„Osiemdziesiątka” Ernesta Brylla

Z romantyzmem – za bary!

Ernest Bryll urodził się 1 marca 1935 roku w Warszawie. Dzieciństwo spędził w Komorowie Starym oraz w Gdyni. Jego pasją była literatura. Nic więc dziwnego, że w 1956 roku ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Dwa lata później wydał pierwszy tomik wierszy pt. „Wigilie wariata”. Na literackim firmamencie był eseistą, prozaikiem (powieści: „Studium”, „Ciotka”, „Ojciec”, „Jałowiec”, „Gorzko, gorzko”), krytykiem filmowym, kierownikiem literackim zespołów filmowych. Poza wierszami tworzył teksty piosenek (śpiewali je m. in.: Stan Borys, „Skaldowie”, Bernard Ładysz, Halina Kunicka, Marek Grechuta, Jerzy Połomski, Czesław Niemen, Urszula Sipińska, Krystyna Prońko, Łucja Prus), musicali i programów telewizyjnych. W latach 1974-1978 piastował funkcję dyrektora Instytutu Kultury Polskiej w Londynie, a w latach 1991-1995 – ambasadora RP w Irlandii.

Owszem, kształtowały go polityczne realia PRL-u, choć raz kijem, a raz marchewką. Nie dawał się. Brnął przez swój czas. Bywało, że z komunistyczną władzą. Innym razem – przeciw niej. W twórczości perfekcyjnie posiadł władztwo nad słowem, dzięki czemu wychodząca spod pióra polszczyzna toczy się, błyszczy, potrafi zadrasnąć, zachwycić. Jego poezja kształtowała gusta estetyczne rodaków. A kilka dramatów, w tym „Rzecz Listopadowa”, napisana w latach 70. ubiegłego wieku czy „Wieczernik” z lat 80., stały się fermentem narodowej dyskusji: kim byliśmy, kim jesteśmy i dokąd zdążamy?

Do dziś jedni krytycy uznają go za konformistę, inni z kolei za nonkonformistę. A wiersze czytają i jedni, i drudzy. Niektórzy są zdania, że jego poezja ociera się o grafomaństwo, inni widzą w nim wieszcza. Tymczasem nakłady twórczości autora „Wigilii wariata” sięgają tysięcy, jakże dobitnie dowodząc poczytności.

Twórczość wczesnego Brylla wyrasta z katastrofistów, a przede wszystkim – z Czesława Miłosza. Później poeta mówi już własnym głosem, powodując, że jego bohater liryczny z reguły pozostanie groteskowy, naszpikowany szyderstwem wobec polskiej rzeczywistości, nieufny wobec narodowej „bohaterszczyzny” i wszystkiego wzniosłego, co ukształtował romantyzm, kojarzony w pierwszą kolej z Adamem Mickiewiczem i Juliuszem Słowackim.

Bryll jest bezlitosny w odzieraniu narodowych mitów, kultu martyrologii, niezmiernie ciemno widzi jakąkolwiek dalszą perspektywę. Zamiast poszukiwania wyjścia pozostaje lamentacja, nie kończąca się wariacja bezsiły i żalu, która w przeważającej mierze wypełnia jego poetycki dorobek z drugiej połowy lat 70. Potem jednak tonacja wierszy wyraźnie się odmienia. Zamiast przeklinać i złorzeczyć poeta zaczyna Boga prosić. Czyli rezygnuje ze swej boskiej dotąd wszechwiedzy o ludzkim losie, uczy się zamiast pokory. Innymi słowy, immoralista staje się moralistą.

Odmienia się także, częściowo, poetyka. Z pierwotnego wzorowania się na Miłoszu powstała długa patetyczna fraza, co doprowadziło do efektów bardzo szczególnych. Ta patetyczna fraza wyraźnie koliduje jednak z odmienną treścią wierszy. Dawało to przedziwną, jedyną w swoim rodzaju zbitkę. Innego rodzaju kontrasty autor tomików: „Zwierzątko”, „Ta rzeka”, „A kto się odda w radość”, „Czasem spotykam siebie” czy „Sadza” uzyskuje, zderzając zdrobnienia z dość podłym słownictwem, co trąci szpetotą, ocierającą się o „turpizm” – rzekomy kult brzydoty.

