Wojciech Piotrowicz sprawdza się w prozie

Zwycięska potyczka z pamięcią

20 maja br. w Muzeum Syrokomli w Borejkowszczyźnie odbyła się prezentacja książki pióra Wojciecha Piotrowicza „Moja czasoprzestrzeń”, wydanej ostatnio staraniem tej czczącej pamięć po „lirniku wioskowym” placówki. U boku autora w „prezydium” zasiadł redaktor wydania dr Józef Szostakowski, który zresztą poprowadził spotkanie. Zaszczycone obecnością przez grono przyjaciół Wojciecha, a jego pewien odsetek stanowili weterani Polskiego Zespołu Artystycznego Pieśni i Tańca „Wilia”, zasilanego swego czasu przezeń głosowo lat całych piętnaście.

W serdecznej atmosferze główny bohater prezentacji odniósł się do treści, jakie znalazły się na 186 książkowych stronach, odpowiedział na pytania zadane przez zgromadzonych. Ci w dowód głębokiego szacunku odśpiewali mu „sto lat”. Ba, szansę na wokalny popis zyskał takoż sam beneficjent, wykonując wspólnie z Czesławem Sokołowskim pod akompaniament gitary dumkę Władysława Syrokomli o kruku, co wraca z pobojowiska i w makabryczny sposób przynosi dziewczynie smutną wieść o śmierci lubego.

O chętnym brataniu się Wojciecha Piotrowicza z twórczością literacką wiadomo od dawna. Co prawda, kojarzony jest przede wszystkim z dorobkiem poetyckim, rozsypanym po tomikach autorskich oraz antologiach. Zdecydowanie mniej znany jest natomiast w poczynaniach prozatorskich. Może dlatego, że dotychczasowe ich wydania, a są to: „Igła i spowiedź”, „Podzwonne sośnie” (oba w roku 1998) oraz „W głąb i z bliska” (2005) w raczej śladowych nakładach ujrzały światło dzienne staraniem zamieszkałych w Polsce przyjaciół.

Bardzo dobrze zatem się stało, że wszystko, co w tych trzech książkach najwartościowsze, uzupełnione o treści nowe ukazało się na gruncie rodzimym, czyli na Litwie. Jeśli tak się stało, niemała zasługa wydziału konsularnego Ambasady RP w Wilnie, a przede wszystkim jego kierownika Pana Stanisława Cygnarowskiego, który znalazł możliwość sfinansowania wydania ze środków Państwa Polskiego. Ponieważ dyplomata ten był obecny na spotkaniu w Borejkowszczyźnie, mógł usłyszeć pod własnym adresem szczere słowa wdzięczności: jak samego autora, tak też zabierających głos innych osób.

„Moja czasoprzestrzeń” – to nic innego, jak uwieczniona w słowie zwycięska potyczka Wojciecha Piotrowicza z pamięcią, efemeryczną w swej istocie, przez co raz utracona dalece nie zawsze daje się odtworzyć. Wielka mu zatem chwała, że będąc dzieckiem wojny (data przyjścia na świat – 18 czerwca 1940 roku) przywołuje pod pióro jej echa, osiadłe w małego brzdąca świadomości. Zdecydowana większość z 84 powiastek dotyczy w swej treści jednak czasów powojennych, kiedy to na Wileńszczyźnie i w jego rodzinnym zaścianku Obiejucie na Ziemi Święciańskiej po tym, gdy decyzją zdradzieckiej konferencji jałtańskiej Polski u nas ostatecznie nie stało, bezpardonowo się rządzi sowiecka rzeczywistość.

Rzeczywistość zaganiająca w trybie przymusowym ludzi do kołchozów, po uprzednim zawłaszczeniu wszystkiego, co dotąd posiadali gospodarujący na swoim wieśniacy, wliczając rodziców autora. Rzeczywistość, mnożąca wywózki do miejsc zesłania tych, do kogo doczepiono metki tzw. kułaków. Rzeczywistość rugująca ze świadomości ludzi Boga, a poprzez szkoły flancująca w umysły młodzieży przeróżne czerwone ideologie z pozorowanym poczuciem równości i braterstwa.

