Na setną rocznicę urodzin wieloletniej choreograf „Wilii” śp. Zofii Gulewicz

Los do poloneza zaprosić...

Dwie znamienne daty, niczym kamienie milowe, zalegają w roku bieżącym przy szlaku, jakim niestrudzenie podąża nestorka naszego powojennego kulturalnego odrodzenia – Polski Zespół Artystyczny Pieśni i Tańca „Wilia”.

Pierwsza – w nawiązaniu do 19 marca 1955 roku – znaczy dzień, kiedy to grupka młodzieży akademickiej i uczniów klas starszych słynnej wileńskiej „Piątki” na Antokolu, wbrew świadomości, że w pojałtańskich realiach Polski u nas nie stało, zdecydowała powołać do życia zespół, mający ocalać od zapomnienia ojczysty folklor. Innymi słowy, przed paroma miesiącami minęło sześć okrągłych dekad, odkąd ta artystyczna „strumieni rodzica” niezmiennie serwuje rodakom jakże pożądaną duchową strawę, cieszącą serca i umysły.

Data druga sprzęga się natomiast z jubileuszem indywidualnym, albowiem przywołuje setną rocznicę urodzin pani Zofii Gulewicz – istnej arystokratki ducha, osoby, bez której trudno wręcz wyobrazić zespół od strony tanecznej, gdyż niezmiennie dzierżyła jego choreograficzny ster przez lat 40 własnego jakże treściwego życia.

A przecież inny zbieg okoliczności mógł spowodować, by „Wilia” minęła się z takim darem Bożym, jakim okazała się pani Zofia. Ona – de domo Wernicka – przyszła bowiem na świat w Warszawie 8 lipca 1915 roku i już w niemowlęctwie została skazana na sieroctwo, gdyż ojciec Feliks – zawodowy pilot – 14 października 1915 roku zginął podczas podniebnych ćwiczeń. Wielki zatem ukłon należy się owdowiałej matce Janinie (z domu Piaskowskiej), która, zostawszy z dwiema córeczkami, nie opuściła rąk w staraniach, by wydobyć z nich drzemiące talenty.

Obdarzona nietuzinkową gracją i plastyką Zosieńka została oddana do Szkoły Artystyczno-Baletowej Teatru Wielkiego w Warszawie. Mając za wychowawców wybitnych znawców przedmiotu, młoda latorośl ambitnie zgłębiała taneczne arkana, a że zdradzała talent szczególny, otworem stanęła przed nią scena stołecznego Teatru Wielkiego. Repertuarowi baletowemu towarzyszyły występy w operetkach i w etiudach. Ba, wypadło jej emitować ruchowo diwę w „Aidzie”, kiedy to wykonująca partię kapłanki solistka z powodu znacznej nadwagi śpiewała za kulisami, tymczasem Zosia odgrywała jej rolę przed publicznością. Epizodycznie, w roli młodej tancerki, wystąpiła też w filmie fabularnym „Ada! To nie wypada!”, jaki wszedł na ekrany kin w 1936 roku.

Słowem, zapowiadał się z niej ktoś, kogo Terpsychora miała darzyć łaskami szczególnymi, a komu scena z zasłoniętą kurtyną powodowała magię szczególną. Do wspinania się stromizną kunsztu dopingowana też była coraz głośniejszą prasą, odnotowującą szczególnie „strzeliste nóżki Zosieńki Wernickiej”.

Tak koniecznej dobrej kondycji fizycznej sprzyjał sport, który entuzjastycznie uprawiała. Każdego lata z artystyczną bracią płynęli więc kajakami z prądem rzek, a czyniąc w różnych miejscowościach postoje, dawali koncerty charytatywne dla potrzebujących. Zimą natomiast ochoczo wybierali się na narty. Właśnie podczas jednej takiej wyprawy w Tatry, gdy niezbyt pewnie szusowała zboczem, wyraźnie wpadła w oko młodemu i szarmanckiemu młodzieńcowi o tajemniczo brzmiącym imieniu Arseniusz, który na domiar świetnie sobie radził w alpejskim „białym szaleństwie”.

