupełnie inne klimaty!”. Przyjaźnie uśmiechnięte gęby, kolorowe pachnące świeżością ściany, dużo światła. Przytulnie, serdecznie i swojsko. „To my się już stąd nie ruszamy” – oznajmiliśmy zaraz pierwszego wieczora.

Na początku znająca się od dawna klubowa wiara mówiła o nas z Krzysztofem „nasi Litwini”. Z czasem określenie to gdzieś się pogubiło, zrodziło się za to wielkie zainteresowanie Litwą. Zwłaszcza – Polakami na Litwie. Śledzą wszystko, co się u nas dzieje i każą tłumaczyć zawiłości niektórych wydarzeń. Słowem, jest to chyba najlepiej zorientowane w temacie „Litwa i Polacy na Litwie” polonijne środowisko.

Zresztą, zaraz na początku się okazało, że nie jestem w Klubie jedyną „Litwinką”. Do wileńskiego pochodzenia natychmiast się przyznały Agata i Basia. Niedawno poznana w „Dziupli” dziennikarka Iwona Lompart – też. Okazało się nawet, że mamy licznych wspólnych znajomych w środowisku wileńskich poetów. Przy takiej reprezentacji „nieuchronnie”, jak powiedziałby Pawlak z „Samych swoich”, zrodził się pomysł zorganizowania klubowej wycieczki do Wilna. Jeszcze nie doszła do skutku przez wydarzenia, o których poniżej, ale my wiemy, że „co się odwlecze...”.

Ale wracając do początków – pierwsze oficjalne zebranie klubowiczów odbyło się w marcu 2010 roku. Wybraliśmy zarząd, prezesa (wszyscy jednogłośnie wskazali na Leszka), stworzyliśmy status i sprecyzowaliśmy swoje zamiary, ambicje oraz plany. A w międzyczasie w „Dziupli” już się działo.

Okazało się, że nawet nieduża grupa ludzi, gdy im razem dobrze, jest w stanie wygenerować mnóstwo ciekawych pomysłów. I nie przeszkadzało nam to, iż mieliśmy różne poglądy, zwyczaje, życiowe doświadczenia czy religijne przekonania; że najstarszy z nas – Janek Świątek, szczęśliwie dobiegał lat 75, podczas gdy najmłodszy – Filipek, właśnie uczył się stawiać pierwsze kroki.

Niektóre ze wspomnianych pomysłów były realizowane w „Dziupli”, inne – wykroczyły poza jej mury. Np. przez pewien czas po prostu się wymienialiśmy dobrymi książkami i pismami, aż Beata wpadła na pomysł: „Zakładamy biblioteczkę!”. Księgozbiór powiększał się w takim tempie, że Leszek z trudem nadążał z montażem kolejnych półek.

Grupka maratończyków ściągnęła do Klubu już zaprawiona w bojach. I jeżeli nie wszystkich zarazili do uprawiania tego sportu, to do kibicowania – tak. Grupa pasjonatek pieszych i rowerowych wędrówek powstała już w „Dziupli”, podobnie jak Klub Brydżystów. Na każdy fajny pomysł zawsze znalazła się garstka zapaleńców, chcąca go realizować. Były więc retro-wieczory z winylowym krążkiem, dni kibica podczas ważnych wydarzeń sportowych, spontaniczne dysputy polityczne... Zabawy też: andrzejkowa, karnawał z balem przebierańców, sylwester. Czyli „na parkiecie dym”. No, i pewnego dnia... wszystko poszło z dymem.

Nie z naszej winy. Ekspertyza wykazała, że przyczyną pożaru, który wybuchł w Klubie w noc na 16 listopada 2010 roku, było spięcie w instalacji elektrycznej. Strażacy zdążyli ugasić ogień, zanim strawił wszystko, ale...

„Popłakaliśmy się na widok tych zniszczeń” – wspomina Beata. Upiorność sytuacji spotęgowała wisząca na suficie kryształowa kula, która, gdy zeszli na dół (zapewne pod wpływem przeciągu), zaczęła się obracać, rzucając na zgliszcza świetlane refleksy. Dziś z tamtej „Dziupli” pozostał nam tylko zdeformowany pod wpływem temperatury zegar. O dziwo, tykał sobie wśród pogorzeliska jak gdyby nigdy nic. Tyka do dziś, tuż nad wejściem do nowej „Dziupli” – jako dowód, że nie tylko Feniks odradza się z popiołu. A przecież pierwsze tygodnie po pożarze niekoniecznie to odrodzenie zwiastowały. Mieliśmy na głowie policję kryminalną, urząd budowlany i zakaz schodzenia do piwnicy. Tym niemniej, tułając się po obcych lokalach, postanowiliśmy: bierzemy się za odbudowę!

Łatwo powiedzieć, ale co począć z informacją, że projekt tej odbudowy z uwzględnieniem wyjścia ewakuacyjnego architekt oszacował na kilka tysięcy euro? Szczęściem, właściciel budynku zaproponował nam dzierżawę dodatkowego pomieszczenia na parterze, tuż nad spaloną piwnicą. Po knajpie – nie knajpie, której najemcy właśnie się wyprowadzali. Dylemat kosztownego projektu odpadł, pojawił się inny: jak udźwignąć remont i utrzymanie takiego kolosa? Wszak żyjemy tylko ze składek, jesteśmy wyłącznymi sponsorami naszej „Dziupli”. Zaryzykowaliśmy. Gdy tylko cofnięto zakaz, wiosną 2011 roku Leszek znów zszedł do piwnicy. Tym razem już nie sam.

