Wileński „Kaziuk”-2014

I zszedł znów Patron z ołtarzy przed Stragany...

Kiedy królewicz Kazimierz Jagiellończyk, który swe bogobojne życie podbudował credem: „Lepiej umrzeć, niż zgrzeszyć”, został po 118 latach od swej śmierci stosowną bullą papieża Klemensa VIII wyniesiony na ołtarze, wieść tę entuzjastycznie przyjęto w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a przede wszystkim – na Litwie. By dać wyraz radości, wszystkie stany mieszkańców Wilna wyległy na ulice. Tak się zrodziła tradycja przemarszów w dniu jego imienin – 4 marca.

Nie sposób dziś dokładnie powiedzieć, kiedy patron Litwy użyczył (niech w nieco zwulgaryzowanej postaci) swego imienia jarmarkom, takoż przypisanym w kalendarzu początkowi pierwszego miesiąca wiosny. Materiały źródłowe wieszczą (choć czy aby do końca wiarygodnie), że po raz pierwszy nastąpiło to w 1636 roku. Jakkolwiek by ustalać, początki giną w mrokach czasu, choć na pewno wiadomo, że towarzyszyły im pochody rzemieślników i handlarzy, wspieranych dla dodania kolorytu przez różnorodnych przebierańców.

„Kaziuk” ze straganami w swym liczonym na cztery wieki rodowodzie różne miewał dzieje. Gdy Wilno znalazło się pod zaborem, stanowił przysłowiową sól w oku władz carskich, postrzegających go jako manifestację polskości i katolicyzmu. Z wielką niechęcią, po rozkwicie w okresie między I a II wojną światową, kiermasz ten był traktowany przez władze komunistyczne za czasów Litwy sowieckiej. A choć spychany na margines, oparł się przeróżnym zakusom. Aż wreszcie, z odzyskaniem przez Litwę niepodległości w roku 1990, przywrócił sobie naprawdę godną renomę.

Nie ma mowy, by dziś się nie odbył, raz za razem demonstrując zresztą swe „ekspansywne” nastawienie. O ile bowiem w początkach swego odrodzenia stłoczony był do wileńskiej Starówki, o tyle dziś szpalery mniej lub bardziej wyszukanych stoisk handlowych ciągną się po obu stronach najbardziej reprezentacyjnej w Wilnie alei Giedymina (poczynając Mostem Zwierzynieckim a Placem Katedralnym kończąc), ulicami Wróblewskiego, Barbary Radziwiłłówny, Zawalną i Wielką (aż do Placu Ratuszowego) oraz terenem wzdłuż dzielnicy Zarzecze po lewej stronie nurtu Wilenki. Ba – tego roku, w nawiązaniu do czasów ongisiejszych – udostępniono też handlującym sam Plac Katedralny, by cokolwiek zmniejszyć tłok, jaki „Kaziukowi” towarzyszy.

A – dodać trzeba – z jednej strony wytwarzają go sprzedawcy, ciągnący tu ze swymi wyrobami z bliższej i dalszej Litwy, Łotwy, Estonii, Polski, Białorusi, Ukrainy, Rosji, Węgier czy nawet z Finlandii. Z drugiej natomiast ciżbę powodują kupujący albo też wszyscy, kto chce zanurzyć się w niepowtarzalną jarmarczną atmosferę, dając istną swawolę wszystkim zmysłom. Bo przecież oczy mogą tu się pieścić przeróżnymi wyrobami z drewna, gliny, skóry, szkła, wikliny, niepowtarzalnymi w swym kolorycie palmami, wyrobami kowalstwa artystycznego i Bóg wie czym jeszcze, co potrafią wyczarować ręce człowiecze. Uszom z kolei dane jest do woli chłonąć mnogoludny zgiełk, nozdrzom – delektować się feerią zapachów, dolatujących znad garów i patelni albo od wędzonych ryb. Mimowolną ślinę wytwarzają pod podniebieniem góry ciast wszelakich, serów, mięsiwa w postaci wieprzowiny, wołowiny, baraniny, koniny, specjałów z królika, indyka czy nawet z egzotycznego strusia. A dotykowi – o ile ktoś ma taką nieposkromioną chętkę – takoż można uczynić zadość, gdyż markując targi nadarza się okazja potrzymać w ręku np. kosztowne wyroby jubilerskie albo kuśnierskie.