Odwzajemniając się w uczuciach, zgodziła się, by przecierał szlaki i udzielał rad, a chcąc mu dorównać w brawurowym pokonywaniu stoków, postanowiła skorzystać z dodatkowego kursu jazdy narciarskiej. Gdy po pewnym czasie zbłądzili w Tatrach i znaleźli się w schronisku, pojmowali, że łączy ich zdecydowanie coś więcej niż tylko przelotny flirt i przypadkowa znajomość. Darząc się wzajemnym uczuciem i idąc za podszeptem serc, zdecydowali rychło stanąć na ślubnym kobiercu. Ona – rodowita warszawianka, czyli koroniarka i on – spod znaku Pogoni będący, gdyż rodem z położonej o rzut beretem od Wilna Kolonii Wileńskiej. Nadzwyczaj malowniczej miejscowości, wyraźnie zdominowanej przez rodziny kolejarskie, gdyż właśnie przede wszystkim z myślą o nich w początkach XX wieku, czyli jeszcze „za cara”, założono tu osadę, a ojciec Arseniusza – Dymitr, piastujący tekę skarbnika zabudowy, „uwił” w roku 1912 okazałe willowe „gniazdo” rodzinne.

Trzeba dodać, że o ile pani Zofia zapowiadała się na świetną tancerkę, o tyle jej wybranek serca pomyślnie zaliczył studia na Politechnice Warszawskiej, a po otrzymaniu w roku 1933 dyplomu inżyniera hydrotechnika zrobił zawrotną karierę przy budowie kolejki linowej na Kasprowy Wierch, którą oddano do użytku w 1936 roku. To właśnie Arseniusz nadzorował przebieg prac na trzecim, tym najwyższym i technicznie najtrudniejszym jej odcinku, za co został okrzyknięty przez dziennikarzy „królem Kasprowego”.

Nagła inwazja Niemiec faszystowskich na Polskę zastała młode małżeństwo Gulewiczów w Sosnowcu. Mąż, który zdążył w międzyczasie wykazać się przy budowie zapory wodnej na Sole w Porąbce, był akurat mocno zaangażowany przy wznoszeniu Czchowskiej Elektrowni Wodnej na Dunajcu, a pani Zofia coraz bardziej przymierzała się do roli matki, oczekując przyjścia na świat pierworodnego. W obawie przed zagrożeniem wraz z brzemienną małżonką zdecydowali się na szukanie schronienia w dalekiej Kolonii Wileńskiej. Niestety, w pewnym momencie dramatyczne okoliczności ich rozdzieliły, stąd Zofia, widząc cały dramat wykrwawiającej się w Kampanii Wrześniowej Polski, po wielu perypetiach samotnie się przedostała na Litwę. Praktycznie tak jak stała, bez jakichkolwiek rzeczy osobistych. Nie bez obaw, jak się wpisze w rosyjską prawosławną rodzinę teściów.

Zamartwiała się niepotrzebnie. Została tu przyjęta naprawdę z otwartymi ramionami, a poczuła się jeszcze raźniej, gdy po kilku miesiącach zaczęła mieć u boku męża Arseniusza, który takoż szczęśliwie dotarł do rodzinnego domu. Gdzie wspólnie oczekiwali na powiększenie się rodziny, co nastąpiło w marcu 1940 roku, kiedy to urodził się syn Włodzimierz. W styczniu 1942 roku natomiast ku ich wspólnej radości przyszło na świat kolejne „dziecko wojny” – córka Ludmiła.

Z Bożą pomocą udało się przetrwać sądne czasy okupacji, jakie w Kolonii Wileńskiej wymownie dokumentowały porozsiewane po tutejszych górach-dolinach groby akowców, poległych w lipcu 1944 roku podczas operacji „Ostra Brama”. Groby poniekąd nieme, gdyż za czasów sowieckich strach kneblował usta w wyjawianiu, kogo kryją. Bardziej po cichu niż głośno wypadło też pani Zofii opłakiwać poległą w Powstaniu Warszawskim matkę i ukochaną ciocię, której zawdzięczała w znacznej mierze naukę w szkole baletowej. Ponadto boleśnie przeżyła rozstanie ze spokrewnioną Teodozją Piaskowską „Teo” – sanitariuszką I Brygady „Juranda” i VII Brygady „Wilhelma”, zmuszoną w obawie przed konsekwencjami za działalność w Armii Krajowej do opuszczenia w roku 1945 na zawsze ukochanego Wilna i schronienia się w Polsce.

