„Magazyn Wileński” liczy 25 lat

Wierzyć się nie chce, ale to prawda. W styczniu tego roku minęła 25. rocznica od chwili ukazania się pierwszego numeru „Magazynu Wileńskiego”. Aż tak szybko biegnie czas, aż tak krótkie jest nasze życie... Wydaje się tak niedawno wszystko się zaczynało, a masz ci – ćwierć wieku minęło. W tym okresie urodziło się i dojrzało już nowe pokolenie, które nie pamięta tamtych czasów, które nie doświadczyło życia w innym ustroju, przy wychodzeniu z którego powstawały różne idee, rodziły się nowe pomysły, powstawały nowe redakcje, firmy, całe instytucje.

Było to absolutne novum. Pragnęliśmy jak najszybciej skorzystać z powstającej możliwości do wolności, do głoszenia swoich prawd i racji. Wydarzenia się toczyły w zawrotnym tempie. Nie mieliśmy czasu do stracenia. Nie mogliśmy wiedzieć, czym się to wszystko zakończy. Może do końca nawet nie byliśmy świadomi co do historycznej ważności chwili, ale wiedzieliśmy na pewno, że przyszedł czas, by Polacy pozostający za żelazną kurtyną przypomnieli światu o sobie, że jesteśmy, że mamy swoje potrzeby i prawa, że nie chcemy się wynaradawiać, asymilować w „bratniej rodzinie narodu radzieckiego”. Jesteśmy Polakami. To w pierwszym numerze „Magazynu”, w styczniu 1990 roku po raz pierwszy poszło w świat pięć prawd Polaków na Litwie.

Koledzy i koleżanki z innych tytułów i portali polskich na Litwie napisali o jubileuszu „Magazynu”. Tylko pozytywnie, tylko chwalebnie. Dzięki im za to. Na pewno co do treści, zawartości pisma można mieć też wiele uwag. Nie zawsze w ciągu tych lat udawało nam się wszystko tak, jak się wymarzyło, wiele trzeba było nagimnastykować się, by pismo w ogóle się ukazało.

To dziś, jeżeli czegoś brakuje, to tylko pieniędzy, a gdy je masz, kupisz wszystko. Wówczas, szczególnie na początku, gdy trwał jeszcze ZSRR, i pierwsze lata potem, nie istniał nawet rynek papieru, było takie pojęcie, jak „otrzymanie limitu na prawo zakupu papieru”. Drukarnie nie miały żadnych materiałów ani specjalistów do składania tekstów po polsku. Nawet tzw. blachy do druku offsetowego i teksty złożone na folii trzeba było dostarczać zza granicy. A tę się przekraczało czasem po 4-5 dobach stania w kolejce.

Ale, co tam! Pismo powinno było się ukazać i... basta. Praktycznie wszyscy robili je społecznie, po godzinach pracy podstawowej. Traktowaliśmy to nasze dzieło jako sprawę życia, jakby trochę ołtarzowo. A ponieważ tego nam jeszcze mało było, wymyśliliśmy na własną głowę Wydawnictwo Polskie w Wilnie. Ukazanie się pierwszych skromnych zbiorków poezji poetów wileńskich graniczyło z cudem. Ale się udało. Zaznaczam, że w tamtych czasach nikt jeszcze nie słyszał o możliwości jakichś dotacji czy sponsorowania. Na wszystko powinien był zarobić nasz dział komercyjny, tj. my sami.

Tak to się wszystko zaczynało. A gdy próbuję teraz ogarnąć pamięcią to, przez co musieliśmy przechodzić, czasem zastanawiam się: czy udałoby się to wszystko teraz powtórzyć, gdyby zaszła taka potrzeba? Nie, chyba jednak ma rację filozof twierdząc, że dwa razy do tej samej rzeki nie da się wejść. Wiele tekstów napisano o początkach lat 90., tzn. o nas, Polakach na Litwie, ale prawdziwego obrazu wciąż jakoś nie widać. Sprawa ma wiele wątków, nad którymi trzeba będzie samym w przyszłości się pochylić.