W napisanym bardziej niż wyraźnie wybija się powinowactwo z romantykami, a przede wszystkim – ze Słowackim. Nie tylko we wspólnej problematyce, choć zupełnie odmiennie traktowanej, ale także w rozbudowanej frazie, w pęczniejącym dygresjami, przydawkami, okolicznikami zdaniu, w gęstej metaforze. Znowu kontrasty – szpetoty i doskonałości. Jedno i drugie niepomierne. W późniejszej fazie Słowacki ustępuje na rzecz Mickiewicza, ale tego późnego – rzymskiego i lozańskiego, bardzo niby prostego, operującego fragmentem. Łączą się w tym inne powinowactwa – poezja ludowa i średniowieczna. Im dalej, tym wiersze są prostsze, bardziej czytelne, ale równocześnie nie mniej, jeśli nie więcej widmowe. Przygoda moralna okazała się nie mniej bolesna. Zresztą, teraz rachunek moralny poeta wystawia nie innym, ale samemu sobie, próbując odpowiedzieć:

Co tam zostanie po mnie?... Ze strachu i potu

Z umierania, gadania, prawdy i bełkotu

Z paru łachów, z bibliotek szczelnie wypełnionych

Gdzie się pomieszał popiół myśli wypalonych

 

Z tego co było, z tego co nie było

A twardziej niźli kamień nagrobny ciążyło

Poezja Brylla niejedną przeżyła przygodę. Przygodę z dniem dzisiejszym, przygodę ze światem, z historią Polski, z własnym sumieniem, z którego uczynił probierze prawdy, odnosząc różnorodne doświadczenia do Boga. Ale to jeszcze trochę za mało powiedziane. Bo Bryll nie pisał przecież w izolacji. Jego wiersze powszechnie czytano, krytykowano, naśladowano, wybrzydzano, a więc stanowiły żywy i ważny składnik polskiej kultury w przeciągu ostatniego półwiecza. Stąd i to, co przeżył poeta, było w wielorakim sensie też naszym udziałem.

Ale na domiar jeszcze coś istotnego. Nie każdy nie tylko piszący, lecz myślący miał odwagę po prostu przeżyć tak gorzką przygodę, pójść aż tak daleko, gdzie ustaje wszelka nadzieja. Za taką odwagę płaci się całym sobą, o czym nie wie tylko ten, kto nigdy niczego podobnego nie próbował. Ernest Bryll, który wraz z początkiem tegorocznej kalendarzowej wiosny ukończył lat 80, miał tę odwagę podróży do krańca dających się wysnuć konsekwencji. I z tej podróży, jak się zdaje, szczęśliwie powrócił… 

Prawdziwy katolik nie jest ponurakiem, nawet w Wielkim Poście...

Z poetą, pisarzem i dramatopisarzem Ernestem Bryllem rozmawia Wojciech Dudkiewicz

Po karnawale przychodzi Wielki Post, po zabawie, czas skupienia. Czy to ważny dla Pana czas?

Tak, jak nie ma Wigilii i Bożego Narodzenia bez Adwentu, tak nie ma Wielkanocy bez Wielkiego Postu i bez Wielkiego Piątku. Wszyscy powinniśmy myśleć w tych dniach – i ja tak staram się czynić – o tym, co się stało później, czyli o zmartwychwstaniu. O tym, jak to się stało, że Bóg przyjął nasze ludzkie cierpienie. Wielki Post jest dziś dla mnie zupełnie czym innym niż w młodości.

Ten temat stał się szalenie ważny w mojej twórczości, są moje wiersze, jest płyta „Golgota jasnogórska”, nagrana z Marcinem Styczniem, która dotyczy Wielkiego Postu i Wielkiego Tygodnia. Gdy widzę w ogromnym kościele dominikanów na Służewie mnóstwo ludzi, szczególnie młodych, przeżywających głęboko i Wielki Post, i Wielkanoc, to wiem, że to nie kwestia obyczajowości, lecz myślenia o tym, o co właściwie chodzi z tym Wielkim Postem, z Triduum, Wielkanocą.