Nie stojące w miejscu życie zabliźniało jednak zadane wojną rany, obładowywało coraz to nowymi obowiązkami. Gdy progi szkoły w Kolonii Wileńskiej kolejno przekroczyli Włodek i Ludka Gulewiczowie, dyrektor Iłłarion Szestierennik (notabene, gorący orędownik dziecięcej twórczości amatorskiej) zaproponował ich mamie prowadzenie grupy tanecznej, na co ta bez namysłu przystała. By z wielkim zapałem i oddaniem wtajemniczać dziatwę w tańce ludowe: polskie, litewskie, rosyjskie, białoruskie. A tak skutecznie, że po pewnym czasie o roztańczonych tutejszych uczniach, wśród których żwawo wirowała też coraz bardziej dorastająca córka, zaczęło być głośno w całej okolicy i nie tylko.

Ten znaczony sukcesami „pogłos” sprawił, że o istnieniu pani Zofii w roku 1955 dowiedziały się też uczące się w ówczesnej wileńskiej „Piątce” – Zofia Subocz, Ryszarda Romanowska i Barbara Garszkówna, które z wielkim entuzjazmem udzielały się w tworzeniu zrębów świeżo powstałej „Wilii”. Do wyznaczonego na 8 maja pierwszego koncertu w wielkiej auli uniwersyteckiej przy ulicy Čiurlionio zapałały one chęcią przygotowania wedle własnego widzimisię tańca z tamburynami. Nie chcąc jednak się ośmieszyć przed starszymi kolegami, zdecydowały zasięgnąć porady właśnie u pani Zofii.

„W lutowy dzień – wspomina Zofia Subocz-Kuncewicz – zdecydowałyśmy po lekcjach całą trójką pojechać pociągiem do Kolonii Wileńskiej. Mimo mroku, trzaskającego mrozu i przepastnych zasp udało się wytropić drewniany willowy budynek Gulewiczów. Jego gospodyni przyjęła nas bardzo serdecznie, poczęstowała herbatą i chętnie udzieliła fachowych wskazówek co do strojów, ruchów, rysunku tańca, jaki wymyśliłyśmy. Stało się więc tak, że byłam jedną z pierwszych, kogo los zetknął z panią Zofią”.

Rzeczony koncert raczkujących „wiliowców” zrobił furorę nie lada. A obok chóru, który m. in. wykonał: „Wilię” i „Pieśń filaretów” do słów naszego narodowego Wieszcza Adama Mickiewicza, „Kukułeczkę”, „Kawaliry”, brawa przy otwartej kurtynie zebrali też deklamatorzy poezji oraz wirujące w rytmie dostojnego poloneza aż 16 par tanecznych. I był też, oczywiście, entuzjastycznie przyjęty przez widownię taniec z tamburynami w wykonaniu nastoletnich Zosi, Rysi i Basi.

Konsekwentne opanowywanie (nieraz dosłownie „po omacku”) coraz bardziej ambitnego repertuaru mogło imponować. O ile chór zaczął mieć dobrego ducha w osobie Piotra Termiona, a potem – Wiktora Turowskiego, nad orkiestrą pieczę roztoczył Edward Pylipajtis, o tyle ci, kogo pociągał krok poloneza albo krzesanie hołubców w ognistym krakowiaku, wyraźnie nabrali impetu z przyjściem do zespołu w drugim roku jego istnienia pani Zofii Gulewicz. Poproszonej o to najprawdopodobniej przez pierwszego prezesa „Wilii” – Tadeusza Stefanowicza.

Ona – natenczas już czterdziestolatka, widząc wielką potrzebę urozmaicenia zespołowego programu o taniec, zdecydowała przekazać to, czego za młodu się nauczyła, tak gorliwie pielęgnującym ojczystą kulturę muzyczną rodakom. Nie myślała wówczas zapewne, że zaprzeda do reszty temu duszę na lat całych 40 (!), choć była świadoma, jak heroicznego trudu się podejmuje: pracy na wskroś z amatorami, scalonymi wielką pasją a nie zarobkowymi profitami.

Jan Kuncewicz – późniejszy wieloletni partner i mąż Zofii Subocz – teraz, po latach ze szczególnym sentymentem wraca do początków swej bytności w zespole. Jak żartuje, przyszedł doń prosto z ulicy, w spodniach kroju galife i w topornych buciorach z cholewami, o arkanach tańca wiedząc tyle co nic. Podobnie zresztą jak inni. Pani Zofia była w stanie swym wprawnym okiem w lot ustalić, kto z tego „materiału” nadaje się na tancerza, a komu bardziej pisany jest los stąpania w tym niczym słoń po butelkach. Dawała jednak szanse nawet tym „łomowatym”. Kiedy nie radzili, proponowała usiąść i przyglądnąć się ze strony, jak to robią ci sprawniejsi. Jeśli i taka metoda nie przynosiła skutku, taktownie zachęcała… spróbować sił w chórze.

