Od pocztowcado kapłana

(Dokończenie. Początek w nr. 12 ub.r. i w nr. 1 br.)

Nowe Święciany

Z lekką bojaźnią przyjąłem tę moją nominację – wikariat w Nowych Święcianach, wszystkim bowiem znana była zbrodnia popełniona w tej parafii. 20 maja 1942 roku kolaborujący z Niemcami szowiniści litewscy stracili tam, wraz z 24 parafianami, dwóch księży nowoświęciańskich: ks. dziekana Bolesława Bazewicza i ks. prefekta Jana Naumowicza. Była to jeszcze świeża rana dla Kościoła... Kiedy arcybiskup Romuald Jałbrzykowski wręczał mi dekret o wikariacie, pozwoliłem sobie zażartować: „Dopiero co otrzymałem święcenia kapłańskie, a Jego Ekscelencja już skazuje mnie na śmierć?”. Na co otrzymałem odpowiedź: „Trudna droga na początku zahartuje cię na dalszą”.

Po przybyciu na miejsce nominacji organizowałem uroczyste egzekwie za straconych kapłanów, wraz z wiernymi zająłem się porządkowaniem miejsca ich pochówku. Jako reakcja na te moje działania był anonim: „Nie ryzykuj, by i ciebie nie spotkał ten sam los”...

Proboszczem parafii nowoświęciańskiej (kościół pw. św. Edwarda) był ks. Norbert Budziłas. Dobry i pobłażliwy dla mnie. Początki pracy duszpasterskiej nie były trudne, ponieważ ks. proboszcz od razu podzielił obowiązki. „Ja poprowadzę nabożeństwa dla Litwinów, ty zaś – dla Polaków” – powiedział. Na polskich nabożeństwach obecność wiernych wielokrotnie przeważała. Dodatkowo musiałem jeszcze dojeżdżać do kościoła w Januliszkach, które przed wojną należały do Litwy, lecz 95 procent jej mieszkańców stanowili Polacy.

Tymczasem arcybiskup Romuald Jałbrzykowski przeniósł się do Białegostoku, zaś archidiecezję wileńską przekazano pod pieczę biskupa Mieczysława Reinysa, byłego ministra spraw zagranicznych za rządów Smetony. Pewnego razu abp Reinys wezwał mnie do siebie, by oznajmić: „Już prawie dwa lata jesteś wikarym. Czas na proboszczowanie”. I wypisał mi skierowanie do parafii Kobiele (Kabeliai w rejonie orańskim). Zacząłem prosić, by zmienił swoją decyzję, motywując tym, że mam słabo jeszcze opanowany język litewski, a Kobiele – to przecież litewska parafia. Ze źle ukrywanym niezadowoleniem na twarzy arcybiskup zmienił skierowanie na parafię Gajdy (miejscowy proboszcz wyjeżdżał stamtąd do Polski), dodając mi jeszcze parafię Puszki, oddaloną od Gajd o 10 kilometrów.

Gajdy i Puszki

Zacznę od tej drugiej, będącej moją pierwszą samodzielną placówką duszpasterską. To była nowa naonczas parafia. Specyfika jej polegała na tym, że położona była częściowo na stronie białoruskiej, a częściowo – na litewskiej. A to dlatego, że powstawała z dwóch innych parafii: lidzkiej i rymszańskiej. W białoruskiej części Puszków dochodziło dość często do przykrych spotkań z „emgebistami”. Protestowali: „Kakim takim prawom jezdisz po Biełorusii?!”.

Kościół puszkowski był drewnianą dobudówką do murowanej cmentarnej kaplicy, zbudowanej niegdyś przez byłego właściciela dworu barona Pisaniego. W podziemiach kaplicy spoczywali zmarli z tej rodziny, a na zewnątrz były groby służby dworskiej. Kaplica mieściła się na wzgórzu, porośniętym drzewami liściastymi. U jego podnóża rozciągało się dość duże jezioro. Była tu solidna plebania, budynki gospodarskie. Właściciel ofiarował proboszczowi około 20 ha ziemi. Rósł tu duży ogród owocowy. Władze radzieckie wszystko znacjonalizowały, pozostawiając jedynie ogród warzywny koło plebanii.