A wydawałoby się, że Wielki Post kojarzy się przede wszystkim z poszczeniem.

W potocznym rozumieniu tak często jest, ale wszystko może być rozumiane banalnie, albo głęboko. Wielki Post nie jest czasem poszczenia, lecz sposobem treningu ciała i duszy przygotowania do tego, co stanie się potem. Zawsze przecież u jego końca jest moment zasadniczy – Zmartwychwstanie. Są też tacy niby wierzący, dla których wszystko sprowadza się do tego, że będziemy jedli jajka, szynkę i kiełbasę, i czasem myli im się opłatek z jajkiem. Dawniej był obyczaj, za którym stało znaczenie. W tej chwili – to często jest pusty folklor i tylko patrzeć, jak z jajek wielkanocnych będą wyskakiwały zajączki, zakrywające zagadnienie Zmartwychwstania.

Co dla Pana jest najbardziej ujmujące w Wielkim Poście? Jedni mówią: Popielec, inni: początek Wielkiego Tygodnia albo sam koniec: Wielki Czwartek, gdy zaczyna się Msza Wieczerzy Pańskiej.

Powiem inaczej. Piszę wiersze, które są zapisem moich przeżyć, nie tworzę obrazów po to, żeby one były. Nie piszę o ładnych jajeczkach, kurkach, jeżeli coś piszę, to coś to znaczy. Napisałem np. wiersz o Popielcu, gdy przez posypanie głów popiołem albo uczynienie znaku krzyża na czole – co ma przypomnieć o kruchości życia i nieuchronnej śmierci – odczuwamy zetknięcie z czymś niesłychanie ważnym, ale co nie do końca możemy zrozumieć.

Najbardziej dojmujące było to dla mnie kiedyś w Ameryce, gdy jeszcze myślałem, że to tylko folklor. Nagle zobaczyłem idących ludzi ubrudzonych na czole. Długo trwało, zanim zrozumiałem, że ci ludzie wychodzili z kościoła z wyraźnym znakiem krzyża i szli z nim do biur, fabryk, szkół, nie zmywali go. To znaczyło ich przynależność do pewnego rodzaju refleksji nad światem. Ta zwyczajność przekonania, że ja tak uważam, tak przeżywam ten znak, że nie będę go zmazywał, wstrząsnęła mną.

W Polsce raczej nie do pomyślenia?

W Polsce, ale nie tylko tu, przeszliśmy przez znijaczenie, ukrywanie myślenia, przekonań, przez przemienienie dyskusji w głupawe kłótnie bez wymiany argumentów. Tymczasem jeżeli ktoś jest przekonany o tym, że świat i życie są oparte o związek z Bogiem, to wchodzi w to całym sobą – ze swoimi zwątpieniami, trudnościami. Albo wybiera myślenie przeciwne. Ja wybieram Wielki Post, Zmartwychwstanie, nie wybieram folkloru. I uważam, że biorę udział w czymś ważnym, co powinno wykluczać nijakość. I widzę, że nie jestem osamotniony w myśleniu, że na Wielkanoc czekamy nie tylko po to, że wreszcie się najemy.

I będzie trochę wolnego?

W Święto Matki Bożej Gromnicznej, w dzień wydawałoby się powszedni, byłem na Mszy św. na Służewie. Było pełno ludzi, choć przecież młodzież w szkole, na studiach albo na feriach, a dorośli w pracy. A co się dzieje wieczorem! To nie są ludzie, którzy przychodzą, bo tak każe obyczaj. W większości są młodzi, mogliby to wszystko „olać”. A jednak przychodzą. Podobnie, jak później trwają przez parę godzin w czuwaniu na przepięknej wigilii paschalnej.