By osiągnąć perfekcję, konieczne były żmudne, powielane trzy razy tygodniowo próby, na które pani Zofia dojeżdżała i wracała do domu pociągiem, ćwiczenia przy drążkach, łączenie w całość poszczególnych elementów każdego tańca. W początkach, gdy brakowało kasy na opłatę akompaniatorów, ona podczas szlifowania kunsztu znaczyła takt głosowym la-la-la albo raz-dwa-trzy, czasem wyklaskiwała go dłońmi, demonstrując przy tym benedyktyńską wręcz cierpliwość i stoicyzm. Nie przypominają jakoś jej byli wychowankowie, by podnosiła głos, karciła albo zdobywała się na złośliwe docinki. Nie wytrącały jej nawet z równowagi przypadki, kiedy partner w tanecznym ferworze gubił na scenie swą partnerkę albo odwrotnie.

Ta stoicka postawa wynikała z jej spokoju serca i niezwykle bogatej osobowości. Wielce romantycznej z natury, co znajdowało również wyraz w tworzonych na własne potrzeby, do tzw. szuflady rymach. Prostych w formie, choć w treści wyraźnie obarczonych piętnem wojny, która boleśnie przekabaciła jej życiorys. Nic więc dziwnego, że w napisanym latem 1944 roku wierszu „Bajka” przedwojenną idyllę zmienia ziejąca prawdą rzeczywistość po trwającej dla Polski ponad pięcioletniej gehennie:

Była raz bajka – piękna i złota,

z brylantów miała utkany tren,

otwierać dla niej prędziutko wrota –

niech wejdzie cicho jak piękny sen.

 

Wpłynęła niby łagodna nuta,

zajęła sobą każdy kąt,

z mgławicy szalem cała osnuta…

Nie odchodź bajko, nie odchodź stąd!

 

Lecz przyszła prawda bez zdobnych róż,

prosta, ze łzami, wśród targań i burz.

Lepiej cię nie znać, bajko ty,

po tobie zawsze świat wyda się zły.

 

I żal głęboko w sercu tkwi:

czemuż prawda nie jest taka jak ty!

Znalazłszy pod Wilnem przystań na resztę życia, do choreograficznych poczynań w „Wilii” podchodziła nad wyraz twórczo. Owszem, po części wzorowała się na tym, co bobrując w skarbnicy folkloru poczęły tak renomowane zespoły jak „Mazowsze” i „Śląsk”, z których kierownictwem przez długie lata utrzymywała zresztą bardzo ścisłe kontakty. Nie wstydząc się poprosić, by zechciało ono podzielić się wypracowanym na próbach kunsztem. Nie przyjmowała go jednak „na ślepo”, tylko starała się wnieść do układów swoje artystyczne przysłowiowe „trzy grosze”.

Nawet bardziej biegli w matematyce nie są w stanie policzyć, ileż to tańców za okres czterdziestu lat „choreografowania” w „Wilii” zaaranżowała pani Zofia. Same polonezy przecież nie dają się porachować na palcach ręki, bo to: i ten Chopina, ten z opery „Halka”, ten „Żywiecki”, ten „Warszawski”, ten „Powitalny”... Ba, obaliła nawet powszechne mniemanie, że słynnego „Pożegnania Ojczyzny” Ogińskiego nie da się zatańczyć! Dziś wszystkie one stanowią złoty fundusz zespołu, mającego w nazwie „strumieni rodzicę”.

Prawdziwymi klejnotami w tym złotym funduszu są natomiast tańce, jakie od lat zyskały szczególne wzięcie na Wileńszczyźnie, co przede wszystkim dotyczy polki i kadryla. W myśl ocalania rodzimego folkloru w „żelaznym” repertuarze „Wilii” znalazły się szczególnie dopieszczone przez panią Zofię żwawa „Polka strypuńska” i „Kadryl wileński”, a później – „Taniec z palmami”. Te bukiety z suszonego kwiecia na patykach miały zapewne dać początek wyeksponowaniu w szerszym zakresie niepowtarzalnej atmosfery Kaziukowego kiermaszu, co było wielkim, aczkolwiek nielicznym niezrealizowanym marzeniem choreograf Gulewicz.