W tej sytuacji jedyną ostoją, przeciwdziałającą rozpędzonej machinie nasyłanego z Kremla nowego ładu i porządku, jest idylliczny dom rodzinny, kojarzony przez autora ze strzechą, ze wszystkimi pamiątkami po przodkach, ze świetlistymi postaciami rodziców i rodzeństwa. Owe gniazdo – to zbawcza oaza, dokąd można uciec od powszechnego zakłamania, gdzie da się zażyć spokoju, nauczyć sztuki życia, w praktyczny sposób zgłębić tajniki wiedzy. Nic więc dziwnego, iż zaściankowa zagroda w Obiejuciu stanowi oś, wokół której na bliższą i dalszą odległość obracają się przywoływane przez Wojciecha Piotrowicza fakty i zdarzenia.

Owszem, te są przypisane konkretnej, indywidualnej poniekąd „czasoprzestrzeni”, aczkolwiek może je z powodzeniem „zawłaszczyć” szeroko rozumiana Wileńszczyzna. Bo przecież w niejednym miejscu można było tu spotkać „indywidualistki”, opierające się kolektywizacji, tu i tam, mimo nagminnej ateizacji po domach odbywały się nabożeństwa majowe, a pasterki i rezurekcje gromadziły po świątyniach tłumy wiernych. Innymi słowy, książka Wojciecha Piotrowicza stanowi jakże ważne świadectwo czasów, jakie nastały po II wojnie światowej, jest hołdem rodakom, którzy wbrew jakże niesprzyjającym okolicznościom ofiarnie warowali przy ojczystej mowie, wierze, wiodących rodowód z dziada pradziada tradycjach i w swej przeważającej masie nigdy nie dali się przekabacić na tzw. obywateli radzieckich.

Obok spojrzenia wstecz – w dzieciństwo i w lata młode – Wojciech Piotrowicz w kilku utworach próbuje też wypatrzyć przyszłość. A – przyznać trzeba – nie rysuje się ona w tonacji jasnej i optymistycznej. Bo też jakże inaczej, skoro klasyczna hierarchia wartości została przez współcześnie żyjących postawiona wręcz na głowie, skoro człowiek bezmyślnie żyłuje zasoby Matki-Natury, skoro „cywilizacja bierze nas w swoje tryby, a tryb życia staje się coraz bardziej surrealistyczny”, zważywszy chociażby zachętę do potakiwania jednopłciowym „małżeństwom”, paradom gejów albo eutanazji. Ma więc rację bytu pytanie: „Czy aby jednoboki postęp nie odrzuci człowieka w innych dziedzinach tak, że trudno będzie oszacować, co spotka go na drodze powrotu do tak pożądanej naturalnej normalności?”.

Trudno o jednoznaczne literacko-gatunkowe określenie zawartości „Mojej czasoprzestrzeni”. Mniejsza wszak o to, czy są to: minieseje, poetycka proza, powiastki, czy gawędy. W tym „jak zwał, tak zwał” podziwu godzien jest język. Dopieszczony w każdym calu, zamaszysty, a barwny i plastyczny na tyle, że przy odrobinie wyobraźni da się usłyszeć jak „mróz w ścianach postękiwał”, jak „przemoknięte buty na nogach kwiczały”, zobaczyć, jak „trawa porosła i w stabary poszła” albo jak „węglowy język łuczywa skręcał się, z żarem odskakiwał na glinianą posadzkę”. Prawdziwymi rodzynkami są natomiast nienatrętnie weń wtopione, tak swojskie naszemu uchu: stalowanie, lun, murożek, peckanina, żywioła, dyrwan, krobka, sztabnować, kręciołek, szerszatka, jodłowczyk, szaragi, traktament, duha, użwy, hołoble i krocie im podobnych, zrośniętych z Wileńszczyzną gwarowych perełek. Włącznie z „pastusi podpaliwszy byli”, będącą odpowiedzią na dociekanie narratora, co się stało z sosną, od wieków wrośniętą w miejscowy krajobraz.

W gawędzie „W głąb i z bliska” autor zastanawia się nad wagą i koniecznością ocalania przez „dziś” naszego „wczoraj”, uczenia się abecadła rzeczy wielkich i niepozornych drobiazgów:

„Pamięć ludzka ma cudowną właściwość odtwarzania wiedzy utrwalonej w swoistym zapisie, którym może być opowiadanie, opis, fotografia, dokument. Myśl potrafi połączyć odrębne ogniwa w nowy łańcuch pewnej logicznej ciągłości. Pamięć żyje poprzez pracę i jej owoce, poprzez wynik życia człowieka, środowiska, warstwy społecznej, narodu wreszcie, lub sumy osiągnięć za pewien okres, epokę.