Ważne jest, by przeżywać to myślowo. Dla mnie osobiście jest to związane z myśleniem o całunie turyńskim, o chuście z Manoppello. O twarzy zdziwionego człowieka, który nagle wraca do Wszechwieczności. Tak to czuję. Ale ja jestem poeta i mówię to, co czuję, co przeżywam. Cała rzecz polega na tym, żeby myśleć, po co jest Wielki Post. Czy obchodzimy akademię ku czci, żeby coś tam odfajkować i pójść do domu, czy przeżywamy coś, co głęboko nas obchodzi intelektualnie.

1 marca będzie obchodzić Pan swoje 80. urodziny. Bardziej pasowałyby pewnie do karnawału a nie Wielkiego Postu?

Nie, dlaczego? Osiemdziesięciolecie – to już ostatnia chwila, żeby poważnie na temat siebie pomyśleć. Bo albo pomyślę teraz, albo już nie będę miał na to czasu. A chcę żyć świadomie. Będę miał spotkanie autorskie, przyjdą ludzie, będzie uroczyście. I będę taki, jaki jestem, nic nie udając. Wiara w zmartwychwstanie – ta wielka i ciągła możliwość naszego odrodzenia – jest w Wielkim Poście radosna.

Prawdziwy katolik, a staram się taki być, nie jest ponurakiem. Nie przeżywa Wielkiego Postu jako nieustannego lamentu. Przeżywa jako dramatyczne spotkanie z cierpieniem, które można przezwyciężyć i wygrać. Czyli jak każde nasze życie. Co chwile mamy to w naszym życiu, musimy się z tym zmagać. Uważam, że ciężko ludziom od początku chrześcijaństwa było przeżyć to, że Bóg stał się naprawdę człowiekiem. Czyli, że się urodził, że używał pieluch, potem pocił się, cierpiał, umierał, czuł przerażenie i opuszczenie, nie udawał. I to jest dla mnie istota, niezwykłość, oksymoron wiary.

To, że Bóg staje się człowiekiem jest dla mnie niebywale ważne i bardzo silnie odróżnia wiarę chrześcijańską od innych. Jest zwiastowanie, potem rodzi się Ktoś, kto będzie człowiekiem. Staram się głęboko wierzyć, ale i myśleć, czego my wszyscy szczególnie w tym czasie się boimy.

Dlaczego szczególnie akurat w tym czasie?

Bo bywa to ogromnie przykre. Myślenie o Ogrójcu jest okrutne, bo to myślenie o kimś, kto został całkowicie opuszczony. To musiało być pełne opuszczenie, załamanie się i jednocześnie wytrwanie. To wtedy ma sens, wielki sens. Obserwuję od jakiegoś czasu młodych ludzi, którzy nie bawią się w przeintelektualizowany katolicyzm, tylko z całym potem, brudem, całą tragedią Wielkiego Postu, z całym przerażeniem tego, co było i również radością Zmartwychwstania, podchodzą do tego po człowieczemu. I są razem.

To najważniejsze, bo Chrystus powiedział, że gdzie dwóch albo trzech zbierze się w Imię moje, tam ja przyjdę. Nie powiedział, że: jak będziesz sam. Są tacy, co mówią: mnie ci ludzie dookoła przeszkadzają, ten nieładnie pachnie, ten fałszuje, ten jest taki, owaki. A my innym też nie najlepiej pachniemy. I przez to się musimy przegryźć? Żeby On do nas przyszedł. I to jest szczególnie ważne w Wielkim Poście.

Bryllowe z Bogiem pokutne gadu-gadu

* * *

Narody małe – kiedy krzyżowane

Są jak Chrystus czyste. Gdy się urwą z krzyża

Muszą ozdrowieć szybko, zamknąć każdą ranę

 

Więc jako pies wytrwale krew językiem liżą

I pozostają czasem w tym półpsim ukłonie

Już z dobrawoli czujnie uśmiechnięci

Do tych co mogą kopnąć…

Dawniej jako święci

Dzisiaj już tylko… Boże, czuwaj nad mym krajem

Bo czasem nie wiem czyśmy wielkim bólem zgięci

Czy też z przypodchlipstwa. Jak wierni lokaje

 

Jeśli by zechciał Bóg…

Jeśli by zechciał Bóg otworzyć

Me bierne, białe, tłuste ciało

I swe ogniste palce włożyć

W tę galaretę oniemiałą

 