Trzeba też pamiętać, że prócz tańców ojczystych zespół ten brał na swój warsztat tańce innych narodów – rosyjskie, białoruskie, litewskie. W przypadku tych ostatnich – również po części z konieczności, gdyż wielokrotnie uczestniczył w przeróżnych przeglądach i odbywających się co 5 lat Republikańskich Świętach Pieśni i Tańca. Wtedy, by perfekcyjnie skopiować ich autentyzm, prosiła pani Zofia o rady-porady kierownictwo najbardziej renomowanej pod litewskim słońcem na wskroś zawodowej „Lietuvy”, które z kolei uczyło się od „Wilii” dostojnego pas polonezów bądź mazurów.

Starsi wiekiem tancerze wcale bez poczucia, że samochwała w kącie stała, z dumą wspominają o okresie, kiedy oni – amatorzy potrafili dorównać kunsztem niejednemu zawodowemu zespołowi z „Lietuvą” włącznie. Musieli być naprawdę dobrzy, skoro prowadzący w niej tańce z niekłamanym uznaniem twierdzili o chętnym pozyskaniu do swych szeregów każdej tancerki lub tancerza z pierwszego składu „Wilii”. Nie ma potrzeby mówić, iż jest to ocena naprawdę na piątkę z plusem. A przecież, by takową uzyskać, pomocna była bynajmniej nie czarodziejska różdżka, tylko długie godziny prób pod niezmożoną pieczą pani Zofii.

Będąc w każdym calu profesjonalistką, prowadziła te próby jakże po swojemu. Coraz bardziej ciążące brzemię lat pomniejszało lotność ciała, dlatego nie była w stanie stanąć przed wychowankami, by zademonstrować „róbcie jak ja”. Miała jednak zdolność tak plastycznego opisu wszystkiego, co zradzała wyobraźnia, że dziewczęta i chłopcy na poczekaniu łapali jej intencje, które zaraz przekształcali w rysunek tańca. Najczęściej siedziała na krześle, a wstawała z niego jedynie wtedy, kiedy trzeba było poprawić czyjeś ułożenie rąk albo skorygować pozycję ciała. Zawsze czyniła to dobrodusznie i nad wyraz taktownie, by nie urazić ambicji podopiecznych.

Z pokorą przyjmowała pokoleniowe rotacje – wśród tancerzy z naturalnych przyczyn częstsze niż u chórzystów. Choć wiedziała, że luk po „odesłanych na emeryturę” nie da się od razu równoznacznie wypełnić, gdyż musiało zlecieć nawet dobrych lat parę, nim początkujący tancerz obrastał w piórka i zaczął bezbłędnie wykonywać wszystkie elementy. Nie tyle na próbach, ile na scenie, przed wypełnioną po brzegi widownią, co powoduje dodatkową adrenalinę. Raz za razem podejmowała się tego trudu, pojmując, że tylko w ten sposób da się zapewnić tak konieczną pokoleniową ciągłość.

Oprócz skłaniania uchodzących wiekowo pierwotnie za dzieci, a z biegiem czasu za wnuki czy nawet prawnuki wychowanków do perfekcyjnego opanowania tanecznego rzemiosła, nie szczędziła też wysiłku w wytwarzaniu w zespole (widzianym koniecznie wraz z chórem i kapelą) iście rodzinnej atmosfery. Miały ją zapewniać wspólne parotygodniowe wyjazdy pod namioty do Połągi, obchody sylwestra oraz innych świąt. Niejednego z „wiliowców” zapraszała też do Kolonii Wileńskiej: a to na narty, a to na czereśnie, które akurat hojnie obrodziły, a to, by pooddychać świeżym powietrzem, a to na zwyczajne gadu-gadu przy herbatce. W czym nierzadko brał też udział gospodarz domu.

Wielkie matczyne serce musiała mieć pani Zofia, gdyż jego ciepła starczało zarówno dla „dziecka” przybranego, a zwanego „Wilią”, jak też dla wynoszonych w łonie Włodka i Ludki. Mogła się cieszyć, że wyrośli z nich naprawdę porządni ludzie.

Syn przez długie lata był fotoreporterem Litewskiej Agencji Telegraficznej ELTA, a jako wielki mistrz obiektywu dostępował zaszczytu uwieczniania najważniejszych wydarzeń i najdostojniejszych gości, jacy z różnych stron świata przybywali.