Pamięć wspieramy poprzez pamiątki, kolekcje, książki. Tworzą się z tego niewyczerpane skarbce wiedzy, która – gdy ją prawidłowo odczytać – daje zapłon nowym myślom, ideom, wynalazkom. W tym tkwi sens bytu, linii postępowej rozwoju kultury ogólnoludzkiej, minionego, obecnego i przyszłego dorobku naszej cywilizacji.

Chodzi o umiejętne zachowanie tego, co nie powinno zginąć, o przywiązanie i ład, co nie pozwolą rozproszyć i przechowują klucz do otwarcia stosownej szuflady pamięci”.

Te zwielokrotnione szuflady pamięci otwiera Wojciech Piotrowicz nadzwyczaj wprawnie. W czym, poprzez lekturę „Mojej czasoprzestrzeni”, zechciejmy mu towarzyszyć, by – o ile jest się w starszym wieku – znaleźć tam niejedno wspólne wzruszenie. A w celu zachęcenia do tego Was, drodzy Czytelnicy, za zgodą autora zamieszczamy poniżej kilka gawęd, zdominowanych przez ciepłe wspomnienia o kraju lat dziecinnych, którego świętość i czystość nasz Wieszcz narodowy przyrównał w epilogu „Pana Tadeusza” do pierwszego kochania.

Henryk Mażul

Fot. autor

*******************************************

Wojciech Piotrowicz

STRZECHA

Któż nie czuje błogiego ciepła na jedno tylko wspomnie­nie o tobie, strzecho rodzinna?

Jesteś widoczna jeszcze, kiedy całe domostwo ginie już za wypukłością terenu. Pierwsza się wyłaniasz z oddali na każ­dej drodze powrotnej. W mroźne dni pionową smugą dymu wyznaczasz na ziemi punkt centralny. Od niego i do niego prowadzą wszystkie ścieżki.

Strzegłaś, strzecho, pierwsze z mroku niebytu przebłyski świadomości, co się z postacią matki pochylonej nad łóżecz­kiem, resztą rodziny, baśniowo kolorowym światem zabawek i rzeczy użytku codziennego wiążą. Rozprzestrzeniałaś się, strzecho, nad pierwszymi krokami poza chaty próg, rozpo­ścierałaś się pochylonymi w dół połaciami dachu niczym fan­tastyczny ptak tulący gniazdo w skrzydła. Trzciną lub słomą poszyta, dranicą lub gontem z latami przetykana. A kiedy odsłużyłaś swój czas, początkiem wybiegający w wiek prze­szły, zamieniono cię blachą cynkową, dachówką ceramiczną lub łupkiem, bo ściany strzeżone przez ciebie dłuższy niż ty żywot miewają. Bo ty najpierw przyjmowałaś niepogodę i wiatr, pierwsza witałaś i ostatnia żegnałaś każdego dnia słoń­ce. Przestałaś być „dachem słomianym”, zmienił cię inny, który przyjął, strzecho, służbę twoją i wiekami wypróbowany już kształt. Pozostał w mowie potocznej wyraz „strzecha”, zna­czący tyleż, co „gniazdo”. Miejsce, gdzie się odkrywa Ojczy­zna, tkwiąca już korzeniami w podświadomości i krwi każ­dego.

Ileż skarbów może ukrywać przestrzeń półmroczna mię­dzy powałą z góry mchem wysłaną a konstrukcją drabiniastą z grabiast, krokwi, belek unoszących zamykające się wysoko płaszczyzny gontu dartego, zwanego potocznie dranką. Dwa okienka szczytowe wpuszczały tyle światła, że wystarczało go na oglądanie kartki za kartką starych pożółkłych kalenda­rzy, wydobytych z głębokiego sfatygowanego kufra. Przeżył on wiek swojej świetności, kiedy to okucia błyszczały, dziś już ledwo czytelny ornament kwiecisty jaśniał w całej krasie. I olbrzymi zamek kowalskiej roboty, wtopiony w ściankę cze­kał na poruszenie kluczem całego misterium ruchomych de­tali.

