Od pocztowca do kapłana

(Ciąg dalszy. Początek w nr. 12 ub. r.)

Niespokojne lata studiów

1 września 1938 roku rozpocząłem wymarzone studia w Wileńskim Seminarium Duchownym, którym w tym czasie kierował rektor ks. prałat Jan Uszyłło. Jednocześnie podjąłem studia uniwersyteckie na Wydziale Teologii. Przyjął tu mnie bardzo uprzejmie profesor (a od początku roku akademickiego 1939 – dziekan tego wydziału) ks. Michał Klepacz, późniejszy biskup ordynariusz łódzki. Podpisałem weksle i zostałem wciągnięty na listę studentów Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie.

Pierwszy rok studiów minął dla mnie pomyślnie. Na obu uczelniach, jako obowiązkowych przedmiotów, uczyłem się wielu języków, na przykład na uniwersytecie – hebrajskiego, greckiego – potrzebnych do badań biblijnych. W seminarium zaś uczono litewskiego, rosyjskiego, białoruskiego – niezbędnych w pracy duszpasterskiej na Wileńszczyźnie.

Wybuch wojny 1939 roku pogmatwał również moje studenckie życie. Kiedy w granice Polski i Litwy wkroczyli Sowieci, niektórzy klerycy, obawiając się o swój los, dobrowolnie pożegnali się z uczelnią. 15 grudnia 1939 roku pochodzące z sowieckiej nominacji władze litewskie zamknęły uniwersytet. Jednak nauczanie teologii kontynuowano w ramach działającego nadal Seminarium Duchownego, czyli grono profesury uniwersyteckiej przeszło na „seminaryjny chleb”. Taki stan trwał do 1942 roku. Profesorowie polecili nam przygotowanie prac magisterskich. Obroniliśmy nasze prace, aczkolwiek było to już po zamknięciu uniwersytetu. W kurii biskupiej oglądano mój dyplom i uznano za ważny, a w kalendarzu liturgicznym przy moim nazwisku dodano: „magister teologii”.

Tak oto, mimo niespokojnego czasu wojennego, nasze kleryckie życie, napełnione nauką i modlitwą, początkowo płynęło wartko, a marzenia unosiły nas na swych skrzydłach do krainy pomyślnej służby duszpasterskiej…

Pewnego ranka na początku marca 1942 roku zajechało przed gmach seminaryjny przy ulicy Mostowej (Tilto) kilka samochodów niemieckich. Wysiedli z nich niemieccy i litewscy funkcjonariusze tajnej policji, którzy po przekroczeniu progu uczelni rozkazali klerykom: „Ende! Fahren mit uns!”. Ten rozkaz dotyczył również naszych profesorów. Popędzani przez nieproszonych „gości”, zostawialiśmy na ławkach nasze zeszyty i pióra, niedokończone tego dnia zadania. Wsiadaliśmy do wojskowych ciężarówek niemieckich, nie wiedząc, co dalej nas czeka… Realne wypadki tamtych czasów podsuwały myśl, iż wylądujemy w lasach ponarskich, we wspólnej, z wielu już poległymi wcześniej, mogile…

Jednak ciężarówki zatrzymały się na placu Łukiskim, a przed nami otwarto bramy więzienia… Niemcy się śmiali, mówiąc do nas: „Bitte, nehmen sie Platz!”. Zajęliśmy więc tam miejsca na parę miesięcy.

W więzieniu

W celach rozmieszczono nas po czterech. Pierwsza noc upłynęła o głodzie i chłodzie. Następnego dnia otrzymaliśmy koce, menażki, 200 gramów chleba (co miało starczyć na całą dobę) i pół litra gorącej wody, którą nazywano „kawą”. Na obiad dostaliśmy jakiś krupnik okraszony nieco margaryną. Na kolację – „kawę” z chlebem z rannej porcji, jeśli się go wcześniej nie zjadło. Te nędzne porcje wkrótce dały się we znaki uczuciem głodu. Gdyby nie paczki z żywnością, przysyłane nam nieraz przez przyjaciół i znajomych, byłoby niełatwo go znieść. Czas spędzaliśmy na modlitwie, przypominaliśmy godzinki, litanie. Klerycy, mający dobrą pamięć, odgrzebywali z niej psalmy, czytania z Ewangelii. Wszystko to było nasze bogactwo duchowe.