Wydaje mi się jednak, iż najważniejsze trudności stanowiły wcale nie te organizacyjne, materialne, ale nieprzychylne, a czasami wręcz wrogie warunki, w jakich egzystowaliśmy. Trzeba było w tym wszystkim nauczyć się szacunku do samych siebie, do wartości, które na co dzień – jawnie czy skrycie – wyznawaliśmy, przekonać się co do konieczności obrony tych wartości. Niekoniecznie przed ludźmi upadającej ideologii, która już nie była groźna, ale też przed coraz bardziej agresywnym nacjonalizmem litewskim, odmawiającym nam w ogóle prawa do polskości, do swojej z trudem zachowanej tożsamości.

Lansowano wówczas teorię, że żadnych Polaków na Litwie nie ma i nigdy nie było, że wszyscy jesteśmy spolonizowanymi Litwinami. Przykre odgłosy dochodziły też z Macierzy. Liberalizm różnej maści, praktycznie nie znający naszej sytuacji, nie rozumiejący, co się tu dzieje, częstokroć w obraźliwej formie wzywał – hm, jakby to określić – do multikultury europejskiej. Jedynie. Bo inaczej określano nas zaściankowym ciemnogrodem, komunistami, bolszewikami i kimś tam jeszcze, co było najgorsze. I nikogo tak naprawdę nie obchodziło, co w sobie czujemy.

A przecież, tak naprawdę, społeczność polska na Litwie od dawna oczekiwała zmian. Trwała czasem w najtrudniejszej kołchozowej poniewierce, ale zachowując swoją polskość, swój honor, wiarę, tradycje, język. Z ulgą, radością i nadzieją otwierała swe ramiona dla zachodzących zmian. Z dumą oczekiwała zachodnich wartości, gdzie wszystko miało być uczciwe, sprawiedliwe, demokratyczne. Oczekiwała na to nawet z pewną nabożną czcią. I co? I nic.

Jakże inną, jakże zawodną okazała się rzeczywistość. Oczywiście, byli tacy jak w ustroju sowieckim, którzy się zrusyfikowali, podobnie jak i teraz – znalazła się grupka osób, akceptująca nową teorię: kim jesteśmy i dokąd mamy zmierzać. Ale to wyjątki. Niełatwo było się zorientować, co się dzieje i jak się zachować, ale społeczność polska okazała się na wysokości zadania, świadoma swych praw i gotowa stawać w obronie swoich interesów.

Tymczasem rozpoczęło się budowanie nowego życia w państwie wolnym, niby demokratycznym. „Magazyn Wileński” usiłował trzymać rękę na pulsie zachodzących procesów. Niezależni, przez nikogo nie finansowani, więc wolni, nikt nas nie cenzurował. Różne wydarzenia i publikacje tamtych lat można dziś rozkładać wte i wewte. Było wszystko. Różni wpływowi i krzykliwi działacze społeczni, ba, nawet przywódcy państwa z niesamowitym rozgrzaniem z ekranów telewizorów, na różnych wiecach próbowali potępić nas w czambuł.

Ale byliśmy pewni swych racji. I dziś jakoś nie przypominam, by za któryś krok, którąś publikację, jako współwydawca czy redaktor naczelny miałbym żałować bądź się wstydzić. Życie z każdym rokiem coraz dobitniej dowodzi, że wybraliśmy słuszną pozycję – służenie prawdzie, takiej prawdzie, jaką rozumieliśmy i uważaliśmy za słuszną. Oczywiście, zawsze łatwiej byłoby płynąć z prądem słusznej ideologii i propagandy. Nie zawracać sobie głowy tym, aby spojrzeć głębiej. I dotacja wówczas wcześniej by się zjawiła, i – powtórzę za Wincukiem – „w życiu lżej by było kołdybać się”. Ale czyż o to chodzi?!

