Wileński „Kaziuk”-2015

I otwierały się portmonetki z euro…

Jakby św. Kazimierz królewicz, mający w niebiańskiej pieczy Litwę całą, był w stanie powstać z martwych i po 531 latach od odejścia w zaświaty pod doczesną istotą powrócić tego roku do ukochanego Wilna, miałby powód nie lada, by gromko zaklaskać w dłonie. Na potwierdzenie radości, że nie uszedł zapomnieniu potomnych. I to bynajmniej nie tylko w modlitewnym, ale też w świeckim wymiarze – poprzez doroczne kiermasze. Im to bowiem użyczył swego imienia, skrojonego na nieco szpetną, choć tak swojsko brzmiącą, gdyż kojarzoną z Kaziukiem modłę.

Pierwotnie wszak, jeśli wierzyć źródłom, pamięć o tym bogobojnym młodzieńcu, który za to, że żył bezgrzesznie, w ubóstwie i w ascezie, został w roku 1604 zaliczony w poczet świętych, nosiła wyraźnie sakralną oprawę. Wieść o papieskiej bulli kanonizacyjnej spowodowała w grodzie nad Wilią ogrom spontanicznej radości, zapoczątkowując doroczne procesje, przypisane 4 marca, czyli dniowi imienin, a gromadzące wszystkie miejskie społeczne stany.

Trudno dziś ustalić, kiedy to Kazimierz Jagiellończyk „zszedł” z ołtarzy przed kiermaszowe stragany. Różni różnie plotą, choć najbardziej pewna jest data, utożsamiana z rokiem 1636. Z powyższego wynika jednoznacznie, że ta kojarzona z początkiem wiosny tradycja ginie w mrokach czasu, miewając zresztą w rodowodzie różne dzieje.

Gdy Wilno znalazło się pod zaborem, jarmarczny „Kaziuk” stanowił wyraźną sól w oku władz carskich, postrzegających go jako manifestację polskości i patriotyzmu. Z wielką niechęcią, po rozkwicie w okresie między I a II wojną światową, kiermasz ten był traktowany przez władze komunistyczne za czasów Litwy sowieckiej. A choć spychany na margines, heroicznie stawiał czoła, by z odzyskaniem przez Litwę niepodległości w roku 1990, przywrócił sobie naprawdę godną renomę, a przede wszystkim – rozmach.

O tym rozmachu jakże dobitnie dowodzi tegoroczny jarmark, jakiemu gród Giedymina był czym bogaty, tym rady w dniach 6-8 marca. Według obliczeń organizatorów, po stronie sprzedających zgromadził on około 1700 uczestników, co nie jest równe liczbie stoisk, gdyż niejeden miał takowych po kilka nawet. Gdyby je ustawić obok siebie w tasiemcowatym szpalerze, ten wydłużyłby się na całych kilometrów 14! By wszystko obejść, wypadało zacząć od Mostu Zwierzynieckiego, dotrzeć aleją Giedymina do placu Katedralnego, a po czym zboczyć na ulice Wróblewskiego i Barbary Radziwiłłówny, idąc Zamkową znaleźć się na placu Ratuszowym, a stamtąd udać się w kierunku Zarzecza, gdzie po lewej stronie nurtu Wilenki teren też został usiany mniej lub bardziej wyszukanymi kramikami.

Bez wątpienia obok liczebności takoż zaimponować może „geografia” sprzedawców, gdyż obok „całej Litwy” swe wyroby oferowali też ci przybyli z Polski, Łotwy, Estonii, Ukrainy, Włoch, Francji, Grecji. Podobnie w międzynarodowej obsadzie jawi się lista tych sprzed drugiej strony lady, czyli nabywców, gdyż fama o niepowtarzalności „Kaziuka” idzie w szeroki świat i ściąga tu tłumy. Jak zawczasu nastawionych na poczynienie tego bądź innego sprawunku, tak też chętnych zanurzenia się w niepowtarzalną atmosferę, by za jednym machem sprawić istną ucztę wszystkim zmysłom, jakimi został obdarzony człowiek.