Córka natomiast zdobyła zawód fizyka w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym. Jako mikroelektronik przepracowała lat 20 w zakładzie „Venta”, ale że odziedziczone zapewne po rodzicielce artystyczne geny w pewnym momencie niemożebnie dały znać o sobie, zdecydowała spróbować sił jako trenerka gimnastyki artystycznej, którą, będąc studentką, wyczynowo uprawiała. By zdobyć konieczne uprawnienia, ponownie skierowała kroki do tejże uczelni, tylko że teraz na kierunek wychowania fizycznego. Dziś będąca już na emeryturze, ale wciąż pracująca pani Ludmiła może (wprawdzie pod mężowskim nazwiskiem Švedienė) pochwalić się niejednym sukcesem wychowanych przez nią reprezentantek Litwy w tej jakże widowiskowej dyscyplinie sportu, mającej wiele wspólnego z tańcami.

Dumą pani Zofii za życia była też wnuczka Jūratė i prawnuczka Justyna. Jūratė, ubogacona artystycznymi genami „roztańczonej” babci i dziadka – znanego litewskiego kompozytora Jonasa Švedasa, ukończyła Konserwatorium Wileńskie i magistraturę, zostając śpiewaczką operową. Dziś jej kunsztem wokalnym delektują się Amerykanie, gdyż po poślubieniu obywatela Stanów Zjednoczonych Johna Wallera w roku 1998 udała się na tamtejszy kontynent. O Wilnie – rzecz jasna – nie zapomina, a gdy je odwiedza, za każdym razem koniecznie kieruje kroki ku cmentarzowi na Lipówce, gdzie snem wiecznym spoczywają kochani dziadkowie.

Lista zasług pani Zofii dla „Wilii” byłaby jakże niepełna, gdyby pominąć jej kostiumerskie wyczyny. Szczególnie w pierwszych latach istnienia zespołu, kiedy to stroje były problemem nie lada. Nic więc dziwnego, że dom Gulewiczów w Kolonii Wileńskiej służył za składnicę sprowadzanych z Polski wielce deficytowych koralików, cekinów, wstążek, wszelakich haftów, służących później do zdobienia kiecek, zapasek, serdaków, czepców, czapek, spodni. To, co pierwotnie projektowała pani Zofia, trafiało w ręce mieszkającej po sąsiedzku krawcowej Walentyny Uścinowicz, a też jej samej nierzadko w rękach tańczyła igła z nitką.

Nie liczyła się w tym z własnym czasem i pieniędzmi, dorabiając na potrzeby ukochanego zespołu nauką tańca w szkole. Nie jest też tajemnicą, że na te potrzeby uszczknęła nieraz z domowego budżetu. Na szczęście, jakże solidnie zasilanego przez męża Arseniusza. Który otrzymywał naprawdę godziwe wynagrodzenie, gdyż również na Litwie uchodził za wziętego specjalistę, czego potwierdzeniem – udział w projektowaniu i budowie pierwszej po wojnie w Nadniemeńskiej Krainie hydroelektrowni w Kownie oraz produkującej prąd stacji hydroakumulacyjnej w Koszedarach.

Z każdego wyjazdu do byłej Ojczyzny, a teraz Macierzy wracała pani Gulewicz obładowana nie tylko specjalistyczną literaturą, pomocną w rozłożeniu na czynniki pierwsze poszczególnego regionalnego tańca, ale też atlasami polskich strojów ludowych. By potem przesiedzieć nad nimi niejedną godzinę, kombinując, jak w czasach powszechnego deficytu odpowiednio przybrać pary taneczne. Imała się w tym różnych forteli.

Kiedy np. zapragnęła przybliżyć naszemu widzowi folklor opoczyński i konieczny był tkany materiał z charakterystycznymi temu strojowi wzorami, początkowo wspólnie z Zofią Subocz oraz Franciszkiem Kowalewskim cierpliwie obijali progi litewskiego Ministerstwa Kultury w celu otrzymania zezwolenia na złożenie zamówienia w wileńskim kombinacie włókienniczym „Audėjas”. Gdy już takowe mieli, dyrekcja „Audėjasu” stanęła okoniem, motywując, iż owe zamówienie jest ilościowo zbyt skromne dla ich przemysłowych krosien. Znów chodzili od Annasza do Kajfasza, nim swego dopięli.

Kiedy w listopadzie 1963 roku, po latach tułaczki tu i tam, „Wilia” otrzymała nareszcie wymarzoną stałą siedzibę w Pałacu Związków Zawodowych na wileńskiej górze Bouffałowej, każdy z zespolaków przyniósł do wspólnej garderoby przechowywane dotąd w domu stroje. Mieli powód, by złapać się z niedowierzania za głowy, że już aż tyle tego mają. Potem zresztą, w miarę upływu czasu, garderoba ta stawała się coraz bardziej i bardziej okazała. Również dzięki strojom, jakie w darze całymi kompletami zaczęły napływać z Macierzy.