Więzienną obsługę stanowili Litwini. Szydzili z nas: „Kaip tik jums čia atitinkama vieta” („Akurat to jest miejsce właściwe dla was” – red.). Kleryków-Litwinów, przywiezionych do więzienia razem z nami, po kilku dniach zwolniono.

Siedziałem w jednej celi z Jankiem Chmielewskim z Olan, Wackiem Zawadzkim z Oszmiany i Serafinem, pochodzącym z województwa kieleckiego. Jan Chmielewski pełni teraz służbę duszpasterską w Białostockiem. Ksiądz Serafin, niestety, zmarł dość wcześnie w Polsce. Natomiast nie wiem, co się stało po wojnie z ks. Wacławem Zawadzkim.

Byliśmy świadkami tamtych strasznych czasów, kiedy więźniów w czasie dochodzenia zabijano na miejscu lub wywożono do Ponar, skąd już nikt nie wracał.

Przed wstąpieniem do seminarium w 1938 roku, pełniłem obowiązki organisty w kościele Niepokalanego Poczęcia NMP na Słobódce w Lidzie. Kiedy byłem już w seminarium, gospodarz tej świątyni, gorliwy kapłan ks. proboszcz Wincenty Łaban przesłał mi 2 tys. marek, żebym kupił w Wilnie za te pieniądze fisharmonię do jego kościoła. Pieniądze te przechowywałem w szufladzie w moim seminaryjnym pokoju. Po aresztowaniu kleryków Niemcy przeszukali nasze rzeczy osobiste i znaleźli pieniądze przeznaczone na instrument muzyczny. Horrendum!

Pewnego dnia wszedł do naszej celi więziennej „budėtojas” (dyżurny), wymienił moje nazwisko, dodając: „wzywają cię”. A kiedy chciałem wziąć sweter, powiedział: „Tobie już nic nie będzie potrzebne. Pożegnaj się z kolegami”. Szedłem więc jak na śmierć.

Było przesłuchanie w obecności kilku Niemców z wyłupiastymi oczami i młodego Litwina z gumową pałką w ręku, który mi powiedział, czego ode mnie chcą. Jeden z Niemców chwycił mnie za piersi i krzyknął: „Skąd masz te pieniądze – dwa tysiące marek?! Jesteś spekulantem?!”. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, iż są przeznaczone na kupno fisharmonii. Zostawiono więc na razie tę sprawę w spokoju, przyczepiono się natomiast do innej: listu kolegi Kuderewskiego do mnie, który również znaleziono w moich osobistych rzeczach. W tym liście kolega przesyłał pozdrowienia innemu koledze, Kurkowskiemu, którego Niemcy skojarzyli z osobą o takim samym nazwisku – z konspiracji. Powiedziałem, że mój kolega Kurkowski nie jest żadnym politykiem, tylko siedzi razem ze mną w więzieniu… Kazano go przyprowadzić. Gdy ten płynnie po niemiecku potwierdził moje słowa i wytłumaczył całą sytuację, jeden z Niemców krzyknął do mnie ze złością: „Wszystko kłamiesz! Won z oczu!”. Wróciłem więc znów do celi, chociaż nie spodziewałem się, że ujdę z życiem.

Ucieczka

Na świecie buszowała wiosna i coraz więcej promieni słońca wpadało do naszej celi. A w duszy coraz większy rodził się bunt: oto jak zbrodniarze siedzimy za kratami więziennymi, gdy w tym czasie wolni ludzie żyją, pracują…

Pewnego dnia odwiedziło nas kilku „gości” przybyłych z Germanii. Zapytano nas: „Kto z was biegle zna język niemiecki?”. Zgłosił się salezjanin ks. Tadeusz Hoppe (po wojnie pracował w Odessie). Niemcy kazali mu zreferować nam ich propozycję mniej więcej takiej treści: to wstyd nam bezczynnie siedzieć w więzieniu, więc powinniśmy się zgodzić na wyjazd do Niemiec na roboty, by zastąpić tych, którzy poszli na front. Praca miała być według naszych zdolności. Wreszcie podsunięto nam papier do podpisania, że jakoby wyrażamy na to dobrowolną zgodę. Kazali nam zrzucić sutanny i założyć dostarczone ubranie cywilne, pozostałe po rozstrzelanych Żydach. Dano nam na drogę po kilogramie chleba i po pół kilograma kiełbasy. Ustawili czwórkami, przystawili do ochrony „budetojasów” i popędzili na dworzec kolejowy.