Sczerniało, przyrdzewiało, znieruchomiało. Papier wyda­wał się być bardziej wieczny. Słowo po słowie zdradzał swoje tajemnice: zagadki, rebusy, przysłowia, opowiadania, żarty rysunkowe i, co najważniejsze, niektóre nawet w kolorze. Mogła mysz skrobać w ukryciu, mógł wróbel ćwierkać na dachu i wiatr grać niewidocznym smyczkiem, odartą drżącą drzazgą. Niepowtarzalne dźwiękowe tło do szurania w pa­pierach, do poznawania czegoś więcej niż niknące w półmro­ku zarysy stojących kołowrotków, części krosien, pojemnych koszy z błonic, kubłów ze zbożem. Niż nawet to, co oko mo­gło uchwycić z wysokości szczytowego okienka.

 

RZECZ O PALMACH

Kilka kolorowych przedwojennych pocztówek z na­pisami „Szczęśliwych Świąt”, „Z powinszowaniem Imienin” i, oczywiście, „Wesołego Alleluja!” było po­wodem do dumy, zwłaszcza kiedy się je pokazywało stryjecznym siostrom i braciom. Były też przedmiotem troski, kiedy krążyły wychwytywane z rąk do rąk pod­czas gremialnego oglądania i podziwiania. Traciły na świeżości co prawda, ale barwy jeszcze żywo grały, przyciągając dziecięcy wzrok. Miały też tę osobliwość, że w wojennym czasie używane kilkakrotnie do skła­dania życzeń, rozwarstwiały się w miejscach podklejeń, obnażając coraz to nowe charaktery pisma. Uczu­cia ludzkie, choćby tylko przelane na papier, zdolne są rozsadzić nawet skostniały w swej mocy klej.

Z kartek patrzyły płochliwe o żółtym puchu kur­czaki; psotniki-krasnoludki, grające w chowanego pośród pisanek; baranek, co nie chciał szczypać zie­lonego źdźbła. Każdy pomysł był inny, nie było im końca, gdy się spojrzy na świąteczną wizualną pro­dukcję dziś, przynoszącą wiosenne ciepło bliskich tchnień, dowody szczerej pamięci i poczucia zwycię­stwa nad dzielącymi nas przestrzenią i czasem.

Ale wtedy... Zbliżała się wiosna. Ptaki wracały do swoich gniazd, tylko u ludzi było jakoś inaczej. Krą­żyły coraz natrętniej niezrozumiałe słowa: ewakua­cja, karta ewakuacyjna, wyjazd do Polski. Dochodzi­łem powoli sensu tego, widząc jak stryjostwo rozwa­żają, co sprzedać, co zostawić, jak wepchnąć swój skromny dobytek w skrzynie, paki, tłumoki. Jak zabrać bydło, rozlokować dzieci, to znaczy moich towarzyszy zabaw. W tych kilku domach zagubio­nych wśród jezior i lasów rojno było od dziecięcego gwaru właśnie dzięki stryjostwu.

Odprowadziłem przez pólko na skraj lasu tabor z kilku furmanek akurat w przeddzień Niedzieli Palmo­wej. Małe bractwo popiskiwało: kto z uciechy, że coś nadzwyczajnego się dzieje, kto z żalu. Stryjna do uła­manych kilku gałązek z wierzby rosnącej nad jezio­rem, dołączyła ze łzami w oczach jeszcze świeżo ze­rwany „jodłowczyk”. To był jałowiec. „Swoj – mówiła – na pamiątkę z rodzinnych stron. Boże, moj Boże – szlo­chała – czy zobaczymsie kiedy? Mówio: na stacji długo czekać trzeba, póki transport uformujo. To jutro do kościółka może zdonża, swoja wierzba poświęca, na pamiątka zawioza. Bożeż, moj Boże. Żegnajcie!”.