Tegoroczny „Kaziuk”, jaki w grodzie Giedymina na dobre rozgościł się w dniach 7-9 marca, stał pod znakiem fantastycznej wręcz pogody, zwiastując rychłe nadejście wiosny, co bez dwóch zdań stanowiło dodatkowy „magnes” dla każdego, kto zdecydował nań się wybrać. Niekoniecznie po to, by wracać objuczonemu zakupami. Tylko po to, by przy okazji przespacerować się na świeżym powietrzu: nawet z dzieckiem w wózku albo z… buldogiem na smyczy. A – przyznać trzeba – ów krok spacerowy był wręcz wymuszony, gdyż zamknięte dla ruchu jezdnie przypominały od natłoku ludzi wezbrane rzeki, przetaczające się wte i wewte, aczkolwiek im tylko w wiadomy sposób uporządkowanym „nurcie”.

Dając się błogo unieść temu „nurtowi”, za każdej bytności na „Kaziuku” ze szczególną bystrością oka próbuję wypatrzeć palmy – te cudeńka z wysuszonego kwiecia, wyczarowane za „głosem” wyobraźni wprawnymi kobiecymi rękoma. Stanowiące obok lukrowanych serc, smorgońskich obwarzanków od zamierzchłych czasów wręcz konieczny towar tego jarmarku. O ile serc czy obwarzanków (niech wprawdzie nie z fikuśnymi napisami w wileńskiej polskiej gwarze i nie smorgońskich) – istne zatrzęsienie, to z palmami – jak mi się wydaje – jest coraz bardziej krucho.

A moje obawy potwierdziły sprzedające je Zofia Tupikowska z córką Lilią Stefanowicz z podwileńskich Pelikan oraz Alina Alencinowicz z Wojewodziszek, której tajniki wicia palm przekazała dzielnie jej zresztą sekundująca po dziś dzień mama Stanisława Rynkiewicz, notabene siostrzenica zamieszkałej w Krawczunach mistrzyni nad mistrzynie – Jadwigi Kunickiej. A to przekazywane z pokolenia na pokolenie w ich rodzinie rękodzielnictwo sięga tradycjami grubo ponad 100 lat wstecz.

Zapewne dalece nie każdy nabywający palmy zdaje sprawę, jak pracochłonne to zajęcie. To, czym się owija okorowany patyk, trzeba bowiem pierwotnie wysiać, po czym zebrać albo zerwać na łąkach, zebrane wysuszyć (acz wcale nie na słońcu!), jeszcze potem ufarbować w barwy, by te dosłownie oczy rwały. Aż w końcu z nastaniem zimowych wieczorów zabrać się do wymagającego wręcz benedyktyńskiej cierpliwości wicia.

Zważywszy powyższe, pierwszy się podpisuję pod stwierdzeniem krzywdy dla każdej palmiarki, mogącej za szczególnie pracochłonne i kojarzone z Wileńszczyzną „wałki” średniej wielkości utargować ledwie 20-25 litów. To wszystko powoduje, że dzisiejsza goniąca za „szybkim pieniądzem” młodzież tylko z rzadka zdobywa się na takową w ich oczach „pańszczyznę”, zimno kalkulując zyski. A że niby tradycja zaginie, guzik ją obchodzi.

Źle, bardzo źle więc będzie, jeśli „chińszczyzna”, która do niedawna wręcz zalewała „Kaziuka”, a którą, na szczęście, wyparły wyroby autentycznego rękodzieła, przekradnie się do palmiarstwa, z czym dziejowo się kojarzy Wileńszczyzna. Albo, że autentyczne palmy-krasawice zastąpią kiczowato wyglądające, choć wymagające znacznie mniej zachodu bukieciki na patykach z suszonego kwiecia.