Z niektórymi ów utrzymywany w wielkim poszanowaniu przyodziewek zrósł się na krócej, dłużej lub nawet na bardzo długo, a potem nierzadko był przekazywany młodszemu rodzeństwu, krewnym, znajomym. Bo „Wilia” przecież, niczym niewidzialny magnes, przyciągała tych, kto nie pozostawał obojętny wobec uroku ojczystego folkloru. A tę miłość i szacunek do pojmowanej przez sztukę tożsamości narodowej dopełniały też liczne amory wzajemne, dzięki którym niejeden wypatrywał tu sobie przyszłą żonę albo męża. W liczeniu tych zespołowych małżeństw da się dziś łatwo pogubić. Scalone natomiast w parach wspólnym pas miały dla pani Zofii wymowę szczególną.

Statystyki wieszczą, że za 40 lat nauki tańca niezmordowana choreograf „Wilii” dorobiła się 112 wychowanków. Obok Ryszardy Romanowskiej, Barbary Garszkówny, Zofii Subocz, Marii Kozłowskiej, Jerzego Urbanowicza, Zdzisława Ingielewicza, Franciszka Kowalewskiego i Zdzisława Tuliszewskiego, którzy stali u tanecznej „wiliowej” kolebki, nie sposób tu nie wymienić Jana Kuncewicza, bratniego tria Ryszarda, Tadeusza i Czesława Litwinowiczów, Krystyny Kusz-Bogdanowicz, małżeństwa Marii Heleny i Romana Rotkiewiczów, Haliny Danuty Kosteckiej-Szulskiej, Danuty Mieczkowskiej-Kowalczuk, Lidii Norejko-Wojtkiewicz, Henryka Kasperowicza, Stanisława Michalkiewicza. Prócz tego bowiem, że w różnych generacjach byli tanecznymi filarami „Wilii”, spory odsetek ich tego, czego tak rozrzutnie dzieląc się wiedzą o tańcu nauczyła ich ukochana pani Zofia, już jako samodzielni choreografowie przekierowywali na prowadzone z wielkim oddaniem zespoły szkolne albo dorosłe. Gorąco „matkowane” na domiar przez nią samą, kiedy te po latach lutej stagnacji zaczęły niczym przebiśniegi się pojawiać wraz z wiosną naszego narodowego odrodzenia w końcu lat 80. dwudziestego stulecia.

O szacunku, jakim pani Zofia darzona była poza „Wilią”, jakże wymownie świadczą nadane jej jeszcze w czasach Litwy sowieckiej tytuły zasłużonego pracownika kulturalno-oświatowego oraz przodownika kultury Litwy, liczone na grube dziesiątki dyplomy honorowe przeróżnych organizacji kulturalnych i oświatowych, komitetu wykonawczego miasta Wilna i Republikańskiej Rady Związków Zawodowych. Te „honory” litewskie jeszcze dobitniej uzupełniają odznaczenia polskie: Odznaka Honorowa z okazji 1000-lecia Państwa Polskiego, Odznaka Honorowa Polskiego Związku Chórów i Orkiestr, Medal im. Oskara Kolberga, przyznany za zasługi dla polskiej sztuki ludowej, Złota Odznaka Honorowa Towarzystwa „Polonia”, dwa medale „Za zasługi dla kultury polskiej”, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Wrodzona skromność nakazywała przyjmować te zaszczyty z niedowierzaniem i postrzeganiem, iż są na wyrost.

Mnożą się też wspomnienia „wiliowców” o nieprzywiązywaniu przez panią Zofię najmniejszej wagi do miejsca, w jakim na afiszach widniało jej nazwisko. Co więcej, po każdym z koncertów, gdy z reguły powstała z miejsc widownia biła entuzjastyczne brawa, a kierownictwo zespołu mogło dumnie prężyć pierś na znak kolejnego sukcesu, choreograf zawsze wypadało wyprowadzać z cienia przed szereg, by też na nią spłynęły należne splendory. Tę cichość serca dobitnie na domiar potwierdza hierarchia kwiatów, jakim hołdowała. A otwierały ją bynajmniej nie róże, tylko te polnymi zwane oraz bez, który – o ile zdążył zakwitnąć na przypadające w połowie maja imieniny – sprawiał jej ogrom radości.