Tory kolejowe były zajęte, gdyż odprawiano żołnierzy na front, więc czekaliśmy kilka godzin na odejście naszego pociągu. Niemcy, nasi konwojenci wesoło sobie rozmawiali, palili fajki nie zwracając na nas zbytniej uwagi, z czego niektórzy klerycy skorzystali dając nogę. Pierwszy to uczynił Jan Pryszmont (późniejszy profesor seminarium duchownego w Warszawie), nieco później zaryzykowałem również ja…

Niskiego wzrostu, szczupły, nie rzucałem się w oczy... Zmieszałem się z tłumem... Uciekłem, ale nie wiedziałem, co dalej mam robić – bez dokumentów, bez środków do życia… Znalazłem na Lipówce dom kleryka Wojciuka, lecz jego matka i siostra przestraszyły się, że mogę przynieść im zgubę swoją obecnością i odmówiły schronienia. Poszedłem więc do mojego wileńskiego kolegi Jarka Rokickiego: tam również spotkała mnie odmowa. Dopiero proboszcz porudomiński ks. dr Florian Niewiero przyjął mnie na plebanii, kazał przywdziać sutannę i powierzył mi głoszenie kazań w kościele. Niemcom zaś mówił, że jestem jego wikariuszem. W ten sposób ocalałem.

Osiągnięty cel

Wraz z początkiem nowego roku akademickiego w 1942 wróciłem do seminarium, już litewskiego, by kontynuować naukę. Biskup Mieczysław Reinys był poinformowany, że jestem uciekinierem, a wiedząc o stosunku Niemców do Polaków zaproponował mi: „Zgódź się, by cię zapisali w rejestrze studentów jako Białorusina czy Litwina”. Sytuacja była piekielna, ale wiedziałem, że jeżeli nie będę się uczył, nie osiągnę celu… Skończyłem więc dwa lata nauki po litewsku, zapisany jako Białorusin. Latem 1944 roku biskup Mieczysław Reinys wyświęcił mnie na diakona.

W sierpniu tego samego roku został zwolniony z odosobnienia w Mariampolu (internowany przez gestapo w domu księży marianów) arcybiskup Romuald Jałbrzykowski. Wrócili również księża profesorowie, klerycy, całe zwierzchnictwo uczelni z ks. Janem Uszyłłą na czele. W październiku – przy władzy Sowietów – klerycy rozpoczęli ostatni rok akademicki w Wilnie – w dawnym składzie profesury, dawnych porządkach uczelni. Jednak wczesną wiosną 1945 roku władze sowieckie zamykają seminarium duchowne, rozkazując wszystkim opuścić mury uczelni. Studentom-Polakom radzono jechać do Polski, by tam ukończyć studia, Litwinom – do Kowna, gdzie czynne było jedyne na Litwie seminarium duchowne. W powstałej sytuacji abp Romuald Jałbrzykowski decyduje się na udzielenie święceń kapłańskich klerykom ostatniego roku studiów.

Ten dzień, tak długo przeze mnie oczekiwany, nastąpił 17 marca 1945 roku. Tego wiosennego ranka pięknie świeciło słońce – nie tylko na niebie, lecz też w mojej duszy. Światło osiągniętego celu – po ciężkich zmaganiach i trudach… Uroczyste chwile święceń kapłańskich przeżyłem w Katedrze Wileńskiej, które otrzymałem z rąk arcybiskupa metropolity wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego, razem z innymi diakonami: Mieczysławem Wojciukiem, Zygmuntem Piskorem, A. Ulickasem, V. Verikasem, K. Wilczewskim i Mowczanem.

Za parę dni była Niedziela Palmowa. Księża wileńscy zapraszali nas, świeżo wyświęconych kapłanów, do swoich świątyń, do słuchania spowiedzi. Ja również służyłem w kilku kościołach.