Długo było pusto i nieswojo. Gdzie indziej zapala­ły się światła, a domy, skąd odjechali moi rówieśni­cy straszyły o zmroku martwotą okien; ni psa szcze­kania, ni wrzawy dziecięcej, nie szorowała piła o drwa, kuźnia nie wołała wysokim dźwiękiem meta­lu. Malowane cebulową łuską jajka na Wielkanoc tym razem jakoś mniej cieszyły. Ukryłem je wreszcie za kartki kolorowe z posmutniałymi krasnalami i ba­rankiem, co nie chciał szczypać trawy. Po pewnym czasie do tego zbioru dodała się jeszcze jedna kart­ka, nie podklejana, o dziwo, z motywem wielkanoc­nym, ale ubożuchna i szara jak koperta z burym znaczkiem nawołującym do powojennej odbudowy. Słuchałem odczytywanych słów. Życzliwych a zatro­skanych urządzaniem najzwyklejszego bytu. Aż dziw­ne, że tak daleko, a sprawy i troski te same.

Dalsze listy były weselsze w barwie i słowie. Cie­kawsze i coraz to bardziej wymyślne znaczki. Docho­dziły wieści, że się stryjostwu już „Mazury” porodzi­ły, a te, co stąd – do szkół poszły. Na doroczne świę­ta odkrytki szły coraz ładniejsze. Tylko zrewanżować się nie było czym. Po tej stronie kurtyny kartki o ta­kich treściach nie były drukowane. Z „przeżytkami dawnego ustroju” należało walczyć, a nie propago­wać „objawy cielęcych sentymentów, złego gustu, i obcych duchem, a nawet wręcz szkodliwych i wro­gich ideologii”. Te karczowano z korzeniami.

Skutkiem tego inna spokrewniona rodzina znala­zła się pod adresem rozpoczynającym się od rozle­głego pojęcia geograficznego: „Krasnojarskij Kraj”. Stamtąd też szły listy. Rozpaczliwe. Nie tylko bez odkrytek, ale nawet początkowo bez kopert: kartki zeszytowe w trójkąt składane, bez jakichkolwiek znaczków – za dopłatą. Tamtą rodzinę nikt nawet nie odprowadził, bo nikt nie znał ani dnia, ani godziny. I nie był to przeddzień Niedzieli Palmowej, tylko bliżej Gromnicz­nej, w siarczysty mróz i też z małymi dziećmi.

A przewinieniem tak zwanym było, jak się później dowiedziałem – dobre serce. Gospodarowali dobrze na ziemi wydzierżawionej, bo swojej nigdy nie mieli. Ale dzierżawione hektary pozwalały fikcyjnie zapisać, że potrzebna jest pomoc robocza w polu. Tak się kilku młodych ludzi bez zajęć uchroniło od wywiezienia na roboty do Niemiec. Władze się zmieniały, a role – od­wracały. Dobroczyńca stał się „kułakiem”, korzystają­cym z „najomnowo truda” podczas okupacji niemiec­kiej. Wybawieni wtedy, teraz nie omieszkali oskarżyć, potwierdzili to swymi podpisami. To tylko je­den z szerokiego wachlarza stosowanych pretekstów do zsyłki.

I tak szły listy ze Wschodu w naszych wracających kopertach, przenicowanych, gwoli oszczędności, przez nadawców na drugą stronę.

...Tyle barw dokoła tydzień temu, w Niedzielę Palmową, że, wydaje się, wszystkie domy wileńskie całą jaskrawość swoich wnętrz na ulice wypuściły. A te – jak kolorowe rzeki spływają się pod kościoły. Palmy, palmy! Wałki zwijane, wite, okrągłe – mniejsze i ogromne – o wymyślnych ornamentach, z miotełkami u góry. Albo i te sękate, z kłosów, ty­motki, wplatanych szyszek.

A mnie jakoś najbardziej wzrusza taka najskro­mniejsza: z paru witkami wierzby i „jodłowczykiem”, ułożona jakby nie na „hosannę” spotkania, a na pa­miątkę pożegnania raczej, „taka swoja”. I bardziej je­szcze: wzrusza ta palma, której w rzeczywistości nie ma, jej nawet ani ręce, ani wyobraźnia nie stworzy­ła. A na imię jej – Palma Męczeństwa.

 

GNIADUK

W początkach Roku Konia z mej pamięci znów się wyłoniły pełne niewysłowionego bólu wielkie niczym dwa wilgotne kasztany oczy naszego Gniaduka. Na­zywaliśmy go tak z wileńska pieszczotliwie za dobry koński charakter, za łagodność do dzieci, za to, że wiedział wiele, choć tego nie mógł wypowiedzieć sło­wami.