Bo przecież oczy mogą tu się pieścić przeróżnymi wyrobami z drewna, gliny, skóry, szkła, wikliny, niepowtarzalnymi w swym kolorycie palmami, wyrobami kowalstwa artystycznego i Bóg wie czym jeszcze, co potrafią wyczarować ręce człowiecze wiedzione lotną wyobraźnią. Uszom z kolei dane jest do woli chłonąć mnogoludny zgiełk, nozdrzom – delektować się feerią zapachów, dolatujących znad garów i patelni albo od wędzonych ryb. Mimowolną ślinę w gębie wytwarzają góry ciast wszelakich, serów, mięsiwa w postaci wieprzowiny, wołowiny, baraniny, koniny, sarniny, łosiny, specjałów z królika, indyka czy nawet z egzotycznego strusia. A dotykowi – o ile ktoś ma taką nieposkromioną chętkę – takoż można uczynić zadość, gdyż, pozorując targ, czyli spór o cenę, nadarza się okazja potrzymać w ręku np. kosztowne wyroby jubilerskie albo kuśnierskie.

Bez wątpienia nieprzebranych tłumów kaziukowemu jarmarkowi-2015 przysporzyła w znacznym stopniu wymarzona wręcz pogoda, zwiastująca rychłe nadejście wiosny. Niejeden z wilnian i gości stolicy wybrał się zatem między stragany wcale nie po to, by wracać objuczonym zakupami. Tylko po to, by przy okazji przespacerować się na świeżym powietrzu: nawet z dzieckiem w wózku albo z… kundelkiem na smyczy. A – przyznać trzeba – ów wyzbyty pośpiechu krok spacerowy był poniekąd wymuszony, gdyż zamknięte dla ruchu jezdnie przypominały od natłoku ludzi wezbrane rzeki, przetaczające się wte i wewte, aczkolwiek uporządkowane wedle zasad ruchu drogowego.

A – przyznać trzeba – w tym natłoku ludzi wcale nie pojedynczo dało się słyszeć szczególnie miłą uchu polszczyznę. Jak rodaków miejscowych, tak też przybyłych na „Kaziuka” z różnych zakątków Polski. A niektórym, jak chociażby dla zamieszkałej w Warszawie Emilii Słomianowskiej-Kamińskiej, weszło to w krew na tyle, że po prostu stało się koniecznością. Tegoroczny kiermasz był w jej „kolekcji” już 15 z kolei. Kiedy nań po raz pierwszy trafiła, została wręcz oczarowana niepowtarzalną atmosferą, zachęcając zaraz do naśladowania koleżanki w pracy i znajomych. Tego roku też zresztą nie była sama, gdyż towarzyszyły jej Alina Cywińska (już po raz 10 zaliczająca przyjazd do Wilna w początkach marca) oraz debiutująca w tym Elżbieta Kalińska.

Zagadywana przeze mnie pani Emilia o postrzegane w kiermaszu zmiany w przekroju czasowym (w końcu ma do czego porównywać!), z pewną nutką żalu twierdziła, że „staje się on bardziej ucywilizowany”, gdyż coraz czytelniejsze jest wykorzystywanie maszyn do produkcji wyrobów. Co wszak nie znaczy za sprawą człowieczej smykałki o traceniu przez nie oryginalności. I trudno z tym się nie zgodzić, ciesząc się przy okazji ze szczęśliwego wybronienia się wileńskiego „Kaziuka” z przypominającej szarańczę „chińszczyzny”, która w pewnym momencie zaczęła mocno dawać się mu we znaki.