Przyjechałem do Puszków w roku 1947, gdy trwały jeszcze areszty i wywózki. Z sąsiednich parafii aresztowano i wywieziono: z Widz – księdza Alberta Nowickiego, z Pelikan – księdza Bohaterowicza, z parafii Dalekie – księdza Kozła oraz innych kapłanów z tego regionu. Osieroceni wierni z sąsiednich parafii, pozbawieni swych duszpasterzy, zaczęli przychodzić do kościoła w Puszkach. Fakt ten zrodził niecną decyzję sowieckich funkcjonariuszy: zlikwidować parafię Puszki. W tym celu „spreparowano” intrygę ze… słomą, składaną w plebanijnej stodole, przypisując następnie jej „kradzież” księdzu, zakrystianowi i gospodyni. Byłem więc wzywany do różnych instytucji, zastraszany rewolwerem przystawianym do szyi, bym się przyznał do „winy”, którą mogłem „zagładzić” jedynie zgadzając się na współpracę z sowiecką „bezpieką”… Nie ugiąłem się, ale… musiałem z Puszków się wynieść.

Wspominam jednak dotychczas tę moją pierwszą parafię z rozrzewnieniem, miejscowy lud pobożny i spokojny... Gdy przyjechałem tam z wikariatu, parafianie posadzili mi ziemniaki, zasiali ogród. Wspólnie z parafianami z Gajd kupili mi konia i bryczkę. Szczerze pomagali w budowaniu duszpasterskiego życia.

Gajdy – to była stara parafia z kościołem drewnianym, ale utrzymanym w dobrym stanie. Mieszkałem w Puszkach, a do Gajd dojeżdżałem na koniu. Tak pracowałem do czasu, aż funkcjonariusze nowej władzy powiedzieli mi: „Precz nam z oczu!”. Prosiłem więc kurię o skierowanie do innej parafii. Następne były

Jaszuny i Rudniki

Jaszuny. Piękna miejscowość, położona przy drodze z Wilna do Lidy. Kościół – murowany, fundacji Balińskich. Do mojego przyjazdu proboszczem był tu ks. doktor Sylwester Małachowski, przeniesiony do Rudnik, następnie – do Wielkich Solecznik.

Dziwna sytuacja życiowa spotkała mnie w tej parafii. W budynku plebanii rozmieścił się komisariat wojskowy, więc nie miałem gdzie mieszkać. Ksiądz Stanisław Toporek, administrujący parafię w ciągu ostatnich lat, a przeniesiony do Starych Trok, wynajmował mieszkanie we wsi Czetyrki, odległej o pół kilometra od kościoła. Po wyjeździe ks. Toporka pozostały w tym mieszkaniu jego gospodyni z siostrą i jej córkami. Członkowie komitetu kościelnego, po naradzie, poprowadzili mnie do Czetyrek, do mieszkania mojego poprzednika. Ale gospodyni ks. Toporka zdecydowanie zaprotestowała: „Tu nie plebania, a dom prywatny i ksiądz Toporek opłacił nam locum do Nowego Roku. Nie ma tu miejsca dla księdza”. A tu już przyjechała ciężarówka z moimi rzeczami z Puszków. Gdzie je miałem wyładować? Gospodyni wskazała mi chlewik-drwalkę w podwórzu: „O, tu możecie zamieszkać”.

Przyjechałem tu bowiem nie sam, a z moim organistą, Aleksandrem Sidorowiczem i zakrystianem – ciotecznym bratem, Antonim Motuzą. To oni urządzili mi w tym chlewiku posłanie, pitrasili posiłki... I tak żyłem... Po pewnym czasie przyjął mnie na mieszkanie (za opłatą, bliżej kościoła) pan Żarnowski, następnie zamieszkałem u pana Kruminisa, komitetowego.

Po roku otrzymałem z kurii pismo, zgodnie z którym, oprócz parafii Jaszuny, miałem administrować parafię Rudniki. Do Rudnik jechałem przez las motocyklem, drogą błotnistą, rozbitą ciężarówkami. Niejeden raz przewróciłem się na tej drodze wraz ze swoim pojazdem, obijając sobie boki.

Rudniki miały kościół drewniany, bez plebanii. Parafianie wynajmowali mi mieszkanie u pewnego gospodarza, Buzarewicza, ponieważ nieraz wypadało mi zanocować w tej miejscowości. Cichej, spokojnej, położonej na obrzeżu Puszczy Rudnickiej, służącej w czasie wojny za schron dla partyzantów. Ludność tu była religijna, szanująca kościół i kapłanów.

Na służbie duszpasterskiej w Jaszunach i Rudnikach upłynęły mi kolejne cztery pracowite lata.