Kupił go ojciec tuż po wojnie za cenę prawdzi­wie końską, włożył w to wszystkie posiadane oszczędności plus kwotę uzyskaną za sprze­daną krowę. Nazywała się Sarna i była przez wszy­stkich wręcz faworyzowana, co sprawiło, że nowo nabyte gniade zwierzę było jakby intruzem, wino­wajcą wielkiej utraty gospodarskiej i nie od razu mogłem przychylnie przyjąć tę zmianę. Byłem zre­sztą w takim wieku, kiedy koń był największym znanym mi stworzeniem, abym mógł tak prosto, bez bojaźni podejść doń i pogłaskać po aksamit­nych, jak mi się wydawało, chrapach. Mogłem po­zwolić na to nieco później, kiedy byłem już pewien prawdziwości powszechnej pochwały Gniaduka. Nie miałem wtedy jeszcze poważniejszych obowiąz­ków domowych oprócz nakarmienia psa Rapsika, spędzenia kur z grząd czy uzbierania garści trawy królikom. Krócej mówiąc, kiedy letnią porą Gnia­duk wracał po pracy i zwolniony z zaprzęgu na pod­wórzu skubał ze smakiem trawkę soczystą, w dosłownym znaczeniu zbijałem bąki natrętne liściastą gałązką z gniadukowych nóg.

Porozumienie między nami nastąpiło jeszcze większe po pierwszej lekcji jazdy konnej. Starszy brat usadowił mnie mocno na końskim grzbiecie, oczywiście bez siodła i... żebym od razu zasmakował w tym prawdziwie męskim sporcie, bez uprzedzenia „jeźdźca” ostro popędził konia. Okrągłość była zbyt duża na objęcie nogami, a tempo przesuwania się otaczających kamieni, krzaków i drzew wydawało się wręcz zawrotne. Od upadku uratowało kurczowe ła­panie się za twardą grzywę i w pisk przechodzący krzyk. Koń zastrzygł uszami i po paru wolniejszych krokach stanął jak wryty popatrując z ukosa na bo­ki. Przestałem być spełzającym na ziemię „workiem sieczki”, wgramoliłem się znowu na sam grzbiet i dalsza jazda już się odbyła bez przygód.

Brat nieraz pozorował mi potem upadek podczas jazdy konnej. Gniaduk zawracał strwożony, obwąchi­wał, popychał nozdrzami leżącego na ziemi, zaczy­nał kopać nogą grunt i, gdy to nie pomagało, żało­śnie rżał. Przyjmowaliśmy to jako jeszcze jedną oznakę mądrości Gniaduka. Znać, był szkolony, przeszedł wojnę i niejednego chyba gospodarza w ten sposób żegnał, rażonego kulą czy odłamkiem pocisku.

Wkrótce nadszedł inny czas, kiedy bułanki, dere­sze, siwki, w ich liczbie i nasz Gniaduk, straciły swo­ich gospodarzy w inny zgoła sposób. Po prostu prze­stały być czyjąkolwiek rodzinną własnością, a stały się „własnością wspólną” – inaczej, jak dziś wiemy, własnością niczyją. Taki porządek rzeczy nie mieścił mi się w głowie. Zrzuciłbym to na karb swojego zie­lonego wtedy jeszcze o wszystkim pojęcia. Ale cho­dząc zrozpaczony na widok pustej stajni czułem, że u reszty bardziej dorosłego rodzeństwa zapiekł się ten sam niemy protest na zmiany, które jeszcze przed zabraniem Gniaduka następowały. W ciągu ro­ku nawalały się coraz to nowe fale podatków w na­turze: w mleku, maśle, jajkach, zbożu, pieniądzach i nie było pewności, kiedy to się skończy.

Poznawałem z daleka w ogólnym stadzie swojego rumaka. On mnie też pamiętał. Widywałem go coraz rzadziej – bywał ciągle na robotach. Później o tym, że marniał, że pod wiosnę go podnoszono – dochodziły już tylko wieści. Po pewnym czasie wyczułem po ogólnym w rodzinie nastroju, że musiało się stać zło ostateczne. I przyśnił mi się sen: wzgórek świeżo wy­jętej ziemi, dół ogromny, brzęk łopat o zmarzlinę... I pełne niewysłowionego bólu wielkie jak dwa wilgot­ne kasztany oczy naszego Gniaduka. 

Wstecz