Jeśli by zechciał szukać, pukać

Może i co by z środka dostał

Jak ze śmietnika – Garść popiołu

Papierów plik i z tym pospołu

 

Sumienia ogryziona kostka

* * *

A ja Panie Boże – jak z paluchem brudnym

Którym co znowu w ranie będę grzebał długo

A to ja Panie Boże – baranek obłudny

Co się uśmiechnie tylko gdy krew pójdzie strugą

I patrząc w Twoje oczy osłupiałe

Zapyta – Boli Boga?... Przepraszam, nie chciałem…

* * *

Kto zechce ze mną gadać – jak nie ty o Panie

Który wypatrzysz kroplę w oceanie

Słyszysz jak rośnie trawa i jak się podźwiga

Na bujnych łąkach świata najmniejsza łodyga?

 

Komu jestem potrzebny i komu na sprzeciw

Jak nie Tobie – co niby huragany lecisz

Obalasz wieki a jak Ciebie rani

Byle człowiecze słowo że przystajesz Panie…

 

Niech nad potopem wciąż tego samego

Nad jałowiskiem przerośniętym rzęsą

Twoja jastrzębia chciwość upatruje swego

 

Niechaj wyrywa z nas jak żywe mięso

To co jest własne, inne i jedyne

Nie przetrawione w miękką zastoinę

* * *

Dotknąłem się krwi Jego – na ocet skwaśniała

Chleb zamienił się w kamień zamiast w miękkość ciała

Ale On nie odwrócił się. Stoi przede mną

Płonie jak świeca i odpycha ciemność

Twardniejącą na skałę, na grób rok po roku

Czeka. Ja macam ranę w Jego boku

Już wierzę

Znów uciekam

Wracam zadyszany

I palcami się czepiam Jego krwawej rany

* * *

Bóg trzymał mnie przed sobą jak lampkę maleńką

I osłaniał od wiatru i twarz swą oświecał

Bledłem – On znowu ogienek rozniecał

 

Jakby się bał co będzie gdy sadzą zadymię

Zapełgam i sczernieję gasząc Jego imię.

* * *

Bóg szeptem mnie obudził i choć milczał potem

Słyszałem Jego oddech… Jakby na mnie czekał

Niby chciał odejść, ale jeszcze zwlekał…

A ja, okryty ciemnym, zimnym potem

Starałem się przypomnieć, co do mnie powiedział

Co otworzył w mym ciele, czego się dowiedział

– Gdy byłem we snach długo wędrujący

Sam siebie szukający i nie znajdujący

 

Ballada o Wielkiej Sobocie

Wczoraj był w życiu moim znowu Wielki Piątek

Sucho i czarno. Nagle go spotkałem

I jak to bywa zawsze, nie poznałem

Choć miał na dłoniach krwawych blizn zaczątek

 

Ani mu było potrzebne gadanie

Gdzie się świniłem, śliniłem, dławiłem

Obudź się – szepnął – nagle się zbudziłem

Jeśli chcesz, Bryllu – jutro będzie Zmartwychwstanie

* * *

Bóg zmartwychwstał, odwalił groby naszych domów

Gdzie tak już dobrze we śnie dusznym było

I nie przepuścił tej nocy nikomu

Spod ciepłych pierzyn wywlekał nas siłą

 

Byśmy stanęli, na światło spojrzeli

Byśmy wołaniem wielkim odetchnęli

 

Ale nam zimno, wiatr targa piżamy

I pod koszule jak diabeł załazi

I napić by się najpierw – bo z chrypką wołamy

I nie tak wcześnie – bośmy trupio bladzi

 

Jakie tu wielkie Alleluja głosić

Jak tu zamachać na odlew skrzydłami?