„Magazyn Wileński” nigdy nie stawiał sobie celu bycia pismem politycznym. Mieliśmy ambicje szersze: kultura, oświata, mowa, tradycje itd. A polityka – między innymi. Jednak ten kierunek w ciągu wielu lat zajmował gros naszej uwagi, stwarzał najwięcej problemów, mnożył trudności, więc tyle tu uwagi tym tematom. A historia życia i dzieje Polaków na Wileńszczyźnie, ich praca, marzenia, osiągnięcia, sukcesy i porażki są ujęte w tych 25 opasłych rocznikach pisma dość szeroko. Dziś wypada nawet się cieszyć, że coraz w większym zakresie „Magazyn” służy pomocą do badań naukowych nad fenomenem społeczności polskiej na Litwie.

Pamiętamy jednak, że każda sprawa, każde poczynanie, to przede wszystkim ludzie, ich praca, ich idee. Obchodząc jubileusz, należałoby wymienić i podziękować każdemu, kto zostawił w historii czy na łamach pisma swój ślad. To przede wszystkim: Jan Sienkiewicz, jako współzałożyciel i publicysta, to ci, którzy byli u źródeł czy też prawie od początków i przetrwali do dziś na posterunku: Helena Ostrowska, Henryk Mażul, Krystyna Ruczyńska, Walentyna Nowikowa, Janina Lisiewicz, Jerzy Karpowicz, Czesław Tatol, Sławomir Subotowicz, Lucyna Dowdo, księgowa Bronė Senkuvienė.

Wiele miejsca w działalności naszego zespołu od początku zajmowało też nie tylko edytorstwo, ale w pewnym sensie księgarstwo. Sprowadzane polskie książki i czasopisma na Litwę liczyliśmy na tony przez długie lata, aż w końcu rachunek straciliśmy. I zawsze – w tej czy w innej roli – była z nami Jadwiga Mikielewicz, która całe swe życie poświęciła polskiej książce. Trzeba też wspomnieć: Kazika Błaszkiewicza, Waldemara Karpowicza, Pawła Jatkiewicza, Mirosława Wojciulewicza, Alicję Klimaszewską, Dominika Kuziniewicza, Walentynę Mażul, Grzesia Sienkiewicza, śp. Aleksandra Żyndula, śp. Bronisławę Kondratowicz i śp. Jadwigę Kudirko; kwiat dziennikarzy polskich na Litwie: Krystynę Marczyk, Alwidę Bajor, Łucję Brzozowską, Aleksandrę Akińczo, Halinę Jotkiałło, Julittę Tryk; wielkich Przyjaciół z Macierzy: Jacka Giebułtowicza i Annę Michalską, Barbarę Reszko, Krzysztofa Jankowskiego oraz wielu, wielu innych. Zawsze pamiętać będziemy również panią Profesor z Uniwersytetu Warszawskiego, też nie żyjącą już Janinę Wójtowicz. W ramach wymiany pracowała na polonistyce w ówczesnym Instytucie Pedagogicznym, a wieczorami zjawiała się w redakcji, by poczytać teksty. Podobała jej się nasza polszczyzna. Ileż światła, ciepłych wspomnień zostawiła po sobie. Po powrocie do Warszawy jeszcze długo z nami współpracowała. To dzięki Pani Profesor poznałem osobiście Księdza Jana Twardowskiego. Nieprzypadkowo, podsumowując pierwszy rok wydawniczy, zamykając rok 1990, redakcyjny artykuł kończyliśmy wierszem Księdza Jana, który chciałbym dziś również powtórzyć, jubileuszowo życząc wszystkim nam:

Oby się wszystkie trudne sprawy

Porozkręcały jak supełki,

Własne ambicje i urazy

Zaczęły śmieszyć jak kukiełki

I oby w nas złośliwe jędze

Pozamieniały się w owieczki,

A w oczach mądre łzy stanęły

Jak na choince barwne świeczki.

100 lat „Magazynowi Wileńskiemu”! By nie zabrakło mu Czytelników. By zawsze był ludziom potrzebny!

Michał Mackiewicz

Fot. Jerzy Karpowicz, Marian Paluszkiewicz

Wstecz