„Pamiętam, jak siedzieliśmy wśród tego pogorzeliska osowiali, nie wiedząc od czego zacząć – opowiada. – Nagle Krzysiek Kowalski huknął: „Dość tego!” i zaczął zdzierać nadpalone stropy. Ruszyliśmy za nim. Już nie było wątpliwości: uda się czy nie uda?”.

„A ja poczułam, że damy radę, gdy zabrałyśmy się z dziewczynami do mycia osmalonych ścian – wspomina Beata. – Szorowałyśmy je zawzięcie w przerwach racząc się pączkami, które ktoś przyniósł, bo rzecz się działa tuż po tłustym czwartku. I te pączki, i nasze ubrania niebawem przesiąkły zapachem spalenizny, ale zupełnie tego nie czułyśmy. Aż tęskno mi do tamtych czasów”.

Tak, to były czasy, które okazały się dla nas sprawdzianem. Prawie nikt nie odszedł z Klubu. Wszyscy też zgodnie zadecydowali: choć „Dziupli” na razie nie ma, nadal płacimy klubowe składki, bo przecież trzeba ją z czegoś odbudowywać. I każdy w ten proces na swój sposób się włączył. W wielu z nas dobre chęci mocno górowały nad umiejętnościami, ale liczył się zapał. Odgruzowywanie pogorzeliska na dole zbiegło się ze skuwaniem starych tynków na parterze.

Jaki to był wysiłek... długo by opowiadać. Fakt, że pierwsze ponowne spotkania w Klubie przez długie miesiące odbywały się na „placu budowy”. Murowaliśmy, malowaliśmy (dziewczyny też), kładliśmy to takie, to owakie panele, a przy okazji dyskutowaliśmy, wymienialiśmy się lekturą, organizowaliśmy wypady na koncerty, projekcje polskich filmów, mecze, wycieczki.

Uroczyste otwarcie nowego dwupoziomowego Klubu „Dziupla” nastąpiło w kwietniu 2013 roku. Swoją obecnością uświetniła je m. in. ówczesna Konsul Generalna RP w Monachium pani Elżbieta Sobótka. Niedawno zaś mieliśmy zaszczyt gościć u siebie konsula ds. współpracy z Polonią pana Aleksandra Korybuta-Woronieckiego z małżonką. A w międzyczasie... Znów organizowaliśmy dni kibica (m. in. podczas mistrzostw Europy w piłce nożnej), wieczory karaoke, rewie mody oraz tematyczne festyny. Ostatni – letni – z recytacją fraszek w wykonaniu aktora Andrzeja Baczewskiego. Mikołajki i zabawa karnawałowa dla najmłodszych – to już klubowe tradycje. „Dziuplowy” bal przebierańców w okresie karnawału jest tak barwny i zabawny, iż nie możemy się opędzić od chętnych spoza Klubu. Zresztą, drzwi „Dziupli” są szeroko otwarte nie tylko dla jej stałych członków. Ludzie spoza coraz częściej dopytują się: „Kiedy coś zorganizujecie?”.

Odtworzyliśmy spaloną biblioteczkę i jakoś z rozpędu zagospodarowaliśmy nie tylko parter z piwnicą, ale cały dziedziniec. Zwłaszcza, że „Budda” też się wyprowadził. Prezes odnowił elewacje, a Agata rzuciła hasło: „Niech każdy przyniesie jakąś roślinę, której nada imię i będzie się nią opiekował”. W odpowiedzi naściągaliśmy tyle mniej i bardziej egzotycznej flory, że nasze podwórko przekształciło się w uroczy ogródek. A że miejsca mamy dość, z inicjatywy Leszka, który pamięta własną walkę z nałogiem, przygarnęliśmy pod swój dach „Polską grupę wsparcia dla osób uzależnionych od alkoholu oraz ich bliskich”.

Z kolei za Krzyśkiem Kowalskim do „Dziupli” ściągnęła live music w postaci grupy rockowej „Kwisband”. Szukali tylko ustronnego miejsca na próby, gdzie, jak żartowali, mogli sobie po pracy „brzdąkać nie raniąc niczyich uszu”. Z trudem dali się namówić na pierwszy koncert. Dziś grają bez oporów, mają mnóstwo fanów, a obcy porywają nam ich na pozaklubowe imprezy... No, i niech. To nasi ambasadorzy.

W kwietniu Klub „Dziupla” będzie obchodził piątą rocznicę istnienia. Dziś trudno nam sobie wyobrazić, co by było, gdyby go nie było. Zaprzyjaźnił nas tak mocno, że razem jeździmy na wycieczki, na narty, maratony, kibicowanie skokom narciarskim, na letnie wczasy, dożynki, zloty. Nawet Święta – łącznie z Wigilią – spędzamy razem. I – oczywiście – wspieramy się nawzajem w każdej potrzebie.

Jest jeszcze coś. Niemcy tak postrzegają Polaków... jak ci się zaprezentują. A z tym bywa różnie. My uczyniliśmy ze swojego Klubu wizytówkę, promującą polskość oraz dowód, że Polak – to niekoniecznie Gastarbeiter, dla którego liczy się tylko praca i piwo po pracy. Zdarzało się, że Niemcy, którzy do nas zajrzeli, urzeczeni atmosferą kupowali sobie wycieczkę do Polski, by lepiej poznać ten kraj. Zresztą, w związku z tym, że przyjaciół Niemców Klub ma coraz więcej, w marcu organizujemy polsko-niemieckie spotkanie integracyjne. Ale przedtem – karnawał...

Lucyna Dowdo

Fot. Mirosław Janik

i Aleksandra Krawczyk

Wstecz