Specyfika tegorocznego „kup – sprzedaj” polegała na tym, że przy rozliczeniach miało obowiązywać euro, co rodziło przypuszczenia o bardziej szerokim otwieraniu portmonetek z powodu procederu tzw. zaokrąglania kosztów względem poprzednika lita, tak nagminnie praktykowanego przez sieci handlowe. A choć sprzedający, robiąc dobrą minę do złej gry, twierdzili, rzekomo ceny pozostały na poziomie ubiegłorocznych, przypuszczenia te się potwierdziły. Przez co dalece nie każdego było stać, by wyłożyć za kilo szynki po 11-12 euro, słoniny – 6-7 euro, polędwicy – 15 euro, wędzonego pstrąga – po 10-12 euro, a takiegoż węgorza nie bagatela – 35-40 euro. Bardziej kąśliwe ceny towarzyszyły takoż wyrobom przemysłowym, powodując wyraźną przewagę podaży nad popytem.

Zważywszy powyższe, nietrudno wnioskować, że wśród sprzedających dominowały zróżnicowane nastroje, czego jakże wymownie dowodzą te towarzyszące rodakom, przybyłym z Macierzy. Uczestnicząca po raz trzeci w jarmarku Celina Benedykta Glińska z położonych o rzut beretem od polsko-litewskiej granicy Ejszeryszek ponownie przywiozła z własnego zakładu ciastkarskiego multum wypieków: makowce, serniki, pierniki na zakwasie, mazurki, sękacze, mrowiska, wafle kajmakowe, przy czym wszystko ręcznej roboty, naturalne, bez przysmakowych „sztuczek”. A skoro walory te były widoczne nawet gołym okiem, towar schodził tak szybko, że musiała go dowieźć, by amatorom siódmego nieba pod podniebieniem nadal zadość czynić. Na szczęście, Ejszeryszki są odległe od Wilna o niecałe 200 kilometrów…

Andrzej Wrzecionko, który na sąsiednim stoisku oferował jakże oryginalnie prezentujące się wyroby z… siana – takie aniołki, baranki, koguciki różnej wielkości, włącznie z mierzącym 3 metry „kogutem z jajami” – jakby został trapiony takim deficytem, bezradnie rozkładałby ręce, gdyż z rodzinnej Iwli na Podkarpaciu do grodu Giedyminowego nie bagatela – 830 kilometrów w jedną stronę.

Przyjechał tu po raz pierwszy, na „zwiad” poniekąd. Pytany, jak mu handel idzie, odpowiadał lakonicznie: „Pół biedy”. Gdy jarmark dobiegnie końca, wszystko obliczy, a jeśli od kosztów spalonego na dojazd paliwa, zakwaterowania w hotelu i opłacenia miejsca pod zajmowane stoisko cokolwiek mu zyskiem kapnie, za rok znów na „Kaziuku” się pojawi. Może też z ofertą własnoręcznie z siana wykonanej szopki z ludzkimi i zwierzęcymi figurami, jakie towarzyszą Dzieciątku w przyjściu na świat w Betlejem.

Te tworzone w pracowni szopki przynoszą mu nie lada splendor nawet poza granicami Polski – we Francji, Niemczech, Czechach (w praskim kościele pw. św. Franciszka – jak z dumą zaznacza – przed każdymi świętami Bożego Narodzenia poczesne miejsce przed ołtarzem zajmuje poczęta przezeń sianowa szopka, złożona aż z 35 (!) figur: Maryi, św. Józefa, małego Jezuska, pastuszków, aniołów, Trzech Króli, zwierząt u żłóbka z wielbłądem nawet.

Ponieważ z jarmarkiem kaziukowym nieodłącznie kojarzone są palmy, one właśnie stanowią obiekt moich szczególnych estetycznych westchnień. Tylko że o te westchnienia jakoś coraz trudniej. Owszem, krasawice z wysuszonych kwiatków, trawek, kłosów i wszelkich dodatków, uwite niestrudzonymi rękoma najczęściej wiejskich kobiet tu i tam są widoczne. Coraz dotkliwszy brak stanowią natomiast te o kształcie wałków, uchodzące za palmiarską klasykę, a koniecznie utożsamiane z Wileńszczyzną i szczególnie podziwiane swego czasu nawet przez samego Ferdynanda Ruszczyca.