Stare Troki i Skorbuciany

Biskup Julijonas Steponavičius skierował mnie do Starych Trok, historycznej miejscowości, która zachowała resztki murów dawnej siedziby władców litewskich. Piękny gotycki kościół z czerwonej cegły w czasie ostatniej wojny został mocno zniszczony. Przyszło mi się przyłożyć do jego remontu, szczególnie dachu i wieży. Doprowadziłem światło elektryczne, zorganizowałem chór kościelny, procesję oraz koło ministrantów. Podobnie jak w Jaszunach, tak też w Starych Trokach, prowadziłem kronikę świątyni i parafii, które gdzieś zaginęły. Młodzi kapłani, niestety, na pisanie kronik teraz nie mają czasu...

Na polecenie kurii po pewnym czasie zasięg mojego duszpasterstwa zwiększył się o jeszcze jedną świątynię – w Skorbucianach. Każdej niedzieli dojeżdżałem tam, by odprawić Mszę świętą w starym, drewnianym, ale utrzymanym w dobrym stanie kościółku, w którym gromadzili się pobożni, gorliwi parafianie. Modlitwom naszym towarzyszyły ptaszęce szczebioty, ponieważ dokoła świątyni był las.

Na przyjazd mój do Skorbucian wierni czekali i odczuwałem, że jestem tu potrzebny. Ale nie dla władz... Pewnej niedzieli zajechali przed kościół „emgebiści” i zapytali mnie: „Jakim prawem tu przyjeżdżacie?”. Parafianie tłumaczyli im, że ten kościółek jest stary i od dawna ludzie przyzwyczajeni są modlić się w nim... Odrzekli: „Żeby to było ostatni raz!”…

Jeszcze kilka razy odprawiłem tam Mszę świętą i musiałem opuścić jak Skorbuciany, tak też Stare Troki, w które włożyłem niemało mojego poświęcenia i pracy. Kiedy się żegnałem – nigdy o tym nie zapomnę – ludzie płakali...

Ławaryszki i Kiena

Przenosiny do Ławaryszek były chlubne, ponieważ parafia należała do większych – liczyła 5 tysięcy wiernych. Ponadto był tam piękny, murowany kościół. Tylko pewien szczegół zaćmiewał mi radość służby duszpasterskiej... Tak się fatalnie złożyło, że po przyjeździe do Starych Trok zastałem tam starego księdza Burokasa, który poirytowany mówił do mnie: „Co mi drepczesz po piętach?”... W Ławaryszkach znów go zastałem – już bardzo schorowanego. Miałem uczucie, że jestem jego „spychaczem”... Nie było to więc miłe spotkanie, ale wkrótce ks. Burokas wyjechał do Święcian, pod opiekę tamtejszych kapłanów i niebawem zmarł.

Parafię w Ławaryszkach prowadził przede mną ks. Tadeusz Hoppe, który później wyjechał na służbę duszpasterską do Odessy. Niełatwo było zastąpić tego niezwykle pracowitego, charyzmatycznego kapłana. Piękne głosił kazania, umiał zjednać sobie parafian. Po nabożeństwie zwykle jechał do swych wiernych: by godzić powaśnionych małżonków, nawracać oddalających się od wiary, upominać i pomagać w powrocie do trzeźwego życia – pijących. Miał samochód, który sam prowadził i który potrafił sam naprawić. Księdza Tadeusza znałem jeszcze z czasów seminaryjnych w Wilnie. Wierni niejedną łzę uronili, gdy opuszczał parafię…

Moim zadaniem było kontynuowanie dobrze rozwiniętej w parafii pracy. Tak też czyniłem do czasu, aż zostałem wezwany przez władze rejonowe, by usłyszeć: „Księdzu Hoppe kazaliśmy wyjechać. Ciebie również uprzedzamy: za wiele się rozkręcasz… Czyż nie rozumiesz, że z religią już szybko skończymy?...”.

Ogrodziłem cmentarz, przeprowadziłem pewne prace remontowe w kościele, organizowałem i podtrzymywałem chór, procesję i ministrantów. Po dwóch z połową latach mojej służby w parafii pełnomocnik do spraw kultu Ruginis odebrał ode mnie dokumenty upoważniające do pracy duszpasterskiej w Ławaryszkach i Kienie, zgniótł je, wrzucił do kosza i powiedział: „Idź pracować do kołchozu i nabieraj rozumu”. Pokazałem mu zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że nie mogę wykonywać pracy fizycznej, ponieważ mam chore serce i żołądek, na co wykrzyczał ze złością: „To lecz się! I nie właź do cudzych spraw, bo będę cię śledził”.