Ogrom radości, choć nie bez zażenowania, przynosiły jej znaki pamięci byłych wychowanków. By je okazywać, nie musieli jeździć do Kolonii Wileńskiej, gdyż pani Zofia po śmierci męża Arseniusza w roku 1986 zamieszkała u córki Ludmiły: początkowo w pobliżu stołecznego placu Katedralnego, a potem – przy ulicy žirmūnų, gdzie zresztą 20 kwietnia 1998 roku zawirowała w tańcu z Wiecznością. Byli więc bliżej siebie, a choć zdrowie w ostatnich latach życia nie pozwalało stać u choreograficznego steru, żywo się interesowała, co w „Wilii” słychać, szczerze się ciesząc z każdego scenicznego sukcesu.

W maju roku 1996 z inicjatywy będącego wtedy dyrektorem zespołu Romana Rotkiewicza w nawiązaniu do 80. urodzin, 60 lat pracy scenicznej oraz 40 lat pracy w zespole, poczyniono w kierunku pani Zofii jakże głęboki ukłon wdzięczności: na scenie Wileńskiego Pałacu Związków Zawodowych zorganizowano zapierający dech w piersiach koncert. Jego wykonawcami obok obecnych chórzystów i tancerzy zostali też weterani. Z serdecznych słów oraz kwiatów uwito podwójnej jubilatce naprawdę niejedną wiązankę, a końcowym akordem była wspólna z widzami owacja na stojąco i odśpiewanie „sto lat”.

Pamięć ta przybierała też wymiar materialny. Żeby zapewnić swej wieloletniej Mistrzyni, która niejednemu wręcz drugą Matką była, w miarę spokojną starość, Roman Rotkiewicz wystarał się dla niej o państwową emeryturę drugiego stopnia. Natomiast trzej bracia Litwinowiczowie, prowadzący dobrze prosperującą firmę sprzętu oświetleniowego i żaluzji „Ardena”, podjęli zgodną decyzję o przydzielaniu pani Zofii co miesiąc ze swego budżetu po 400 litów. „Na dodatkowe potrzeby” – jak dobrodusznie wyjaśniali.

Tegoroczna setna rocznica urodzin wieloletniej choreograf „Wilii” ponownie sprężyła na baczność pamięć starszych generacji zespolaków, zrzeszonych w energicznie działającym klubie weteranów. Gorąco zachęcani przez Romana Rotkiewicza pośpieszyli oni ze wspomnieniami, które wyemitowały Radio „Znad Wilii” oraz polski program Radia Litewskiego.

15 maja, w dniu patronki imienia, w wileńskim kościele pw. Ducha Św. miała miejsce Msza św. w intencji pani Zofii, a wymowę nabożeństwa potęgował fakt, że celebrujący ją kapłani: Tadeusz Jasiński oraz Józef Aszkiełowicz, przedtem niż wdziali alby i ornaty, przez pewien czas śpiewali lub tańczyli w zespole, przecierającym szlaki chętnym bratania się z ojczystym folklorem.

Po części sakralnej udano się na cmentarz na Lipówce, by przy grobach śp. Zofii i Arseniusza złożyć kwiaty, zapalić znicze, raz jeszcze polecić w modlitwie ich dusze. Dalsza trasa pamięci wiodła ku domowi Gulewiczów w Kolonii Wileńskiej, który za życia pani Zofii był jakże gościnny każdemu, kto w „Wilii” wirował w polonezie albo powielał głosami repertuarowe pieśni. Bywalcy łapali się na myśli, jak mocno zdążyły urosnąć tutejsze drzewa, również te przy ulicy noszącej od roku 2008 jej imię.

23 maja na godz. 16 w Domu Kultury Polskiej w Wilnie wyznaczono natomiast wieczór wspomnień poświęcony Zofii Gulewicz. Nie ma potrzeby mówić, że każdy z byłych członków „Wilii” udział w nim uważa za swój obowiązek. Będzie to zresztą udział artystycznie czynny, gdyż uzupełnią oni występami popisy obecnego składu zespołu. A ponadto nadarzy się doskonała okazja, by raz jeszcze ze zgrupowanych na wystawie nieco spłowiałych zdjęć jak też im z ust spłynęły wspomnienia. Ocalające pamięć o tej, która pomogła kilku generacjom zgłębić czarujące piękno poloneza, kujawiaka, krakowiaka, mazura…

Henryk Mażul

Wstecz