Toć ledwie kępkę tych pióreczek mamy

Co się nam z ciepłych betów wplątały we włosy…

 

Maryja żałosna

Maryja żałosna

Kołysankę niosła

Której nie było już komu zaśpiewać

Bo jej syn rodzony

Jak łachman skrwawiony

Wisiał przybity do twardego drzewa

 

A ludkowie mili

Wielce się cieszyli

Że Wielki Piątek blisko do Niedzieli

I jak po wsze czasy

Sam Bóg wśród kiełbasy

Jajkiem się z nami podzieli

 

Wielkanoc

Ludzie na Święta okna czyszczą

Z ciemności szyby obmywają

Na chwilę niebo rozjaśniając

By choć raz promień święty błysnął

 

Potem czekają. Sadza prószy

Na okna białe, zimne, puste

W kuchni się ciemna szmata suszy

Jak Weroniki zmięta chusta

* * *

Boże, weź ziemię moją jak listek zmarznięty

I ogrzej, ukryj w swoich dłoniach świętych

 

Może się jeszcze z lodu do życia odwinie

I w żyłach rzek nadzieja a nie krew popłynie

 

Może znów Wisła będzie Wisłą a nie blizną

Może się nam ojczyzna zrośnie z ojcowizną

I to co dobre w kraju dobrym będzie w domu

 

Boże, ogrzej oddechem ten listek skulony

Niechże się jeszcze chwilę pozieleni

Boże, wydobądź nas z cienia jesieni

* * *

A ty nam Boże przebacz, że cię nie widzimy

W kontuszu przepasanym błękitem błyskawic

A tylko Bogiem z drewna, kartofla i gliny

Co się pochylił nad nami i poci się, krwawi

A ty nam wybacz Boże, że jesteś tak mały

Abyś się wcisnął w worek gdy zajdzie potrzeba

Pomiędzy parę łachów, kilka kromek chleba…

Ty musisz być tak prosty by ciebie poznały

Nasze palce w ciemności…

Musisz być tak znany

Taki codzienny, ciągle dotykany

By nawet dziecko Ciebie potrafiło

Zrozumieć. Kiedy słomki dwie na krzyż złożyło 

* * *

Przyjdź do nas Panie jak ktoś niewiadomy

Nieważny – byśmy ciebie nawet nie poznali

Wtedy mniej może będziemy kłamali

Kiedy będzie pełganiem – blaskiem świeczki skromnej

 

Bo dla nas światło spojone ciemnością

Z duchotą, sadzą co płomyk oblepia

Niewiele zobaczymy kiedy nas oślepiasz

Więc nam twoje wesele pomieszaj z żałością

 

Przyjdź do nas Panie jak ktoś niewiadomy

Bądź dla nas z krwi i potu, strachu i kłopotów

Choć świta, kogut pieje, znów nie jestem gotów

Ciemne są moje strony…

* * *

Boże – ja czuję przyszła chwila taka

Żeby choćbyśmy krzyczeli słowem nie odpowiesz

I nie wiem nawet czy nasi wnukowie

Będą to Słowo mogli u ciebie wypłakać

 

Więc chcesz być teraz milczeniem i patrzeć

Który to z nas się zwinie w sobie, zesobaczy

Z jakiej kto kości z nas i ze krwi jakiej

I czekać, nie rozedrzeć ni słowem, ni znakiem

Tej mgły w którą idziemy

Tych strasznych lat niemych

 

Pan, który ziemię zna

Pan, który ziemię zna, nie zapomina

O nas. Lecz wierzy, że sami wstaniemy

I odwalimy z piersi kamień ciemny

Pan, który ziemię zna nie zapomina…

 

Pan, który widział Łazarza, wie o tym

Jak w naszym grobie duszno, co nam robak szepce

Że Bóg swą twarz odwrócił i nas wskrzesić nie chce

Pan, który płakał z Łazarzem, wie o tym…

 

Pan, który ziemię zna, nie zapomina

Ale choć szepnął: „Wstańcie” – sami z naszej twarzy

Musimy zdjąć jad trupi, wonności, bandaże

I mieć tę siłę co była w Łazarzu

Żeby wyczołgać się z milczenia grobu

I twarz niepewnie siną znów pokazać Bogu

 

Pan, co z Łazarzem płakał, wie jak boli

Światło w źrenicach gdzie już gościł robak

Pan wie że odmykamy powieki powoli

Inni tego nie wiedzą. Dalej trwa żałoba

Wstecz