Trudno zapewne o jednoznaczną odpowiedź, jakich „kokosów” dorobili się handlujący na tegorocznym kiermaszu. Jedni – jak Iwona Trombaczyk i Robert Stankiewicz, oferujący wyroby będącej własnością piekarni Czesława Andrzejewskiego w Zujunach – nie nadążali wręcz, by na cztery ręce uczynić zadość popytowi, oczekując na trzeci z kolei dowóz liczących bez mała 60 gatunków wypieków, w tym też – olbrzymich serc z polskim lukrowym napisem „Kaziuk”. Inni – jak chociażby rodak z Macierzy Zbigniew Gierlacki, który po raz drugi z kolei zawitał na jarmark z oscypkami i innymi wyrobami z owczego mleka, a który za przejazd z Chyżnego pod Zakopanem w obie strony plus trzydniowa opłata za miejsce pod stoisko, zakwaterowanie i wyżywienie w Wilnie siebie i dwóch pomocnic ma wyłożyć 3000 litów, narzekał, że kupujący zdecydowanie oporniej otwierają portmonetki.

I trudno się temu dziwić, gdyż kryzysowych „przejaśnień” na Litwie widać niewiele, stąd zdecydowana większość jej obywateli przedtem niż raz wydać, siedem razy policzy. Całkiem więc odmiennie od członków, czy raczej członkiń wycieczki z kopalni węgla „Bogdanka” w Łęcznej pod Lublinem. Mogących pozwolić na rozrzutność, gdyż „Bogdanka”, gdzie na co dzień fedrują węgiel ich mężowie, to jedno z najbardziej nowoczesnych tego typu wyrobisk w Polsce, mogące się pochwalić 12 proc. rocznego krajowego wydobycia „czarnego złota”. A ponieważ zarobki pracujących pod ziemią są do tego wprost proporcjonalne, zdecydowały „bogdanki” z Łęcznej i okolic na wycieczkę i kiermasz kaziukowy do Wilna się wybrać. Żartując, że żony górników po to właśnie są, by... lekką ręką upłynniać to, co im mężowie krwawicą zarobią.

Cokolwiek by powiedzieć, a „Kaziuk” w swej istocie kryje też niejeden element poznawczy, inspirowany wiedzą i smykałką, wcieloną w oferowane towary, jak też w ogóle w treści tego barwnego kiermaszu. Jego organizatorzy z niezmordowanym Vytenisem Urbą na czele nie ustają bowiem w wysiłku, by „odkurzyć” przeszłość, czego tegorocznym dowodem – urządzone na Placu Ratuszowym miasteczko, na wzór tego ze średniowiecza. Osobiście zrobiłem też wielkie oczy ze zdziwienia przy stoisku „Czekoladowy warsztat”, gdzie rolę głównej gospodyni pełniła przybyła z Warszawy Agnieszka Balcerzak. Wszystko, co tu oferowano – młotek, kombinerki, klucz francuski bądź też inne instrumenty – zostało wykonane z... wysokogatunkowej naturalnej czekolady, a zbieżna z oryginałem wielkość i kakaowa posypka sprawiają, że do złudzenia przypominają pokryte rdzewnym nalotem narzędzia.

Z kolei to, co oferował przybyły z Kołobrzegu marynarz rezerwy Piotr Piasecki – kazało mi przenieść się do lat szkolnych i przypomnieć podstawowe prawa fizyki. Sprzedawał on bowiem robiące wielką furorę w całej Polsce ptaszki i motyle z tak usytuowanym w nich balastami i środkiem ciężkości, że wystarczyło dzióbkiem takiej „mewy” dotknąć palca, a ta... zawisała w powietrzu, wyraźnie rozbawiając nie tylko młodszych przechodniów. Bo – trzeba pamiętać, że element zabawowy, odkąd „Kaziuk” jest „Kaziukiem”, nigdy nie był mu obcy. A ten swego czasu powodowały nawet... niedźwiedzie, przywożone ze słynnej z ich tresury Smorgońskiej Akademii.

Spędziłem na tegorocznym jarmarku w pierwszym i ostatnim dniu jego trwania bez mała osiem godzin, a czuję niedosyt. Pobudzany zapewne po części świadomością oczekiwania cały rok, nim patron-królewicz zechce ponownie przemieścić się z ołtarzy na stragany, by towarzyszyć tu sprzedającym i kupującym. Skłaniany do tego tradycją, która ma to do siebie, że pożąda być skuteczną wbrew upływowi czasu...

Henryk Mażul

Fot. Teresa Worobiej

Wstecz