Noworoczny koncert „Wilii”

Poloneza krokiem – ku jubileuszowi

Nestorka naszego powojennego warowania przy biało-czerwonych barwach – Polski Zespół Artystyczny Pieśni i Tańca „Wilia” – wciąż pozostaje wierna tradycji, zapraszając rozmiłowanych w folklorze rodaków na doroczne koncerty, zlokalizowane u schyłku kalendarzowego roku. Wedle ich pomysłodawczyni, byłej kierownik artystycznej i dyrygent Czesławy Bylińskiej-Rymszonok te miały być zdominowane rytmami poloneza i mazura oraz stanowić swoiste sprawozdanie przed widzem z repertuarowych dokonań: przywołaniem tego, co się składa na złoty fundusz, jak też zaprezentowaniem nowinek, które ów fundusz sukcesywnie ubogacają.

Ostatnie takie „sprawozdanie” z własnego kunsztu „Wilia” złożyła w niedzielne 28 grudnia. A ponieważ sala stołecznego Domu Kultury Polskiej nie jest w stanie pomieścić za jednym machem wszystkich chętnych bycia świadkami tej uczty dla serc i ducha, chcąc zadowolić maksymalne ich krocie, zespolacy decydują się wielkodusznie na dwa koncerty w parogodzinnym odstępie. Nie trzeba mówić, jak znaczące to wyzwanie kondycyjne, w szczególności – dla tancerzy, krzesających że hej hołubce.

Rzeczone ostatnie „sprawozdanie” było szczególne o tyle, gdyż stanowiło przygrywkę do osobliwego w dziejach „Wilii” roku bieżącego. Ten znaczy bowiem chlubny jubileusz jej 60-lecia. Prawda jest bowiem taka, że to właśnie w coraz bardziej odległym roku 1955 grupa studentów Uniwersytetu Wileńskiego i Wileńskiego Państwowego Instytutu Pedagogicznego, będących w znacznym stopniu wychowankami słynnej „Piątki” na stołecznym Antokolu, zdecydowała o powołaniu do życia zbratanego z ojczystym folklorem zespołu, a potem ambitnie tworzyła repertuarowe zręby. Tylko ci, którzy naonczas stali u kolebki, wiedzą, ile wysiłku kosztowało opanowanie każdej nowej pieśni, układu tanecznego bądź wyczarowanie z pomocą igieł i nici strojów.

Że szacowna Jubilatka, mimo sześciu krzyżyków na zbiorowym karku, jest nadal pełna wigoru, mógł się przekonać każdy, kto znalazł się na wypełnionej po brzegi w obu przypadkach widowni i nie szczędził braw. Bynajmniej nie na wyrost, gdyż „strumieni rodzica”, jak na zespół niezwykle ambitny przystoi, wyraźnie ciąży ku perfekcji, cierpliwie szlifując na próbach wszystko, co następnie prezentuje widzowi.

Do tej perfekcji zobowiązuje ją w znacznym stopniu artystyczna poprzeczka wysoko zawieszona przez poprzedników, którymi dla niejednego dzisiejszego zespolaka byli dziadkowie i pradziadkowie. Bo wartym jakże godnego przyklasku ewenementem „Wilii” jest owa pokoleniowa sztafeta, pozwalająca jej wciąż i nadal promieniować młodością.

O ile przez długie lata rej na scenie wodził wyłącznie reprezentacyjny skład zespołu, dokąd, by trafić, wypadło długo nieraz zagrzewać „ławkę rezerwowych”, o tyle ostatnimi czasy ową pokoleniową sztafetę można uchem i wzrokiem chłonąć na każdym koncercie, gdyż razem popisują się jak ci najbardziej doświadczeni, tak też narybek. Zdaniem pracującej z młodymi tancerzami choreograf Beaty Bużyńskiej, stworzenie im takiej szansy służy bez wątpienia bodźcem do dalszej wytężonej pracy, by w bliższej lub dalszej przyszłości już z tak ważnym scenicznym obyciem zająć miejsce starszych kolegów, trapionych wiekową zadyszką. Ów narybek – to zresztą szczególne oczko w głowie wiliowego kierownictwa. Przekonanego, iż „swój chów” jest wręcz konieczny, jeśli przyszłość zespołu ma się rysować w optymistycznych barwach.