Wyjechałem wówczas z księdzem Adolfem Trusewiczem, kolegą seminaryjnym do Truskawca na Ukrainie, by podreperować zdrowie. Kiedy wróciłem, wszedłem w Wilnie do sklepu, by kupić sobie coś do jedzenia. Wówczas dwóch „tajniaków” odprowadziło mnie na stronę i powiedziało ściszonym głosem: „Zobaczymy, czy zmądrzałeś” i ulotniło się…

Wyjechałem z Ławaryszek po cichu, nie żegnając się z parafianami, ponieważ od dwóch miesięcy miałem już odebrane dokumenty.

Z księdzem Hoppe długi czas jeszcze utrzymywaliśmy kontakt korespondencyjny, zaś z ks. Adolfem przyjaźń trwa dotychczas…

Osobno chciałbym słów kilka napisać o Kienie. Ta parafia już od dość dawna nie miała swego duszpasterza. Kiedyś tu była jedynie kaplica, należąca do parafii ławaryskiej, więc z czasem połączono ją z parafią macierzystą. Biskup Julijonas Steponavičius, wręczając mi pismo nominacyjne, zaznaczył: „Nie dopuść, by Kiena usamodzielniła się jako parafia. Łącz ją z Ławaryszkami, by pomagała Ławaryszkom w spłacaniu długów, którymi jest obciążona”. Kiedy się spotkałem z ks. Hoppe, ten mi powiedział: „Kiena – to oaza wypoczynkowa. Trzymaj się jej!”… Życie pokazało, że Ławaryszki rzeczywiście były niespokojne, zarażone duchem komunizmu, pełne szpiegów i donosicieli. W Kienie natomiast był spokój i cisza, ludzie – zżyci ze sobą, zgodni, pobożni. Wykonałem tam wraz z parafianami remonty: oszalowałem kaplicę, wmurowałem fundament pod ścianami, dobudowałem przed kaplicą przedsionek („babiniec”), rozszerzyłem mensę głównego ołtarza, zrobiłem kamienne ogrodzenie kaplicy. Wspierali mnie bardzo w tych poczynaniach członkowie komitetu kościelnego i kierowniczka procesji p. Alicja Pieślak.

W Ławaryszkach zaś zaprzyjaźniłem się z państwem Użdalewiczami. Pani Jadwiga, emerytowana nauczycielka, zasłużona na polu krzewienia polskiego szkolnictwa na tym terenie, pisze do mnie dotychczas. Podobnie jak pani leśniczyna z Osienik…

…Po dwóch miesiącach bycia „bezrobotnym”, otrzymałem skierowanie do parafii

Sużany

Przyjechałem tu późną jesienią 1962 roku. W tym czasie mój poprzednik, ks. proboszcz Władysław Nowicki, po 24-letniej służbie duszpasterskiej w tej parafii, wyjeżdżał do Porudomina.

Według danych z lat 30., parafia sużańska liczyła grubo ponad 5 tysięcy wiernych. Kościół pod wezwaniem św. Feliksa Walezego – murowany, nieduży – był niegdyś kaplicą hrabiego Zygmunta Tyszkiewicza. W 1856 roku hrabia odrestaurował ją i oddał do użytku parafian. Przetrwała do dziś. Poprzednia drewniana kaplica, wzniesiona przez wcześniejszych właścicieli sużańskiego dworu, w 1747 roku spłonęła.

W 1905 roku kuria biskupia w Wilnie zarejestrowała tę kaplicę Tyszkiewicza jako samodzielną parafię, utworzoną z obrzeży sąsiednich: Niemenczyn, Podbrodzie, Karkożyszki, Podbrzezie i Dubinki. Od tego czasu parafia sużańska miała własnych proboszczów. Dotychczas nabożeństwa w Sużanach odprawiali księża: ks. Jan Strzelecki z Podbrzezia i ks. Karol Obolewicz. Ksiądz Obolewicz pisał i wydawał książki do nabożeństwa oraz pouczające o życiu chrześcijańskim; nauczał wiernych ziołolecznictwa oraz dobrego rolnictwa.

W 1905 roku przybył do Sużan jako pierwszy proboszcz ks. Raštutis, a po nim – Raupelis, Gumbaragis, Dulke, Voitekunas. Po śmierci Voitekunasa duszpasterzowali w Sużanach kapłani Polacy: ks. Władysław Nowicki, ja, następnie ks. Tadeusz Matulaniec. Ten młody kapłan sporządził spis parafian i ustalił, że parafia liczy już zaledwie 1.500 osób. Jedni wyjechali do Polski, drudzy przenieśli się do miasta, inni zaś odeszli z tego świata.