Prymicja

W tym czasie proboszczem w lidzkiej parafii Niepokalanego Poczęcia NMP, w której niegdyś organistowałem, był ks. Kazimierz Baniewicz (od 1946 r. dziekan i wikariusz generalny na okręg lidzki), a jego pomocnikiem – franciszkanin o. Kamil Wełymański. Otóż ci kapłani napisali do mnie, bym przyjechał do ich parafii na prymicję. Wysłali nawet po mnie do Wilna ich zacną parafiankę, nauczycielkę Renatę Mizgierównę. Wówczas niełatwo było przekroczyć granicę z Litwy na Białoruś. Ta pani, mająca znajomości z działaczami podziemia, przywiozła mi wszystkie potrzebne dokumenty: pozwolenie na przekroczenie granicy, świadectwo o zdrowiu itp.

O północy, wprost z pociągu, stałem pod drzwiami plebanii kościoła na Słobódce w Lidzie, przyprowadzony przez panią Renatę. Ks. Baniewicz przywitał mnie, ale zaraz z niepokojem w głosie zapytał, czy nie zauważyliśmy, że ktoś nas śledził.

„Tu pełno szpiegujących – powiedział. – Bolszewicy nawet jeden drugiego szpiegują. Ja tu na plebanię przyjąłem rodzinę państwa Przewalskich… Kładź się spać, jutro porozmawiamy”.

Nie zdążyłem jeszcze się położyć jak usłyszałem głośne pukanie do drzwi. Przez okno ujrzałem kilku uzbrojonych enkawudzistów. Ksiądz proboszcz powiedział z rezygnacją w głosie: „A więc cię śledzili… Koniec twojej prymicji… Idź, otwieraj, to po ciebie przychodzą”. Przywdziałem sutannę i z duszą na ramieniu poszedłem otwierać drzwi. I tu zaskoczenie: enkawudziści w ciemności wzięli mnie za miejscowego proboszcza. Powiedzieli lekko odsunąwszy mnie z drogi: „Prosti, ksiondz, nam nużen Przewalski”. I pośpieszyli na drugą stronę budynku, mówiąc, bym szedł „do siebie” i odpoczywał. Jednak po kilku minutach znów zapukali, prosząc, bym wstąpił wraz z nimi do Przewalskich. Ci państwo byli niezmiernie zdziwieni: skąd ja tu się wziąłem – w nocy, z enkawudzistami?! Czy jestem z nimi razem?.. Przecież mnie nie widzieli w ciągu sześciu lat… Zrozumieli sytuację, kiedy oficer powiedział do mnie: „Wy, jako gospodarz tego domu, podpiszcie ten oto akt, że my tu nikogo nie skrzywdzili. No, a Przewalskiego zabieramy na rozkaz prokuratury…”.

Taki miałem „wstęp” do prymicji…

…Niezapomniany Dzień Wielkanocy 1945 roku!.. Czułem, że jest to również dzień Bożej nagrody dla mnie za dotychczasowe trudy na drodze do kapłaństwa… Uroczyście, w procesji, wprowadzono mnie do kościoła, gdzie trzech księży asystowało w prymicyjnej Mszy świętej. Ojciec Kamil, w wypełnionej po brzegi świątyni, wygłosił kazanie. Po Mszy świętej – błogosławieństwo prymicyjne, którego udzielałem szczęśliwy, ale również odczuwałem odpływ sił fizycznych – z wrażeń i przeżyć. Dzieci procesyjne w bieli odprowadzały mnie do plebanii, dziewczynki sypały kwiatki pod nogi… Aż trudno było uwierzyć… Moja prymicja!..

Na śniadaniu obecnych było kilku księży. Ks. kanonik Hipolit Bojaruniec, dziekan lidzki, nie mógł być obecny z powodu choroby, ale przysłał pismo z życzeniami błogosławieństwa Bożego.

Niezwykle jaskrawo w mojej pamięci zapisały się też pierwsze dni mojego kapłaństwa. Na Święta Wielkanocne znajomi i nieznajomi zapraszali mnie w gościnę. Szedłem do wiernych razem z ks. proboszczem i o. Kamilem. Tak upływał mi tydzień świąteczny i prymicyjny. Ale miałem już nominację i skierowanie na wikarego do Nowych Święcian, podpisane przez abpa Romualda Jałbrzykowskiego.

Ks. Antoni Dziekan

Zdjęcia z albumu ks. Antoniego Dziekana

Wstecz