Dobrym zwyczajem podczas ostatniego występu na pierwszy ogień poszedł jakże dostojny polonez i bardziej w rytmach ognisty mazur. A zaraz potem pod sklepieniami Domu Kultury Polskiej popłynęła niepowtarzalna w swej treści kolęda „Cicha noc”, dopełniona szopką betlejemską w wykonaniu dzieci z młodszych grup, z których część przeistoczyła się w pasterzy, oddających pokłon Dzieciątku. I zrobiło się tak pięknie i uroczyście, jak tylko być może w chwilach, gdy Bóg się rodzi, a moc truchleje.

Piękno biło zresztą z każdego występu. Tego zbiorowego, jak też w wykonaniu solistów: Aliny Eweliny Szostak, Andrzeja Iwaszko, Elany Galin, Małgorzaty Nausewicz-Andrijauskienė, Elżbiety Jurgielewicz i Sylwestra Stankiewicza. Troje ostatnich skłoniło do zaszklenia się łzą niejednych oczu wykonaniem piosenki, stanowiącej w treści jakże przejmującą rozmowę z Wilnem kogoś, kto kiedyś stąd repatriował, ale chowa je nadal w zakamarkach serca i pamięci.

Raz jeszcze można było się przekonać, że kierownictwo zespołu, traktujące wręcz z namaszczeniem to, czym ubogacali repertuar poprzednicy, nie ustaje w twórczych poszukiwaniach, w zdobywaniu „nowych szczytów”. Czego jakże wymownym przykładem świeżo opanowany, a zaprezentowany podczas ostatniego koncertu polonez Karola Kurpińskiego „Cześć Ci, Polsko”. Nietradycyjnie w kilku solowych utworach wypadła też smyczkowa kapela, w której akordeonowy ton zadawał dobrze znany ze składu Kapeli Wileńskiej Romuald Piotrowski. Z tańców polskich, stale przez zespół hołubionych, tym razem pierwszeństwo oddano opoczyńskim. Dopełnionym feerią barw strojów, będących jednym z ostatnich nabytków, od których głowa boli o tyle, że powodują coraz większą ciasnotę w garderobie, jaka jest przechowywana pod dachem Domu Kultury Polskiej, gdzie „Wilia” ma swoją siedzibę, przeniesioną tu z byłego Pałacu Związków Zawodowych na górze Bouffałowej.

Gromkie brawa wraz z ostatnimi akordami koncertu stanowiły wymowny wyraz podzięki jak zróżnicowanym wiekowo artystom, tak też kierownictwu w osobach chórmistrz i kierownik zespołu Renaty Brasel, choreograf Marzeny Suchockiej, kierownik kapeli Anny Kijewicz oraz mającej w pieczy taneczny narybek Beaty Bużyńskiej. Postrzeganych w natarciu na rodzimy folklor jako zgodna tyraliera, gdyż tylko w ten sposób mogą je wieńczyć triumfalne akordy.

Dzisiejsza „Wilia” – to od małego do wielkiego artysty-amatora ponad 140 osób. I właśnie one niczym małe strumyki zasilą nurt „strumieni rodzicy”, gdy wybije godzina przewidzianej na listopad br. wielkiej gali z okazji 60-lecia. W szczegółach na razie osnuwanej przez kierownictwo woalką tajemnicy. Choć na pewno imponującej, gdyż chwalebny przydomek nestorki wielce zobowiązuje.

Henryk Mażul

Fot. Jerzy Karpowicz

Wstecz