Uległa zmianie nie tylko liczba parafian, lecz też warunki życia, dawne zwyczaje, osłabła również wiara… Człowiek zaczął zapominać o tym, by okazywać swą wdzięczność bliźniemu za doznane dobrodziejstwa; zapominał również o podzięce Panu Bogu. To smutne, ale nierzadko się spotyka w naszym obecnym życiu starych rodziców, opuszczonych przez swoje dzieci. Niegdyś więcej było uczuć w sercach ludzkich, dzisiaj, niestety, przygasły one…

W latach przedwojennych parafię Zabłocie (koło Lidy) prowadził ks. Każarnowicz. Pracował tu przez długie lata, aż się zestarzał (miał blisko 90 lat). Arcybiskup Romuald Jałbrzykowski, widząc nieudolność starego kapłana, powiedział do parafian: „Przyślę wam młodszego księdza”. Ale parafianie rzucili mu się do rąk prosząc: „Ekscelencjo, nie zabieraj nam naszego kapłana! Toż to nasz ojciec zasłużony. Chrzcił nas, błogosławił nasze śluby, grzebał naszych zmarłych. Zrósł się na dobre i złe z naszą parafią i chcemy, by z nami był do końca i spoczął w tej ziemi…”.

Arcybiskup się wzruszył i uległ prośbie wiernych. Ks. Każarnowicz zmarł w Zabłociu i tam został pogrzebany…

Tę historię arcybiskup opowiadał nam – jeszcze jako klerykom, dodając: „Zawsze będę pamiętał o tej rozbrajającej serdeczności i wdzięczności ludzkiej. Uczcie powierzonych wam parafian wdzięczności Bogu i bliźnim. To wasze chlubne zadanie”.

Niestety, czasy się zmieniły, wojny zdeprawowały serca ludzkie, a bolszewicy nauczyli obłudy i fałszu… Dziś wieją inne wiatry. Szczególnie boli, gdy się widzi młodych ludzi – zbyt pewnych siebie, pyszałkowatych. Nie chcą słuchać, radzić się starszych. Zapominają, że „historia jest matką mądrości”…

Mój były opiekun, ks. Stanisław Możejko, który zmarł w Ornecie (Polska), pisał do mnie: „Pracuj szczerze i nie czekaj na wdzięczność ludzką. Ludzie nieraz mają krótką pamięć i o doznanej dobroci zapominają. Natomiast jeżeli – choć zasłużenie – zostają upomnieni, długo o tym pamiętają. W swej pracy licz na Boga, który wszystko widzi, notuje i za dobre wynagrodzi”.

Starałem się o tym pamiętać, pełniąc służbę duszpasterską w każdej kolejnej parafii. W sużańskiej również służę już długie lata jak mogę najwierniej – o ile mi jeszcze zdrowie i siły pozwalają, bo dźwigam już 86 krzyżyków na karku. Ale ufam w Miłosierdzie Boże: że mi pozwoli do końca godnie iść drogą kapłaństwa – jedynie obraną, będącą celem mojego życia.

Ks. Antoni Dziekan

Zdjęcia z albumu ks. Antoniego Dziekana 

Od redakcji: Ks. Antoni Dziekan pełnił posługę duszpasterską w parafii sużańskiej w ciągu 41 lat. Spisał historię dziejów tej parafii od jej początków, włącznie z okresem własnej służby kapłańskiej. Ta kronika w odcinkach ukazała się w druku w latach dziewięćdziesiątych w dzienniku „Kurier Wileński” z okazji 80. urodzin Czcigodnego Księdza.

Ks. Antoni Dziekan oddał duszpasterstwu bez mała 60 lat życia. Zakończył wędrówkę życiową w 2004 roku, w wieku prawie 90 lat, w Sużanach – swojej ostatniej parafii, gdzie też został pochowany przy kościele. W 2002 r. Rada Samorządu Rejonu Wileńskiego przyznała jednemu z najstarszych wówczas duszpasterzy na Wileńszczyźnie tytuł Honorowego Obywatela Rejonu.

W grudniu ubiegłego roku minęła 100. rocznica urodzin ks. Antoniego Dziekana. Niniejszą publikacją – wspomnieniami Księdza, zamieszczonymi w trzech ostatnich numerach „Magazynu Wileńskiego” – chcieliśmy przywołać pamięć o tym Kapłanie: wiernych, parafian i wszystkich, którzy go znali i wspominają z szacunkiem oraz wdzięcznością.

Rękopis wspomnień ks. Antoniego Dziekana, zdjęcia i pamiątki kapłana redakcja „Magazynu Wileńskiego” przekazała do Muzeum Księdza Józefa Obrembskiego w Mejszagole.

Wstecz