Zresztą, moje zasmucenie z tego powodu podziela też zastana na stoisku nieopodal wileńskiej katedry mistrzyni nad mistrzynie w tym rękodziele – Stanisława Rynkiewicz z podwileńskich Wojewodziszek. Palma-wałek wymaga bowiem szczególnego nakładu pracy, a ponadto jest jakże materiałochłonna. Nie dziw więc, że młodsze wiekiem panie oszczędzają sobie tej fatygi, wybierając kształty efektowne z wyglądu, choć nie wymagające tak długiego ślęczenia.

Pani Stanisława twierdzi przekornie, iż palm-wałków nigdy nie zdradzi. Wiła przecież takowe babcia – Maria Wiszniewska, wiła mama – Weronika Markowska, teraz wije ona wraz z córkami Aliną i Renatą, a do pokoleniowej palmiarskiej sztafety coraz bardziej ochoczo zaciąga się trzech wnuków.

Z wielkim rozrzewnieniem pokazywała mi rozmówczyni palmy-wałki wyczarowane rękoma już niestety św. pamięci, bo 24 lutego tego roku odeszłej w zaświaty w wieku lat 81 rodzicielki Weroniki. Która, choć coraz bardziej słabła na zdrowiu, prosiła o jedno: by domownicy nie zabierali ze stołu wysuszonych kwiatków i wszystkiego, co służy do wicia palm, co zresztą czyniła prawie do dni ostatnich. Jak się zwierza pani Stanisława, zostawiła tych kilka matczynych ukwieconych wałków w domu na pamiątkę. Spodziewa się też, że córkom i wnukom posłużą za palmiarski testament ich babci i prababci.

Próba reportażu z „Kaziuka” byłaby cokolwiek ułomna, jakby pominąć dobrym słowem jego kulturową otoczkę, co w pierwszą kolej dotyczy wybiegającego ku zamierzchłym czasom pochodu, który tego roku wzorem poprzednich lat kilku jakże symbolicznie zainaugurowała pokaźnych rozmiarów kukła Kazimierza królewicza. Zaraz za nią podążyli natomiast rzemieślnicy różnych cechów, młodzieżowi przebierańcy, nie stroniące od wesołości liczne zespoły artystyczne, a nawet kilka furmanek, wypisz-wymaluj jak te, jakimi w międzywojniu Wileńszczyzna zjeżdżała się na przypisany placowi Łukiskiemu, a zwiastujący wiosnę kiermasz.

Tę kulturową otoczkę wymownie uzupełniały ponadto przeróżne teatralizowane przedstawienia z popisami kuglarzy włącznie oraz występy zespołów artystycznych. W czym nie zabrakło takoż polskich akcentów, gdyż w drugim dniu trwania handlowego show przed wejściem do ratusza wystąpili „Grzegorzanie”, wykonując m. in. skoczne „Hej, sokoły!”, a na ustawionej na placu Katedralnym okazałej scenie własny kunszt śpiewaczo-taneczny zaprezentowała „Wilia” – nasza nestorka w krzewieniu ojczystego folkloru. Innymi słowy, organizatorzy „Kaziuka” zatroszczyli się również o coś na wskroś dla ducha i za to im wielka chwała.

Ponieważ zdarzyło mi się w jarmarcznym ferworze stracić poczucie czasu, w drugim i trzecim dniu trwania kiermaszu spędziłem na nim w sumie bez mała 11 godzin. Niby dużo, a czuję pewien niedosyt. Szczególnie, gdy pomyślę, że na kolejną jakże barwną imprezę, hołubioną przez tego, który wiernie warował przy życiowym credo: „Lepiej umrzeć niż zgrzeszyć”, wypadnie, niestety, czekać okrągły rok.

Henryk Mażul

Fot. autor

Wstecz